Orbeka/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Nazajutrz rano, Sławski wyszukał plenipotenta Orbeki; był to szczęściem jeden z tych rzadkich ludzi, którym rozum nie przeszkadza mieć serca, a serce nie paraliżuje władz umysłowych. Dawny towarzysz szkolny obu, mecenas Pierski, miał dla swego klienta przywiązanie stare i politowanie nad jego położeniem, które od razu, gdy go w rękach Miry ujrzał, przeczuł i zrozumiał jego następstwa.
— Słuchaj no, Sławski, rzekł po chwili, uważnie wyrozumiawszy co mu ten o Orbece opowiedział, wszystko co się stało, znając kobietę i jego, jak na dłoni, zawczasu widziałem. Niemam najmniejszéj zasługi, żem odgadł tak trafnie, to zadanie do zbytku było łatwem. Niepodobna było powstrzymać Orbekę, ująć, odciągnąć, trzeba mu było dozwolić by zszedł aż na dno przepaści, z któréj go teraz jeszcze wyciągnąć możemy — jeżeli — jeżeli ten szatan, kobieta, znowu jakim trafem na nasze wody nie wypłynie.
— Ale to nie może być! poszła za mąż we Włoszech! zawołał Sławski.
— Dla takich kobiet niema nic nie podobnego, zrujnowanie bankiera, zamęczenie człowieka... to fraszki, mówił Pierski, widzieliśmy już nie takie sprawy tych białych rączek i tych śmiejących się oczek dziecięcych.
Otóż, dodał, póki sepultury mi nie pokażecie i świadków, że ją pogrzebiono, ja zawsze z moim klientem będę się miał na ostrożności. Gdyby ten szatan wrócił, skórę by mu zdarł z kości, i sprzedał za bilet do loży w teatrze.
— Ale nierozumiem cię — przerwał Sławski — o cóż idzie?
— Jeźli podzielasz moje obawy i ostrożności, i zgadzasz się na potrzebę pewnéj kurateli nad Orbeką, to mnie natychmiast lepiéj zrozumiesz?
— Zgadzam się na co chcesz, bo znam twoje poczciwe serce i głowę do interesów.
Pierski śmiejąc się, ścisnął go za rękę.
— Rzeczy tak stoją. Krzywosielce nie są ani sprzedane, ani zastawione, ani odłużone, czekają na swego pana i zdaje mi się nawet, że staruszek Jaś tam żyje, sprzęty z kurzu ocierając.
Sławski ucieszony uścisnął aż opasłego prawnika, który się śmiał i mrugał oczyma widząc jaką radość sprawił.
— To nie dosyć jeszcze, rzekł — manewrowałem tak, szepnął Pierski, żem pod rozmaitemi pozorami, odszarpując to tu, to tu po troszę, wyratował od zguby.. zgadnij ile?
— Ojcze! może z tysiąc dukatów, a! toby się tak przydało! wszak mu braknie pierwszych wygód!.. a ta sierota...
— Jaka sierota? spytał Pierski ponuro, czy jest znów co innego?
Sławski począł mu opowiadać.
— Masz tobie! zawołał — to niepoprawiony człowiek, jedna go mało nie stłukła w moździerzu, już drugiéj się dał przyczepić! a to skaranie Boże!!
Ledwie Sławski bardzo szczegółową zdając relacyą, potrafił mecenasa nieco uspokoić i przekonać, że tu żadne nie groziło niebezpieczeństwo, jednakże Pierski już o oszczędzonéj summie mówić nie chciał i dopiero pod przysięgą, że mu Sławski dochowa tajemnicy — wyznał, iż resztki fortuny owéj milionowéj wynosiły oprócz wioski, jeszcze piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Była to summa olbrzymia, prawdziwym ocalona cudem, ale Pierski miał ją w fidei komisie w ten sposób ulokowaną, że tylko za jego zgodą podniesioną być mogła.
— A że mu nie dam grosza, póki się nie przekonam że można bez niebezpieczeństwa — to pewna, rzekł w końcu — na to przysięgam!
— A na życie! na podróż! na lekarza?!
