Orbeka/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Wioseczka Krzywosielce, położona w okolicy Siedlec, uważaną była, pomimo małéj, stosunkowo do innych dóbr téj okolicy, rozległości swéj, za jedną z najpiękniejszych i najwygodniejszych na kilkadziesiąt mil kraju w około. Liczono ją do tych posiadłości, które u nas zwyczajnie złotemi jabłkami zwano; ryby, grzyby, mąka, łąka, wszystko w niéj było, czego tylko zapragnęła dusza, wyjąwszy, jak mówią, ptasiego mleka.
Z owych jeszcze wieków, gdy stosunki dalsze były utrudnione, a ludzie zbliżyć się do siebie i towary nabywać mogli tylko na wielkich dorocznych targowiskach, pozostało nam to pojęcie dobrego majątku, przywiązane do ziemi, która mniejwięcéj wszystkie skromne potrzeby ówczesnego życia zaspokoić mogła. W owych też wiekach każda niemal wioska, co najwięcéj z pomocą blizkiego miasteczka, obchodziła się sama sobą. Życie było proste i niewykwintne, a te droższe przedmioty niezbędne, których dom własny dać nie mógł, dziedzictwem spadały z pradziadów, nawet aksamitne szuby po kilka z kolei wdziewało pokoleń, wcale się tego nie wstydząc. Zbroje, choć drobniały barki, pokładano coraz grubiéj łosiowemi kaftany, ale jeszcze je dźwigano, aż nieużyteczne, zardzewiałe zawisły spoczywać na ścianie. Szlachecki dwór odległych kątów prowincyj, jeszcze w XVIII wieku mieścił w sobie mnóstwo rzemieślników i wszystkie przemysły powszedniemu posługujące życiu, na małą skalę.
Sycono miód, wylewano świece, warzono piwo, tkano sukna i kobierce; na wsi sporządzały się płótna i bielizna stołowa. Dwór miewał swojego kowala, ślusarza, cieślów, stalmachów, stolarzy, krawców, szewców, mularzy. Nie byli to zapewne rzemieślnicy zbyt biegli i wykształceni, ale po nich wymagano trwałości roboty więcéj niż wytworu i sztuki; wychodziło to może drożéj, ale nie opłacało się gotowym groszem, a pieniądz też był rzadszy i przeznaczeniem jego, aby nieco popluty szedł do mieszka. Tak się zbierały kapitały wprawdzie nie procentujące, ale nie roztrwaniane.
Otóż Krzywosielce miały to do siebie, że w nich właściciel mógł się sobie zamknąć, odosobnić i niczego od nikogo nie potrzebując, żyć tak, jak się to wówczas żyć było przywykło: bez zbytnich prywacyj i niedostatku pierwszych potrzeb średniego stanu. Mała wioska, ale zamożna, rozciągała się po nad rzeczułką, żwawo płynącą do Buga, po nad nią leżały prześliczne jéj łąki, okrążone majestatycznemi lasami, na pół czarnemi, wpół iglastemi. Zaoszczędzony starodrzew dosięgał tu nadzwyczajnych rozmiarów, których tylko na nizinach, jak Białowiezka puszcza dochodzi. Sosny kupowano na maszty, a na pniu dębu ściętego dwóch ludzi mogło się położyć i wyciągnąć nogi wygodnie. Pola wzniesione nieco, były żyzne i rodziły piękną pszenicę; ryb dostarczała żygawka rzeczułka i sadzawki około dworu.
Starzy dziedzice Krzywosielec dobrze też sobie byli obrali miejsce na zabudowanie dworu, i osadzili drzewa, które teraz otaczały go jakby gajem gęstym i zielonym: lip, klonów, kasztanów i jodeł.
Dwór był more antiquo, na podmurowaniu, ale drewniany, utrzymywano powszechnie, iż takie są zdrowsze. Drzewo wszakże, ścięte w porze, dobraną doskonale, wyschłe, stało jak mur sto lat, nie wypaczając się i nie zsiadając, a pan Bóg od ognia strzegł.
Zdala od grobli jedno tylko czoło, ciemne, poważne, z dachem ganku na słupach rzeźbionych widać było, przed nim, jakby na straży dworu, nieco opodal stał ogromny krzyż drewniany, czarny, który ramiony stare drzewa przenosił; z gąszczy drzew dobywała się daléj skromna wieżyczka domowéj kaplicy; po za drzewami kryły się gumna i zabudowania.
Nie było w tém wszystkiem nic szczególnego, nic coby zwracało uwagę osobliwością jakąś, przecież przejeżdżając każdy sobie powiedział, w duszę spojrzawszy: — Jak to tu dobrze i zaciszno być musi!
Tak, dawniéj cisza, ten pokój, którego świat dać nie może, uważanym był za dar najdroższy; w ciszy chciano spędzać ten żywot Hiobowy, żywot prób i boleści, jak najmniéj pragnąc, jak najmniéj wywołując walk i przygód, byle się czysto i cało do brzegu wieczności przybiło! — Naówczas jeszcze była wieczność i nadzieja, dziś — ale to do powieści nie należy.
Człowiek brał za młodu do sakwy pielgrzymiéj tę najgłówniejszą prawdę kierowniczą, że tu jest gościem krótkim, że tu kruche i wątłe wszystko, że żywot znikomy, on sam i ludzie słabi, że wszystko zawodzi, i że, jak Kochanowski śpiewał, cnota tylko skarbem, którego nikt nie zabierze!
Wszystko się mu też w tém świetle wydawało inaczej, rzeczywistość była dla niego snem, a wiara w niebiosa rzeczywistością jedyną. Ztąd wcale inna cena rzeczy ziemskich i żywot prawie zakonny, bez jutra... na obozowisku!
Słabsi się zapominali na noclegach życia, ale bicz Boży chłosnął i szli daléj z pokorą. Nikt się do zbytku nie przywiązywał, do tego co roznamiętnia, rozgorączkowuje i oślepia człowieka na nietrwałość doczesnych rzeczy; szło się, byle z bogiem, w pokoju, a do dobrego końca. W takim też świecie wiele ruchu, krzątaniny, zabiegów być nie mogło. Po co się starać? na co ubiegać o to, co jutro rzucić się miało wśród drogi?
Dwór w Krzywosielcach i zdala i z blizka takiem się wydawał mieszkaniem człowieka, oczekującego wielkiéj godziny powołania do sądu i przejścia na świat inny. Otaczała go cisza, dziedziniec zarastał trawą, jedna ścieżka do kaplicy cokolwiek była wychodzoną i jedna cienista ulica w ogrodzie. W domu ciemno, pusto, głucho: jeden stary sługa, jeden chłopak do pomocy, stara klucznica i niemłody woźnica.
W ciągu roku i lat tak się tu mało co zmieniło; wszystko szło tak jednostajnie swoim porządkiem, ze zwykłym trybem podobnéj organizacyi życia, — choć dnie czasem bywały nieznośnie długie, lata biegły jak strzały. Jednego od drugiego rozpoznać nie było można, ani dat pochwytać.
We dworze mieszkał od lat przeszło dziesięciu, zamknięty jak anachoreta, człowiek niemłody, ni stary, w wieku średnim (miał czterdzieści lat podobno), pan Walenty Orbeka. Choć nazwisko brzmiało z cudzoziemska i pochodzenie też może było nie tutejsze, rodzina ta bardzo już długie wieki gnieździła się w kraju, z nim zrosła i używała własnego herbu, a prerogatyw szlacheckich. Orbekowie mieli nawet wcale piękne kolligacye. Dziad był jakimś miecznikiem, ojciec podczaszym ziemi Litewskiéj, tylko pan Walenty, zwany przez grzeczność podczaszycem, niczem być nie chciał.
Za młodu, skończywszy wychowanie, rzucił się był w świat gorąco, ale widać, że się tam na nim oparzył, bo po śmierci ojca, wróciwszy do Krzywosielec, już się ztąd nie ruszył. Znajomości ani szukał, ani ich do zbytku unikał; przyjmował grzecznie, odwiedzał rzadko i to tylko z musu, aby nie chybić sąsiadom; mówił mało, nie znano w nim fantazyi żadnéj, prócz że książki lubił i nad niemi całe dnie i noce przesiadywał. Grywał przytem na klawikorcie, a gdy mu czytania i muzyki na zajęcie czasu było mało, mówiono, że malował także, choć jego robót żadnych w domu widać nie było. W kaplicy odprawiała się regularnie Msza święta co niedziela i święto; uczęszczał na nią pan Walenty, a prócz tego odwiedzał ją i w dni powszednie, ale uważano, że siedział zamyślony, nie modląc się, bez książki.
Ze wszystkiego widać było, że na sercu jego spoczęła ciężka ręka boleści i niezgojone pozostawiła na niem rany; ale z życia jego przeszłego nikt nic prawie nie wiedział; — domyślano się tylko. Pan Walenty był zresztą człowiekiem wychowania pięknego, słodkim, uprzejmym, lecz jakby z postanowienia chłodnym i ująć się niedającym. Nikt z niego słowa gorętszego nie dobył. Jeźli w pierwszéj chwili objawił zdanie przeciwne w rozmowie, w rozprawy daléj i dowodzenia się nie wdawał i jakby opamiętawszy się cofał, milcząc uparcie.
Człowiek tego rodzaju, choć nie bardzo majętny, ale rządny, nie stary, swobodny, obudzał naturalnie nie jedną chętkę poznania go w ludziach bliżéj zamieszkałych, nie jeden też projekt niewieściéj główki; ale to się okazało tak niemożliwém wkrótce, że o nim późniéj prawie zapomniano. Żałowano go, ubolewano nad nim, jak nad człowiekiem straconym. Tak utrzymywały panie.
Najgorętsze wejrzenia odbijały się od niego, jak od opoki; zdawał się ich niewiedzieć i nierozumieć.
Zresztą pan Walenty, acz poważny i milczący, wcale się nieszczęśliwym nie wydawał, ani skarżył, ani za takiego chciał uchodzić, owszem oświadczył wszystkim, że mu na wsi, wśród tego spokoju, dobrych ludzi, starych drzew, mierności dostatniéj, wygodnie było i niczego więcéj nieżądał, tylko żeby tak dokończyć cichego żywota.
Ciekawsi wiedzieli doskonale, (bo to w sąsiedztwie, a przy braku zajęć każda drobnostka obchodzi) jak pan Walenty dnie przepędzał. Raz na zawsze jeden tam był i prawie niezmienny porządek.
Wstawał nie rano w złą porę, na wiosnę i latem dość wcześnie, stary jego kredencerz i sługa razem, którego Jaśkiem zwano, choć włosy miał siwe, przynosił mu kawę, a zastawał go już z książką w ręku najczęściéj. Po tém śniadaniu, albo w ogrodzie pod lipami, lub w pokoju, czytał pan Walenty do obiadu który dawano obyczajem owych czasów, najpóźniéj o pierwszéj. Jedzenie było bardzo proste, a do niego szklanka czystéj wody, lub rzadko jeden kieliszek wina. Po obiedzie zwykle grywał na klawikorcie do wieczora; szedł na przechadzkę, wracał na wieczerzę, o dwóch potrawach, i grał jeszcze, albo czytał do późna w noc. Czy że nie mógł sypiać, czy że mu cisza nocna do pracy była najmilszą, długo przeciągał czuwanie i dwie świece woskowe, które Jasiek mu stawiał, nie starczyły prawie nigdy; spalał jeszcze zapaśne, które zawsze przygotowano dlań na kominku.
Czasem, wśród nocy, ludzie słyszeli chód jego żywy po pokojach, lub dziwną jakąś, burzliwą grę na klawikorcie. Jedyną zmianą w tym porządku bywało, że się puścił z książką w lasy i z ołówkami na przechadzkę, a w takim razie często obiadu nie jadł, ograniczając się wieczerzą.
Zmuszony do wyjazdu na godzin kilka, powracał do domu z widoczną przyjemnością, z twarzą rozpromienioną i biegł zaraz do swoich książek. Nie miał on ich wiele, nowych kupował mało; trzymał gazetę jedną, najwięcéj grzebał się w starych foliantach, które mu z różnych stron przysyłano. Pożyczał też po sąsiednich bibliotekach, w Kodniu, w Bieły, a nawet w Lublinie.
Jasiek utrzymywał, że rzadko, lub prawie nigdy nie widział go piszącego; robił notatki na małych papierkach, ale te potém garściami w komin rzucał. Komin ten, dniem i nocą podsycany olchowemi, suchemi drewkami, był wielką przyjemnością pana Walentego, nałogiem, bo nawet latem w pokoju bawialnym tlała zawsze kłoda olszowa. Ogień ten stawał mu widać za towarzysza; z książką na kolanach, z głową spuszczoną, patrzał w płomyki sinawe, zielone, fioletowe, różowe, które tylko sucha olszyna wydawać umié w tak pięknych barwach, i dumał, a dumał bez końca. Jasiek, przywykły instynktowo do téj roboty, wchodził po cichu i gdy jedno polano gasło, drugie podkładał.
W nocy znać on sam podrzucał drzewa, bo rzadko kiedy z rana na nowo to ognisko rozpalać było potrzeba.
W niedzielę szedł pan Walenty na mszę, siedział milczący, często zapominał się i dłużéj od innych tu pozostał, ale nie widziano go, żeby mu się usta poruszyły modlitwą. Czy źródła jéj wyschły w nim, czy cała ona wewnątrz duszy się kryła? któż to wie?
Ksiądz Porfiry, Bernardyn, człek zacny i uczony, ba nawet Św. Teologii magister, który ze mszą do Krzywosielec przyjeżdżał, postrzegłszy ten chłód w człowieku, dla którego miał szacunek usiłował go trochę badać i duszę mu otworzyć, ale pan Walenty z wielką go cierpliwością wysłuchawszy, odpowiedział:
— Mój ojcze, nie sądźcie człowieka z powierzchowności, różne są usposobienia ludzkie, a często ten co usta ma zamknięte najrzewniéj i najgoręcéj się modli.
I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, zostawił go w pokoju, jego wewnętrznéj modlitwie.
Drugim razem, znając to jego życie, na pół żartem zagadnął:
— A już też, podczaszycu kochany, moglibyście śmiało wstąpić do klasztoru, bo i tak zakonne życie prowadzicie, a widzę u was i S. Bernarda i Summę Ś. Tomasza, i Bollardystów, i Chryzostomów i Augustynów, więc wam Teologia miła... Stworzeni jesteście do celi!
Pan Walenty się uśmiechnął.
— Gdybyż-to, gdyby tak było! — zawołał, — ale was znowu mylą pozory, mój ojcze. Nie czuję się ja godnym tego powołania, anim w takiéj zgodzie z duszą moją, żebym ją mógł jako czystą złożyć Bogu na ofiarę. A kto wié, czy kiedy do tego dojdę?