— Czekaj! czekaj! przerwał prawnik — powiesz mu odemnie, żem Krzywosielce ocalił, że przez lat dwa dochód z nich składałem, z tego prowentu daję oto pięćset dukatów. Gdyby więcéj potrzebował dam jeszcze tytułem pożyczki, ale o summie ani słowa. Ten szatan gotów ją jeszcze teraz z niego wyciągnąć!
Sławski choć nie widział żadnego niebezpieczeństwa, zgodził się na środki ostrożności przedsięwzięte przez mecenasa i z weselszą twarzą powrócił do łoża przyjaciela. Znalazł go po nocy spędzonéj w gorączce i snach jakichś męczących, może słabszym niż wczora, ale za to daleko spokojniejszym, Anusię zapłakaną i bladą, bo widocznie całą noc nie spała.
— Wystaw pan sobie — szepnęła w progu do Sławskiego — do białego dnia wykrzykiwał do niéj i ręce wyciągał...
— Jakże ci jest? spytał Sławski.
— Nic, nic, zmęczonym się czuję, ale na wszystko zrezygnowanym i spokojnym; mów czy mi co stanowczego przynosisz i złe czy dobre?
— Jedném słowem ci odpowiem, zawołał Sławski, dzięki Pierskiemu, twoje Krzywosielce bez długu, całe, ocalone; dom cię czeka, a oto z dwuletnich dochodów pięćset czerwonych złotych..
— Jakto? możesz to być żebym ja był jeszcze tak bogaty! A! Bóg jest dobry! lepszy niż zasłużyłem...
Znać Anulka podsłuchiwać ich musiała, gdyż w téj chwili łoskot się zrobił za drzwiami. Sławski podbiegł i znalazł ją omdlałą, leżącą na ziemi z ręką na ustach... Zrozumiał że anioł stróż obawiał się być odprawionym i serce mu biedne zabolało śmiertelnie... Nim się pochylił by ją podnieść, od uderzenia wytrzeźwiała i oprzytomniała, zawstydzona, przelękła, porwała się i kładnąc palec na ustach uciekła do swéj izdebki.
— Cóż się to stało? co tam? dopytywał Orbeka.
— Nic — nic — upadło potrącone krzesło, rzekł wracając Sławski. No, więc teraz idzie o to, aby cię Gadatkiewicz lub Lafontaine podkurował, żebyś sił nabrał i na wieś wyruszył.
— Tak, tak — dodał Orbeka — nie mogę tu pozostać, wszystko mi mój szał, moje szczęście, winy moje przypomina... atmosfera jest zabójczą dla mnie, potrzeba wracać na wieś, a cała ta przeszłość snem mi się wyda chorobliwym... zapomnę...
Zamyślił się na chwilę.
— A! gdybym zapomnieć mógł, gdybym pościerać potrafił w sobie niezmyte pamiątki tych chwil szczęścia i niedoli... ale nie... karą moją te wypieczone na duszy piętna być muszą... ja nigdy niezapomnę...
— Tak, przerwał Sławski, ale już dziś przynajmniéj jesteś zmuszony nią pogardzać, znasz ją... nie możesz zachować dla niéj uczucia, którego nie była warta.
Orbeka się uśmiechnął dziwnie.
— Czy to było uczucie? zapytał po cichu — ja niewiem... to była namiętność, która jest ślepa, nierozumuje i podobno z człowiekiem dopiero umiéra... Nad brzegami Renu gdzieś krąży podanie o pierścieniu, który włożony na palec miał własność obudzać ku posiadaczowi miłość niepohamowaną... Co jest tém pierścieniem w kobiecie... ja niewiem i nikt nie wié! Dla czego z tysiąca ich jedna czyni na tobie to wrażenie niestarte, pociąga cię choćby w przepaście, odtrącając nawet iść za sobą zmusza, upadlając, chwyta? Jest-li to tajemnica ducha czy ciała, mistycznych węzłów nierozerwana resztka czy bydlęcy instynkt? wszystko to razem, lub jedno, a nierozwikłane, któż odpowie?.. Czemu w te oczy patrząc zdaje się świat przezierać do głębi, niebo aż do Boga — czemu w tym głosie brzmią chóry aniołów i harmonia światów, choć głos ten szydzi z ciebie lub przeklina... a! to jedna z tych tajemnic życia... człowieka... losu... któréj się nie dowiemy nigdy... Dla czego w istocie upadłéj, skalanéj dla nas jeszcze, tylko dla tego oka miłości, widne są szaty anioła, czemu w niéj jest wszystko, a po za nią nic?? któż to powié? —
Sławski milczał.