Wskazał na dopalone zgliszcze w kominku.
— Patrz, mój ojcze, — rzekł, — nie powiedziałże-byś, patrząc na te siwe popioły, że tam już iskierki nie ma pod nimi? Porusz-że je, a ujrzysz żar, który mocniéj pali nad płomię, a dłużéj nad nie trwa. Tylko że wiek przykrył go tym zimnym popiołem.
I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, znowu zamilkł, ale sobie pomyślał:
— Biednyż to człowiek, jeźli tam w nim takie żary pozostały.
A wieczorem na jego intencyę odmówił litanią, po tém był już spokojny.
Tak się to wiodło w tych Krzywosielcach, a byli tacy, co panu Walentemu szczerze zazdrościli tego usłanego wygodnie gniazda i tak porządnie osnutego żywota. I nie jedna młoda i ładna panienka, patrząc zdala na męzką bladą, dość pięknych rysów i szlachetnego wyrazu twarz człowieka tego, który miał wiele uroku w słodyczy charakteru, malującéj się na obliczu, westchnęła sobie, myśląc: — Byłby dobry mąż z niego!
Ale w tém właśnie był sęk, że pan Walenty, grzeczny dla pań, jeźli się z niemi spotykał, nieokazując im ani wstrętu, ani obawy, jakoś tak zimno się obchodził, tak króciuchno kończył rozmowę, iż się do niego żadna przybliżyć nie śmiała.
W braku wiadomości o żywocie i sprawach tego tajemniczego sąsiada, krążyły wieści po okolicy, niewiedziéć zkąd pochwytane, jedne dziwaczniejsze nad drugie; powtarzano je wieczorami, ale rozsądniejsi nie dawali im wiary. Kiedy niekiedy to pan sędzia Dostałowicz, to pan łowczy Wirczyński, to nawet podkomorzy Bukowiecki, odwiedzali pana Walentego w jego Tebaidzie, jak ją nazywał ks. Porfiry. Zastawali go zwykle u kominka, nad jakąś książką, albo przy klawikorcie, który zamykał śpiesznie, bo się z muzyką wcale popisywać nie lubił; przyjmował ich uprzejmie, prawie wesoło, dobrą kawą, owocami w lecie, czasem kielichem starego węgrzyna; rozmawiał żywo i okazywał wielkie wiadomości, ale do dna człowieka nigdy się dobrać nie było można. Każdemu potém z łaskawych sąsiadów w tydzień, półtora, ceremonialną płacił wizytą za pamięć jego, i zabawiwszy godzinkę, choć go tam zapraszano gościnnie, śpiesznie do Krzywosielec powracał.
We święta i dnie huczniejszych zabaw w zamożniejszych domach, jak u podkomorzego Bukowieckiego, u którego się bawiono wesoło, bo miał trzy dorodne i posażne córki na wydaniu, zapraszany listami, zawsze się nie zdrowiem lub interesami jakiemi wymówił, aby zgiełku i tłumnéj kompanii uniknąć.
Byli by mu zapewne wszyscy na ostatek dali pokój, zostawując jego losom, gdyż nikt dotąd na najmniejszą zmianę jego postępowania wpłynąć nie umiał, gdyby nie nadzwyczajny wypadek, który dolą szczęśliwego dotąd (inaczéj nazwać trudno) pana Walentego wstrząsł i spokojem jego zachwiał — na zawsze.
Mówiliśmy już, że pan Walenty wypisywał sobie Gazetę Warszawską, nie zerwawszy do tyla ze światem, żeby go już nic z niego obchodzić nie miało; rzadko bardzo przybywało co z poczty, oprócz tego dziennika, po który raz w tydzień aż do Brześcia podobno posyłać musiano.
Często też gazeta przywieziona kilka dni przeleżała, nietknięta nawet, na stoliku, bo gospodarz czém innem zajęty, nie był jéj ciekawym.
Jednego wieczora wszakże Jasiek, który ją przynosił, przerwał panu czytanie oznajmieniem, że z gazetą przywiózł służący gruby list z dużą pieczęcią.
Pan Walenty niezmiernie rzadko listy odbierał. Kazał więc go sobie podać. W istocie pismo zwrócić mogło nawet Jasia uwagę; była to ogromna koperta, bardzo starannie zaadresowana i zamknięta niepospolitych rozmiarów pieczęcią herbowną. Adres był po francuzku, bardzo dokładny, wyraźny, bez omyłki.
Pan Orbeka długo papier obracał w ręku, nim się go otworzyć ośmielił, wiedział on z doświadczenia, niestety, jak rzadko list zwiastuje dobrą nowinę, jak często złą przynosi; był przekonany, że zła czy dobra wieść, zawsze mu trochę spokoju duszy odbierze. Ale wreszcie potrzeba było zebrać się na odwagę, siwy Jasiek stał ze świecą i czekał, patrząc w oczy, i drugi towarzysz samotności pana Walentego, poczciwy jego przyjaciel, pudel Nero, siedział także przed nim, badawczo patrząc na pana, jakby strapienie jakieś dla niego przeczuwał.
Pan Walenty nie śpiesząc się oddarł pieczątkę, wydobył sążnisty list, i, rzuciwszy na podpis okiem, przebiegł go wejrzeniem jedném, potém stanął jak wryty i niedając po sobie znaku ani smutku, ani radości, stał jednak za długo, jak na całkiem chłodnego i przytomnego człowieka.
Jasiek, który świecił, patrzał na pana i w końcu się uląkł téj jego skamieniałości, Nero począł łapą drapać go po nodze, jakby usiłował przebudzić. Walenty stał, myślał, w końcu zwolna list złożył na stoliku, skinął na Jaśka, aby sobie odszedł, a sam po pokoju przechadzać się zaczął.
Nieumiejąc czytać, ciekawy stary sługa nie mógł tajemnicy pańskiéj podpatrzéć, zrozumiał wszakże łatwo, iż się coś ważnego stać musiało. Dano wieczerzę, poszedł do niéj obyczajem swym gospodarz, siadł, ale roztargniony nic nie wziął do ust i wstał żeby znowu chodzić po pokoju, prawie do białego dnia.
Nero, który znał pana doskonale, zrazu mu w przechadzkach tych towarzyszył, jakby okazując współczucie i pewien niepokój, potém w ostatku poszedł na swe zwykłe miejsce przed kominem i kilka razy głęboko westchnąwszy, usnął.
Nad ranem Jasiek znalazł pana ubranym wcześniéj niż zwykle, i na nogach, w głębokiem zamyśleniu; a gdy przyniósł kawę i chciał odejść, pan Walenty go zatrzymał.
— Słuchaj-no, mój Janie, — rzekł, — będę musiał na czas jakiś wyjechać do Lwowa i do Warszawy, a tu u nas podobno do podróży nic niema. Wątpię, by która bryczka wytrzymała; konie stare... no, i Hrysza... jak go tu brać w drogę, kiedy niedowidzi? a prawdę rzekłszy, konie jego prowadzą, a nie on je.
— A już to wszystko prawda, — odparł Jasiek, — bośmy się bardzo doma zasiedzieli. Ale chyba, z przeproszeniem pana, że o to pytać się ośmielam, nie ma tam w tém nic złego?
Pan Walenty łagodnie się uśmiechnął.
— Mój kochany Janie, — rzekł, — nie młody jesteś; wiesz to dobrze, że człowiek nigdy wyrokować nie może, gdy mu się co stanie, — czy to na dobre, czy na złe wyjdzie, i któż to wié? Złe często się obraca w najlepsze, dobre w nieszczęście. Ale po ludzku biorąc, to co mię spotyka, złem nie jest. Wolałbym może, aby się to nie stało, ale przeznaczonem widać było. Gdybym ci mógł powiedzieć o co idzie, byłbyś może bardzo uszczęśliwiony, — a przecież...
Jasiek złapał pana za nogi, a Nero, widząc go tak pieszczotliwie przystępującego doń, z łapami skoczył na kolana, bo był bardzo zazdrośny.
— A, mój ojcze! jeżeliż tak, — zawołał Jaś, — powiedzcież mi, co to jest?...
— Niepotrzebne ci to, — rzekł pan Walenty, — ależ wkrótce dla nikogo tajemnicą nie będzie. Rzecz bardzo prosta: mój dziad miał brata we Lwowie, pochodzimy bowiem z rodziny Ormiańskiéj, ten brat miał syna, który mi wypadał stryjem. Był to bardzo majętny kupiec, bezdzietny, do któregom się dlatego nigdy nie zgłaszał, aby ludzie nie posądzali o chciwość. Stryj umarł, zostawił parę milionów majątku, kamienicę we Lwowie i w Warszawie i wszystko to mi zapisał. Cóż ty na to?
Jasiek, którego pan Walenty posądzał, że plaśnie w ręce, że się gorączkowo rozraduje, stanął ze zwieszoną głową.
— Może to być dla was wielkie szczęście, rzekł chłodno i powoli — ale, ja stary, ja głupi, to tam jakoś inaczéj rzeczy biorę. Było ci mój drogi panie dobrze i spokojnie, usłałeś sobie gniazdo jakieś chciał, nikt ci nie przeszkadzał, życie płynęło jak u Boga za piecem, chleba nie brakło, na wygodach uczciwych nie zbywało, choć zbytku nie mieliśmy. Cóż ci przybędzie z tego milionowego majątku? oto może zazdrość i natręctwo ludzi, fałszywi pochlebcy i podstępni przyjaciele, nad których ja i Nero, cośmy ci służyli dotąd pewnie lepsi jesteśmy. Więc bądź co bądź, daj wam Boże szczęście przy nowéj doli, ale ona już tém, czém te spokojne dni wasze były, nie będzie.
Pan Walenty wstał i uściskał go.
— O! masz zupełną słuszność, zawołał żywo — wypowiedziałeś tylko to co ja od wczoraj myślałem. Serce mi bije, wyrywa się, owłada mną już ta gorączka złota i siły, czuję się zmienionym, innym, gorszym. Kto wié czy pohamować się potrafię, czy użyć będę umiał tego majątku, czy?..
Zakrył sobie oczy, a Nero widząc niezwyczajne wzruszenie pana, aż skomleć począł, stary zaś Jasiek, któremu o łzy nie było trudno, po prostu się rozpłakał. —
— Jest-to próba, któréj poddać mnie podobało się Bogu, rzekł pan Walenty, dobędę z siebie odwagi i postaram się jéj podołać. Proszę cię mój stary, wiadomość zachowaj dla siebie.
Jasiek ścisnąwszy pana w milczeniu za kolana, odszedł, a Orbeka zadumany wziął, niewiedząc co robić, gazetę ze stolika, i pierwszą rzeczą na którą padły oczy jego, była następująca wiadomość:
„Piszą nam ze Lwowa, że bogaty kupiec tamtejszy, ze znamienitéj i starożytnéj familii Ormiańskiéj Orbeków pochodzący, Rajca i Sekretarz J.K.M. pan Piotr Orbeka, zmarł dnia 5 maja, po krótkiéj chorobie, mając lat wieku 65. Majętności swe w kapitałach gotowych, summach na dobrach zahypotekowanych, różnych kosztownościach we Lwowie przy ulicy Syxtuskiéj, jako też w Warszawie na Podwalu, nie mając bliższéj rodziny przekazał wszystkie testamentem synowcowi swemu, w okolicach Siedlec mieszkającemu, w dobrach dziedzicznych Krzywosielce. Pan Walenty Orbeka, spadkobierca nieboszczyka, znanym był i u nas w Warszawie przed kilkunastu laty, jako jedna z ozdób salonów stolicy i człowiek nauki miłujący, dla których swobodniejszego uprawiania, całkiem się w wiejskiém ustroniu od niejakiego czasu, zakopał.“
Korespondencya ta była przykrą panu Walentemu, przekonywała go bowiem, że cały kraj już ma na niego zwrócone oczy, że mu naprowadzi natrętów bez miary, i że jego dni samotne bezpowrotnie się skończyły.
Jakoż nie daléj, jak z południa tegoż samego dnia, landara podkomorzego Bukowieckiego już się zatoczyła przed ganek Krzywosielecki, a otyły sąsiad wydobyty z niéj z pomocą bratanka i sługi, wpadł z głośném, gotowém powinszowaniem do skromnego domku, wołając:
— A niechże tego szczęśliwego człowieka uściskam... a witajże nam Krezusie nasz! Niechże przypatrzę się, jakie to na waszeci uczyniło wrażenie, bo mnie — szelma jestem (było to przysłowie podkomorzego) podobna wiadomość nabawiłaby niezawodnie apopleksyi.
Na panu Walentym prócz smutku i zakłopotania nic nie widać było, podkomorzy też spostrzegłszy, iż do innego tonu nastroić się wypadało, wysapawszy się po wyściskaniu gospodarza, spoważniał równie i wziął się do przywodzenia zdań o znikomości rzeczy światowych..
Podkomorzy bowiem, acz całe życie pędził w huczném gronie licznéj rodziny i przyjaciół, rojących się około córek na wydaniu, dwóch kuzynek majętnych, bawiących w jego domu i rezydentki jednéj nadzwyczaj pięknéj, acz nie poważnéj — choć mało czytał i zdawał się nie mieć wiele czasu do myślenia, był bardzo rozsądny i praktyczny. Wiedział on, jak z kim począć, co komu powiedzieć, jak się do humoru zastosować i ująć sobie człowieka.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł po chwili przerywanéj rozmowy, waćpan dobrodziéj lepiéj to pewnie wiesz odemnie, że jak są gratiae status (łaski stan) tak są i onera status (ciężary stanu)... Majątek znaczny wkłada też wielkie obowiązki i publiczne, mości dobrodzieju i społeczne, to darmo. Nie na to się go ma, żeby się lepiéj jadło i piło, a wyżéj głowę darło, lecz aby się służyło nim i krajowi i braciom. Więc też darmo, nie usiedzisz asindziéj, szelma jestem, w Krzywosielcach nad swemi książkami, musisz sobie i kółko pewne, ba i towarzyszkę życia sociam vitae dobrać, i...
Pan Walenty głowę spuścił.
— Na to tylko odpowiem panu podkomorzemu, rzekł, iż mi pono z nowemi obowiązkami i nowém życiem tak już dobrze i spokojnie nie będzie, jak mi tu przez te lata w Krzywosielcach było.
Westchnął.
— A to darmo! w pół żartobliwie dodał Bukowiecki, accipes onus pro peccatis, (weźmij ten ciężar za grzechy). Ej! ej! szelma jestem, cieszyłby się nie jeden, gdyby na niego to brzemię spadło!