— Biedny ty jesteś, rzekł, jeźliś jeszcze zachował choć odrobinę téj namiętności tyrańskiéj — jeźli męczarnie, zawody nie ostudziły cię nareszcie, jeźli cię nawet wzgarda nie rozczarowała... nie jesteś więc uleczonym, a może nie będziesz nigdy.
— Czas leczy wszystko jak mówią — dodał Orbeka po cichu, tak, bo czas żre wszystko, wyjada serce nasze, więc z niém namiętności, żądze, unosi pamięć, a z nią nas samych... Przetwarza nas na nowych ludzi, albo, jak w moim wieku na szkielet ostygły. I to by było dobrodziejstwem.
Na tę rozmowę niebezpieczną nadszedł zamówiony Lafontaine. Sławski dozwolił mu wybadać chorego, dawszy wprzód potrzebne do zrozumienia stanu skazówki. — To badanie trwało dosyć długo, znakomity lekarz a razem znawca serca ludzkiego, odszedł z zasępioną, ale nie zrozpaczoną twarzą od łoża chorego. Sławski go odprowadził, pytając.
— Ten człowiek umiera, a chorym nie jest, odparł lekarz powoli — słabość jego cała w głowie i sercu. Należy go uspokoić, powrócić życiu dawnemu, ukołysać, a gdyby można zająć go, związać rodziną, uczuciem nowém. Tymczasowo nic, tylko spokoju!!
Przepisy dla chorego ograniczały się małemi środkami dietetycznemi i wzbronieniem wszystkiego co drażnić mogło. Ponieważ przez jakiś czas powinien był zostać w Warszawie, Sławski postarał się nająć mu mieszkanie w miejscu, gdzieby go żadne wspomnienia nie prześladowały. Znaleziono dworek na drodze do królewskich łazienek schludny, mały, w cienistych drzewach i ogródku, i tam mieli się przenieść w dni parę.
Od tego ranka i omdlenia, Anulka chodziła jak w pół zabita... czuła się ona coraz mniéj potrzebną, a biedne dziewcze samo nie wiedząc jak przywiązało się do téj istoty upadłéj, znękanéj i życia bez niéj już sobie wyobrazić nie mogło.
W niéj nie była to namiętność, coś daleko czystszego od niéj, nałóg serca, siérocego, osamotnionego, potrzebującego kochać, które wszystkie siły swe na to pierwsze uczucie wyszafowało. Anulka nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek czém inném dlań być mogła, jak sługą i stróżem; ale żyła nim, jego uśmiechem, spokojem, zdrowiem, boleściami... Reszta świata przedstawiała się dla niéj jak tło jakieś szare, na którém obraz chorego ukochanego świecił swém cierpieniem.
Dowiedziawszy się, że wszystkiego nie utracił, że miał jeszcze wioskę, trochę grosza, przyjaciół, krewnych, ona co była dlań długo jedyną... poczuła ucisk na sercu, coś jakby zazdrość i smutek... Rola jéj była prawie skończoną, — dziś, jutro... mógł jéj rzucić grosz i odprawić biedną... na wieczną tęsknotę, do któréj przyznać się jéj nawet nie godziło.
Odgadła dobrze, iż Orbeka dowiedziawszy się że miał jakiś zapas, pomyślał zaraz o smutném wynagrodzeniu jéj groszem za poświęcenie; że nie domyślając się jéj przywiązania, musiał już szukać środków uwolnienia jéj od smutnego zajęcia przy łożu chorego. Drżała, że to ją co chwila spotkać może, a im więcéj się obawiała, tém strach zmuszał ją gwałtowniéj wybiedz saméj przeciwko grożącemu niebezpieczeństwu.