Do niczego tak ludzie nie lgną jak do szczęścia, niech się ono zjawi gdziekolwiek, lecą jak na ognik; gdyby tak do niedoli, gdyby tak ze współczuciem i pomocą! Niestety...
Jeszcze podkomorzy nie wygadał się, gdy trzask z bata, zajechał pan Łowczyc Wirczyński długa, chuda figura, śmiejąca się zawsze i uchodząca za dowcipną, ongi członek palestry lubelskiéj w sąsiedztwie pospolicie zwany Wygą.
Od progu począł bić pokłony i sypać powinszowania zabawne. Mimowoli podkomorzy zobaczywszy go ramionami jakoś ruszył, nie lubili się bowiem, i rzekł w duchu. — Jest już, jak na lep... a Łowczy też pomyślał.
— Już go tu przyniosło, sądzi pewnie, że go dla któréj córuni schwyci...
— To tylko jedno asindziejowi powiem, odezwał się Łowczy, że nie ślepa fatalitas jak mniemali poganie rządzi światem, ale rozumna Opatrzność, i że quidquid fit, staje się zasłużenie. Nie mogła fortuna lepiéj paść jak na naszego Sokratesa Krzywosieleckiego. Zatém, gaudeamus i Te Deum laudamus.
Niedokończył jeszcze, bo mu się na daleko dłuższą perorę zbierało, gdy cichuteńko wsunął się Sędzia Dostałowicz, człek małomówny, żółty, zazdrośny, podejrzliwy. Obeszło go to także, iż znalazł już podkomorzego i Łowczego, bo każdy acz sam jechał, brzydził się innemi dworakami złota, wszakże pokrywszy w sobie to wrażenie uścisnął rękę gospodarza z wielkiem uczuciem, i zdobył się na kilka słów powinszowania.
Z sędzią Dostałowiczem przybył nawet ksiądz Porfiry, który u niego gościł, aby panu Walentemu złożyć życzenia, a może data occasione, (przy podanéj zręczności) i konwent przypomnieć.
Biedny księżyna winszując rumienił się sam, że należał do tego grona ludzi, co złotemu cielcowi przyszli bić pokłony. Najprzykrzejszego wrażenia doznawał pan Walenty, czuł on w duszy, że te grzeczności, te pochlebstwa i czułości nie dla niego były, ale czcią siły którą posiadł, potęgi téj grosza, tak niezłamanéj i strasznéj w rękach złych i słabych ludzi. Przerażało go to dla samego siebie, co chwila bowiem jasniéj postrzegał, jak ciężko mu będzie zadaniu życia podołać.
W takim dniu, już dla samego obyczaju krajowego na sucho się obejść nie mogło, choć pan Walenty nie cierpiał pijatyk i częstowania. Musiał wszakże kazać podać parę butelek starego węgrzyna, i parę flasz niemniéj starego miodu.
Wieczór był cudny, majowy, goście zasiedli w ganku, czas schodził szybko na gawędzie ożywionéj, byliby może przydłużéj zabawili, gdyby w końcu milczące usposobienie gospodarza, nie zniewoliło ich do odjazdu. Czuli, ile ten człowiek miał do myślenia, może do walczenia z sobą, dyskrecya kazała poszanować ten poważny smutek, acz dla pospolitych ludzi niezrozumiały. — Podkomorzy, zaprosiwszy wszystkich na gospodarski obiadek pozajutro, ruszył się pierwszy, za nim inni, i choć pan Walenty zapraszał gościnnie na wieczerzę, nikt nie pozostał.
Po wyjeździe gości, zmęczony Orbeka wyszedł na ganek ku ogrodowi, ze swoim poczciwym Neronem.
Turkot bryczek niknął w oddali, cisza wiosennéj nocy, stara znajoma, otaczała go znowu. Przed nim oblany światłem srebrzystem księżyca, rozciągał się ów ogród stary, szumiący niezrozumiałą modlitwę, po którym lat tyle, dni tyle, wieczorów tyle samotnych przechodził, nie domyślając się nawet, by go co kiedy z tego zielonego kąta wyrwać znów na świat miało.
Teraz więcéj niż kiedykolwiek czuł on wartość tych dni upłynionych, téj swobody niezakłóconéj niczem, téj złotéj tęsknoty pustelniczéj, na któréj skrzydłach dusza leci po nad światy!
Ze łzami na oczach prawie, powolnym krokiem zszedł do swojego ogrodu. Tu wszystko doń znajomym jakimś, zrozumiałym mówiło głosem; i śpiew słowika i drzew szumy dalekie szemranie wody obracającéj młyn i piosenki pastusze i klekotanie bocianów układających się do snu, zlewały się w jakieś istne Oratorium ziemi pełne mistycznych dźwięków. Tu i jego dusza umiała się zlać i połączyć z chórem powszechnym stworzenia do zgodnéj pieśni ku Bogu i niebiosom. Wieleż to niezabytych chwil ciężkich tu przebył, ukołysany tą harmonią powszechną do spokoju, jakiego świat dać nie może?
Pamiętał on te godziny walki, gdy mu nieposłuszna dusza wspomnieniami oszalała, rwała się z gniazda w świat znowu, gdy wszystko czem życie mami, widmami jasnemi przesuwało się przed nim, wabiąc ku sobie... gdy znękany, zbolały, opadał na siłach i zostawał wrosły do tego kątka ziemi, który mu tylko szare dni ciszy miał do dania.
A teraz, gdy wrota na oścież stały otworem do wyjścia, droga złotogłowy usłana, jak staszno przestąpić było ten próg wyżłobiony w dniach dumań, po za którym wrzał bój ze światem, z sobą, z ludźmi, namiętnościami, fałszem, lekkomyślnością.
Pan Walenty raz już przebiegł był po żarzących węglach innego żywota; młody, pełen ufności, a raczéj niedoświadczenia, na dnie tych zachwytów młodzieńczych znalazł on gorzkie męty zawodów. Serce ludzkie, ten drogi kamień tak jasny, roztopiło się w jego dłoni jak lodu kawałek na trochę wody mętnéj, w którą gorzka jego łza spłynęła.
Spróbował on świata, ale się nie zużył, w piersi zostały mu posypane popiołami pragnienia gorące, czuł się niepewnym, słabym, wiedział z pewnością prawie, że głowa mu się zawróci, że będzie nieszczęśliwym.
Ale życie, ach to życie, nawet w boleściach ma uroków tyle!
I rumienił się sam przed sobą biedny Orbeka, widząc, że tym wiatrem co go na fale popycha, była garść złota szyderczo przez los nań rzucona.
Było coś szatańskiego w téj próbie, na jaką został wystawiony, szczęśliwy, spokojny, lub uspokojony przynajmniéj, odrętwiały, zastygły... czuł się porwanym siłą fatalną z tego portu na morze.
Kilka razy powtórzył sobie: — Dlaczegożbym nie miał się wyrzec wszystkiego i tak jak jestem pozostać?
Ale słabość ludzka jest najstraszniejszą z sofistek; ona mu odpowiedziała.
— Dlaczegoż, jeźli ci to złoto cięży, nie masz go użyć i rozporządzić niém lepiéj niżby potrafili inni? Rozrzuć je, rozdaj, rozszafuj rozumnie.
Łudził się biedny.
Wśród tych myśli upływał późny wieczór, noc już była; ogród oblany rosą, w któréj perłach gdzieniegdzie księżyc połyskiwał, pełen woni, cienia i śpiewów ptaszęcych, zdawał mu się rajem, z którego miał być wygnanym.
Przypomniał sobie przechadzki swe, marzenia i muzykę i malarstwo i książki.
— A to są jedyne przyjemności życia — rzekł, po których nie ma przesytu, nie zostają męty, wiecznie się pije i pragnie, a dusza wychodzi czystą, coraz przejrzystszą, coraz silniejszą, jakby przysposobioną do lepszego świata.
Zerwał gałąź bzu, która go oblała chłodnemi łzy nocy i deszczem zwiędłych kwiatuszków, i powlókł się do swojego klawikordu. Leżała na nim ulubiona sonata Beethowena, jedna z tych jego ostatnich, natchnionych walką niewysłowioną uczuć i myśli w chaotycznym boju, boleścią rzucających się ku Bogu. Było w niéj całe życie człowieka. Allegro jego młodości, świeże i wonne, Largo rozkochane, Menuet uczty i wesela, potem jakby na szyderstwo urywek pogrzebowego marsza i finał pełen marzeń i tęsknot starości, choć pełen jeszcze niedogorzałego życia.
Dla Orbeki ta sonata była niemal własną jego historyą, wyśpiewaną mu jaśniéj, niż on sam wypowiedzieć ją umiał, usiadł i palce same pobiegły po klawiszach z tą niewysłowioną energią, jaką ma człowiek tylko w wybranych chwilach życia, czując się spotęgowanym, jakby czemś wyższem nad siebie, czemś od siebie samego lepszem.
A gdy skończył grać, postrzegł się dopiero, że po rozpalonéj jego twarzy, strumieniem płynęły łzy gorące, łzy, jakich dawno nie ronił. Zlewał on niemi tę drogę którą miał przechodzić, która ciągnęła go a była dlań straszną, kusiła go i przerażała, wabiła i odstraszała razem.
Ale już stary człowiek wczorajszy, ustępował z jego piersi, nowemu nieznajomemu! O! bo upokarzająco słabym jest człowiek, nawet gdy zna tę nędzę swoją; zewnętrzne wpływy jak taranem rozbijają kruchy mur jego przekonań, wali się co bronić miało, płacze się nad ruiną, i ustępuje zwyciężcy.
Z przerażeniem postrzegł pan Walenty sam zmianę jaka w nim zaszła; nie był sobą, czując jeszcze, że nim być przestał. Marzył, pragnął, upojonym był i nieowładnął wolą swoją.
Te mary wszystkie, które dawniéj nie śmiały progu przestąpić i nikły przed jego zimną twarzą, teraz ośmielone, uzuchwalone, szyderskie, siadały mu na piersiach i głowie naigrawały się spętanemu, wkładały nań więzy i wlokły.
Marzył a marzenie zabija, truje i poi. Napróżno usiłował odpędzić widma, nie miał w sobie téj siły wczorajszéj, która go przeciw nim zbroiła.
Wstał z załamanemi dłońmi od klawikordu, blady, rozgorączkowany.
— Stało się, rzekł w sobie, a więc nowa życia próba, próba bez wiary, bez jutra, bez miłości; stypa ostatnia, pogrzeb spokoju i ciszy rozmodlonéj. Pochłonie burza?... pochłonie. Cóż że jedno więcéj zginie piasku ziarno utopione w morzu?
A z ganku od ogrodu, śpiewały mu słowiki w bzach pieśń pożegnalną, i wiatr oblewał go wonią wiosenną lasów, a księżyc odziewał krajobraz jakby srebrnym całunem.
Podkomorzy Bukowiecki jeźli chciał wystąpić, to — szelma jestem — potrafił. Bawiono się tam często, bo młodych dziewcząt dwór był pełen, to też zabawa, goście, uczta, tany, kuligi, świąteczne skrzypki, imieniny, urodziny, anniwersarze, majówki, obżynki, obsiewki, nigdzie tak nie bywały świetne, tak wesołe, i udatne jak tutaj. Dwór miał już tę tradycyą wesołéj gospody, że się w nim nikt nie zląkł ani przed obiadem przybywających niespodzianie dziesięciu osób, ani najeżdżającego kuligu. Sama jejmość, podkomorzy, panny umiały tak urządzić wszystko, że się nigdy nie postrzegło najmniejszego zakłopotania.
A gdy już się miano czas na przyjęcie przygotować, to wystąpiono co się zowie. Podkomorzy miał swoich dostarczycieli, ryby w koszach, zwierzynę pewną, przysmaków zapasy, a nawet muzykę na zawołanie.
Kapela to była niewykwintna: pierwszy skrzypek, na jedno oko ślepy żydek, ale artysta, choćby go do Warszawy posłać, to by się nie powstydził, klarnecistów dwóch również starozakonnych, z tych jeden fenomenalny, basetla huczna i namiętna — w dodatku bębenek. Więcéj trudno na wsi wymagać. Mieli to do siebie wirtuozi, że często po osiemnaście godzin grając z rzędu, spali wszyscy, a dlatego swoje robili, ot tak już mechanicznie, z nałogu. Tylko pierwszy skrzypek nie sypiał, ale za to pijany był zawsze, co mu ognia dodawało. Nikt tak mazura nie potrafił zagrać jak on, same nogi się rwały, pedagryści wybrykiwali, jakby skrzypce były owemi — co to wiecie — zaczarowanemi.
Aronka też często młodzież całowała w entuzyazmach, i kochały go panny, mimo że jednego oka mu brakło i nie ładnie miał je zasunięte włosami i jarmułką.
Po naradzie z podkomorzyną, która ani tuszą, ani humorem nie ustępowała mężowi, naradzie tak tajemnéj, że żadna z panien nawet przez dziurkę od klucza nic podsłuchać nie mogła, bo rozmowa toczyła się po cichuteńku — obiad na który zaproszonym został Orbeka, postanowiono uczynić bardzo wystawnym.
Matka tę tylko uwagę zrobiła mimochodem córkom, że mogłyby na ten dzień wziąść liliowe z różowem sukienki, świeżo sprowadzone z Warszawy. Panny różnie to sobie tłómaczyły i uważały za znak wielkich, wielkich jakichś zamysłów.
Po szczupaka, którego w koszu zabrakło, posłano umyślnie biedką do Kodnia, zkąd i mięso świeże przyjechać miało. Przygotowania były takich rozmiarów jak na imieniny, kielich nawet zwany Philosophorum, z powodu, że na nim Sokrates, Plato i Arystoteles byli wykonterfektowani, dobyty został z pudełka safianowego, w którym zwykle spoczywał.
Wszystko się jakoś nadspodziewanie składało. Lajzorek arendarz o niczem szczęśliwie na tę ucztę nie wiedząc, przywiózł ogromnego węgorza, na którego widok dusza gosposi się rozradowała, postanowiła go dać z rodzenkami i sosem podpalanym, a kucharz przyrządzał w ten sposób delicyonalnie. Około południa w wigilią, znowu nad wszelkie spodziewanie, przywiózł leśniczy Sapieżynski, któremu pozwalano kosić łąkę na granicy, ogromnego rogacza. Comber i pieczeń z rożna ze śmietaną, drugi półmisek przewyborny, gospodyni chodziła podśpiewując. Już mniéj się troszczono o szczupaka, który miał być wedle programu dany z szafranem, ale choćby go i zabrakło, można się było obejść bez niego. Słowem jednem sposobiło się do wieczora wszystko jak z płatka, gwiazdy pomyślne świeciły téj sąsiedzkiéj uczcie wyraźnie. Ale często los sobie tak drwi, mówiąc po prostu, z człowieka, dopuści go prawie do źródła spragnionego, a dopiéro za kołnierz uchwyci i — wara!