Nazajutrz więc rano krzątając się około pokoju, nagle Anulka przyklęknęła swym zwyczajem u jego łoża.
Orbekę, wszelkie tego rodzaju oznaki czułości niecierpliwiły, widząc ją przypadającą skrzywił się.
— Czegoż znowu chcesz, moje ty pieskliwe dziecię? zapytał.
— Mój panie, mój drogi, tylko się nie gniewaj na mnie, przyszłam — rzekła coraz nieśmieléj jąkając się — przyszłam... spytać was właśnie, czym ja już moją niezgrabną służbą tak wam dokuczyła, że mnie się pozbyć chcecie?.. czy ja się jeszcze tu zdam na co?
Orbeka spojrzał na nią.
— Chcesz pewnie wrócić do rodziny? zapytał.
— Panie mój — ja niemam rodziny.
— To do stron rodzinnych?
— Nie, rzekła Anusia śmieléj nieco, nie — na świecie tak jak nikogo nie mam... ale boję się czy nie jestem panu ciężarem i zawadą.
Orbeka niewiedział co odpowiedziéć.
— Przyznam ci się rzekł, że jakkolwiek dobrą byłaś dla biednego Łazarza, który ci pewnie życie winien, a nie raz nienawykłego do takiéj jak twoja dobroci, cierpliwości, nadskakiwania, zniecierpliwiłaś mnie Anulku...
— Ja? a.. panie! przerwała boleśnie, ja?
— Daruj mi to, rzekł Orbeka, ja sam czuję się niewdzięcznym, ale byłem i jestem chory i nieszczęśliwy, coś wybaczyć mi potrzeba!..
— A! panie.. to mnie raczéj.
— Otóż widzisz, moje dziecko, rzekł chory — tyś młoda, tobie potrzeba powietrza, ludzi, życia, świata, a tu zwiędniesz przy mnie. Jak tylko się dowiedziałem że coś mam jeszcze, natychmiast zapragnąłem się podzielić z tobą. Będziesz więc miała i posażek.
Anulka pąsowa i blada na przemiany, przelękła, mimowolnie załamawszy ręce zerwała się od łóżka, dwa łez strumienie płynęły cicho po jéj twarzy, pierś dyszała oburzeniem.
Orbeka podniósł na nią wejrzenie i zrozumiał tę boleść, którą mimowolnie obudził, pochwycił ją za rękę i w uniesieniu chwilowém, pocałował milcząc. Anulka krzyknęła i poczęła ściskać mu nogi, płacząc i zachodząc się od łkania.
— Mój ty panie drogi, zawołała nareszcie, gdy Walenty coraz bardziéj przejęty tém uczuciem słowa wymówić nie mógł — tylko mnie nie krzywdź.. pieniędzmi!! Ja nic nie chcę... a pozwól zostać w kątku przy tobie... ja nie będę naprzykrzoną i nudną — będę się starać być wesołą i nic nie robić nad to co mi rozkażesz. Ale mnie nie odpędzaj od siebie, gdzież ja się podzieję?? sierota i kaleka!!.
Chory się zamyślił smętnie, była chwila błyskawiczna w któréj serce jego dziwnie jakoś uderzyło, ale już ostygł i wyrzucał sobie że mógł doznać tego uczucia... rozumiał teraz że Anulka bała się stracić jego opiekę, że sercem pokorném sługi przywiązała się do niego.
— Więc zostań, proszę, zostań, rzekł, mnie samemu tęskno byłoby bez ciebie. Myślałem tylko — dodał — że ci lepiéj niż przy mnie być może.
— A! nigdy! a! nigdzie! zawołała Anusia i płacząc odbiegła posłyszawszy kroki czyjeś.
Orbeka głęboko zadumany pozostał.
To pewna, że bardzo po ludzku i chłodno wytłómaczył sobie wkrótce to znalezienie się Anulki, która była szczęśliwą że niebezpieczeństwo zażegnała.
Nazajutrz chorego przewieziono do najętego dworku, dano znać do Krzywosielec staremu Janowi, aby przyjechał jeźli może, a Anna objęła skromne obowiązki gospodyni i szafarki...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.