Podkomorzy siedział w ganku po obiedzie i podśpiewywał palcami bębniąc, po stoliczku, na którym kawę mu podać miano, tę kawę wiejską z kożuszkiem prawdziwym, do migdałami lukrowanych sucharków, kawę naszą, jakiéj nikt nigdy nie pił zagranicą.
W tem tuman pyłu zwrócił jego uwagę. Na wsi w długie dni samotne, tuman pyłu na grobli zdaleka ujrzany, stanowi zagadkę, nad któréj rozwiązaniem czasem cały dwór domyślność swą wysila. Wychodzą wszyscy na ganek, pan, pani, dzieci, słudzy, czeladź z folwarku, chłopcy ze stajni, każdy przypatruje się, domyśla i usiłuje odgadnąć; pył się przybliża, widać konie, potém powóz, ale często bywa to tylko zwodnicze owiec stado...
Tym razem podkomorzy był sam; wstał, rękę przyłożył do czoła, oczy zmrużył i zawołał: — Szelma jestem, goście! Ale goście! dodał po chwili. I zawołał jejmości.
Jejmość wyszła, popatrzyła i uderzyła w rączki pulchne. — Powóz, żółty nawet, ale któż to może być?
Wnet i cały dom był w ruchu, tymczasem zbliżała się ta zagadka coraz bardziéj, pokazała się karetka bombiasta, żółta, konie pocztowe, tłumoków przed, za i na powozie co niemiara.
— Szelma jestem, baby! zawołał niegrzecznie podkomorzy, bo rupieci wiele, ale kto?
Poczęto odgadywać, napróżno; w istocie trudno się było tego gościa domyśleć, który przybywał za węgorzem i rogaczem, ale daleko mniéj od nich pożądany.
W każdéj rodzinie są krewni mniéj więcéj dalecy, bo gubieni po świecie, często tacy, których niebardzo by się odszukiwać chciało.
Jedną z takich kuzynek, była siostrzenica saméj pani, sławna z wdzięków i zalotności, niegdyś panna Palmira z Wyhołowiczów baronowa von Zughau, potém podczaszyna, Bracławska Sierocińska, dziś podwójna rozwódka, niewiasta wielką rolę grająca na warszawskim bruku. Była to istota, jak utrzymywano, czarująca, ale nad wszelki wyraz płocha i zalotna; miłosnych jéj intryg nikt zliczyć nie umiał, sięgały one wszystkich kraju prowincyj, zagranicy i przeróżnych sfer społecznych. Kochało się w niéj wojsko, duchowieństwo, dygnitarze starzy, młodzi, panowie, poeci, artyści, bankierowie. Pani Palmira (pospoliciéj zwana Mirą), mimo doznanych tylu przygód, które w szesnastym roku życia rozpoczęły się, nie miała nad lat dwadzieścia i pięć; była w kwiecie młodości, wdzięków, w rozkwicie dowcipu i umiejętności bałamucenia, którą podniosła do tak wysokiego stopnia, iż szła o zakłady, że każdemu komu zechce zawróci głowę. Bawiło ją to niezmiernie, gdy przywiodła mężczyznę do szału i zapamiętania, a prawdę rzekłszy, to tylko jedno może stanowiło cały życia jéj cel i interes.
Rozwódka, swobodna, dosyć majętna, przynajmniéj tak z życia jéj sądzić się godziło, trawiła żywot w sposób najdziwaczniejszy, widywano ją z kolei to u wód, to w stolicy, to na wsi, to najdalsze przedsiębiorącą podróże, a wszędzie, gdziekolwiek zjawiła się, ciągnął za nią szereg wielbicieli. Bez tych obejść się nie mogła, gdy armia ta ją opuściła natychmiast rekrutowała sobie nową, a przychodziło jéj to z największą łatwością. Zresztą równie łatwo potém pozbywała się śmiechem i obojętnością, lub szyderstwem natrętów.
Mira była maleńkiego wzrostu, (choć na wysokich korkach nosiła trzewiczki), nader zręczną, okrągluchna, biała i różowa jak cukierek; włosy blond, jasne nieco, na czerwoną barwę zarywające, twarzyczka dziecinna, okrągła, z dołkami od uśmiechów, ząmbki jak perełki, rączki jak u dzieciny, nóżka do śmieszności malutka. Ale to rysopis paszportowy, który nic jeszcze nie mówi; nie dają się opisać oczki jéj, figlarne wejrzenie, to tęskne i łzawe, to uśmiechnięte i puste, zmienny wyraz lica, po którem jak w dniu wiosennym migały chmury i pogody, przelatywały łzy i uśmiechy, groźby i obietnice. Nic na świecie ruchawszego nad tę twarz widzieć nie było można, często gdy spuściła główkę smutna, w chwili podnosiła ją już jakby czarodziejsko zmienioną na roztrzepaną. Śmiech i płacz w jéj duszy zdawały się trzymać za ręce. Czasem zła była jak szatanik, niekiedy jak anioł dobra i łagodna, łzawa, litościwa.
Fantazya rządziła jéj sercem i życiem, gdy czego zapragnęła gotową była na największe ofiary dla dosięgnięcia celu, a w chwilę potem łzami okupiony skarb rzucała na drodze i deptała nóżkami. Tak postępowała z uczuciami, z ludźmy, ze wszystkiem, co się w jéj rączki białe dostało.
Z wadami temi, niestety! Mira była zachwycającą, można się było do niéj przywiązać, oszaleć dla niéj i umrzeć, mówiono téż o kilku co życiem przypłacili miłość, ale ona wzdychała tylko nad ich losem, wcale się nie myśląc odmienić ni poprawić. Zdaje się też, iżby to było i zapóźno i napróżno.
Pani podkomorzyna od bardzo już dawna nie widziała kuzynki, a nie życzyła sobie wcale jéj odwiedzin, bo naganiała głośno postępowanie i niechciała córkom dać złego przykładu, który tak jest zaraźliwy. Dwa rozwody i kilkanaście intryg czyniły ją dla wiejskich prostaczków, — kobietą przerażającą. Można więc sobie wystawić zdumienie, nieukontentowanie, zakłopotanie gospodarstwa, gdy Mira wyskoczywszy z powozu jak ptaszek, ze śmiechem i łzami, przypomniała się im nagle.
Państwo podkomorstwo stali oboje w niemém osłupieniu, on sam szczególniéj ze względu na obiad jutrzejszy, zaproszonych gości i Orbekę był zafrasowany.
Piękna pani łatwo dostrzegła po twarzach, iż ją tu nie z wielką radością witano, ale to było dla niéj zadanie do przezwyciężenia, nic więcéj. Ona tak umiała sobie zyskiwać serca, iż nie zwątpiła na chwilę, że najdaléj do wieczora wszystkich zbałamuci i głowy im pozawraca.
Szczebiocząc, podskakując, rozczulając się wspomnieniami rodzinnemi, Mira przylgnęła naprzód do podkomorzego i w pół godziny go udobruchała, potem nieznacznie zwróciła się do jejmości, którą pochwyciła za serce płacząc nad wspomnieniem matki, babki i familii. Naostatek pochwyciła panny i pobiegła z niemi trzpiocząc się do ogrodu, jak dziecko spragnione prostéj wiejskiéj rozrywki.
Gdy odeszła, podkomorstwo długo siedzieli naprzeciw siebie milczący.
— Szelma jestem, rzekł wreszcie podkomorzy wzdychając, musieli tam to biedne kobiecisko ogadać niesłusznie, ona mi się bardzo wydaje miłą i serdeczną.
— Właśnie, żem toż samo powiedziéć chciała, odezwała się podkomorzyna, nie może być, żeby nasza Mirka taką była, jak ją nam złe języki obmalowały.
— A powiadam asindzce, moja panno, dodał podkomorzy, że jest taka śliczna i taka przylepka.
— Może tam główka roztrzepana trochę — westchnęła jejmość, ale serce najlepsze. Uważałeś jegomość, jak jéj łzy płynęły na wspomnienie babki, domu.
— Ale, bo, to, szelma jestem, rzekł podkomorzy, ten świat, ten świat, potwarca, a ludzie na nim... Cóż dziwnego, że się niedoświadczonéj kobiecinie mogła noga ośliznąć.
— Niech to tam Bóg sądzi! dodała pani.
— Ale nam, moja dobrodziejko, spadła jak z deszczem na jutrzejszy obiadek, i prawdziwie niewiem, ciszéj dorzucił podkomorzy, czy w porę czy nie ze wszystkiem. Bo jakkolwiek miła, ale trzpiot kobiecina, roztrzepanica, dziecinna, a Orbeka, którego fetujemy, sensat, człek surowy, to go będzie raziło.
— Czyż ona tam będzie z wami siedziéć, odezwała się podkomorzyna, ją dziewczęta wezmą, bo ona, jak widzisz, dziecinna jeszcze, i bawić się lubi. Nie będzie mu się przecie naprzykrzać.
— Takbym to i ja miarkował! zakończył podkomorzy, a tymczasem, szelma jestem, jak ona, panny nasze i kuzynki i rezydentka siądą do stołu, to będzie wianek piękności, że go nie łatwo gdzieindziéj zobaczyć. Tylko mi dziewczęta do twarzy postrój, a skromnie — moja jejmość — kto tam wié co być może!
— To mój jegomość, próżno już sobie i roisz, nasze dziewczęta ładne, świeże, młode, ale to tchórzliwe trusie, a jak obok nich i Izabelka i Emilka wystąpią.
— No, no! jejmość swoje, przerwał podkomorzy, albo ja to się napieram czy projektuję, trzeba wszakże zawsze konika na targ wyprowadzić, a kupią to dobrze, a nie, drugie dobrze.
Podkomorzyna nieznacznie ramionami ruszyła posłyszawszy już, jak obłok biały sunące dziewczęta z Mirą na przedzie, która się zarumieniona, zmęczona rzuciła na krzesło.
— Acóż to za śliczny ogród! co za rozkoszne powietrze, jaka miła okolica! jaka wiosna cudowna! wołała, tu chciałoby się żyć i umierać gdzieś w lesie, w chatce! (Chatka i las, une chaumière et son coeur, były wówczas w modzie. Marya Antonina budowała chałupki w Trianon, a u nas nie było pałacu bez dzikiéj promenady i chaty słomą pokrytéj, a zwierciadłami wewnątrz przystrojonéj).
— Wié ciocia — dodała, ja tak dawno już nie byłam na wsi, że mi się teraz zdaje, jak gdybym do moich lat dziecinnych, po bolesnych snach, wróciła. Życie przeszłe wydaje mi się zmorą, marzeniem, ułudą, tak mi tu dobrze! tak mi tu na sercu pogodnie. Doprawdy, zamieszkam na wsi.
Podkomorzy się uśmiechnął.
— A gdziebyś tu asindzka tych wszystkich fioków i cacek dostała, do których przywykłaś?
— Zrzuciłabym suknie, cacka, ubrałabym się w prostą płócienkową, w słomiany pasterski kapelusik.
— Tak! tak, tylko kijek w rękę i baranka na różowéj wstążeczce, a podobna byś była do tych pasterek co je na wachlarzach malują, rozśmiała się podkomorzyna.
A tymczasem z niebieskich oczów Miry fantazya, wspomnienie (może katar podróży) wycisnął łzę, która popłynęła po twarzyczce, szybko otarta i wnet osuszona uśmiechem. Podkomorstwo jednak widzieli tę perłę, spojrzeli po sobie i oboje powiedzieli w duszy:
— Biedna to kobiecina.
Tą łzą do reszty ich zdobyła.
Cóż dopiero, gdy przy wieczerzy, unosić się zaczęła nad każdą potrawą (na co gospodyni była niezmiernie czułą), gdy każdy półmisek wywoływał w niéj nowe zachwyty, a po wieczerzy sama zaproponowała gry niewinne i poszła jak dziecię szaleć z pannami, w pierścionka, cztery kąty i ciuciu babkę.
Gdy się rozchodzili spać, Mira już zawojowała wszystkich bez wyjątku, aż do sług i czeladzi, dla każdego mając uśmieszek, grzeczne słówko, podarek, pochlebstwo, wejrzenie.
— Czarownica, szelma jestem, rzekł podkomorzy biorąc pantofle, takiéj kobiety jak żyję nie widziałem. Dziwić że się tu, iż głowy pozawracała. Vade retro! Satanas.
Każdy się łatwo domyśli, że od razu poprzyjaźniwszy się z pannami, Mira, która je zaprosiła do swojego pokoju, pod pozorem pokazania jakichś strojów, skorzystała z téj chwili, aby się ze światem nowym, otaczającym ją, obeznać. Wydobyła z kufrów czém panienki zająć i zabawić mogła, nakarmiła konfiturami, których się całe pudło znalazło, zachwyciła dowcipem i uprzejmością, a zarazem dowiedziała się od nich powoli wszystkiego czego potrzebowała, historyi jutrzejszego obiadu, pana Orbeki, spadłéj na niego sukcesyi, i t. d.
Bardzo nieznacznie, śmiejąc się i szydząc, wybadała panienki o panu Walentym, wyciągnąwszy z nich co tylko o nim wiedziały. Nie zdawała się do tego zbytniéj przywiązywać wagi, owszem żartowała sobie z dzikiego anachorety, z psa przyjaciela, ze starego Jaśka, z nocnych gorączek jego przy klawikorcie (które wszystkim były znane). Jednakże najmniejsza z tych drobnostek nie uszła jéj ucha.
Gdy około północy panny rozbawione, wynosząc stosami prezenta kuzynki, wyszły od niéj skacząc i śpiewając, piękna Mira znużona, złamana, bezsilna rzuciła się na łóżko, zamknęła oczy i kazała służącéj się rozbierać, niemogąc już ruszyć ani ręką ani nogą.
A gdy służąca odeszła, łzy się potoczyły z pięknych oczek na poduszkę, serce się jéj ścisnęło jakoś, odegrawszy tę rolę pokornéj kuzynki, zalecającéj się krewnym, rolę, do któréj wcale nie była przywykła. Ona rozpieszczone dziecię, obsypywane hołdy, obwiane kadzidłami, teraz — zmuszoną była korzyć się łasić, aby przejednać i uprosić pobłażanie.
Ale łezki te nie lały się długo, wprędce osuszyły je nadzieja, marzenia, projekta, a przytém potrzeba było nie wypłakiwać oczek, aby je mieć jasne i wesołe na jutro.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.