Ol-soni kisań (powieść)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII. BAMBUS WSTRZĄSA SWYMI LIŚĆMI.

Kim-ki spał źle i obudził się w dziwnem podnieceniu.
— Przeklęta »suli«, za dużo jej piłem! — pomyślał.
Nietyle wszakże bolała go głowa, co serce. Zjadł pospiesznie i w milczeniu swój skromny ryż z bobem, z gorzką rzodkwią kwaszoną i z kwaszoną sałatą. Daremnie wierny Chakki czekał odeń zwykłego sprawozdania z wrażeń ubiegłego dnia.
— Czy nie chory jesteś, panie? Jesz mało, patrzysz w zamyśleniu...
— Nie, Chakki...
Umilkł i odwrócił twarz zniecierpliwiony badawczem spojrzeniem niewolnika.
Ten westchnął i, poumywawszy naczynia, z pewnem ociąganiem się, wdział na piersi pudło z słodyczami i wyszedł na ulicę.
Kim-ki słyszał, jak pluskały ciężkie jego chodaki w potokach gwałtownej ulewy, co nagle z grzmotami spadła, chłodząc powietrze i spopieloną ziemię.
Miał ochotę krzyknąć na starego, ale słowa mu w gardle uwięzły. Padł na matę, ręce pod głowę założył, łzy nabiegły mu do oczów.
— Ach, gdybym był bogaty! Gdyby stryj oddał mi choć cząstkę należnych pieniędzy!... Tak oszukać, tak haniebnie oszukać bratanka!... A może odda? Może się wszystko wyjaśni. Trudno przypuścić, aby ludzie byli tak podli i fałszywi. Napiszę do niego raz jeszcze... A co będzie, gdy przyjdzie dwadzieścia pięć tysięcy janów? A co, jeśli stryj grzecznie wytłómaczy się z zaszłego nieporozumienia...
» Właściwie ta ziemia jest moją ziemią«... — nagle zabrzmiało mu złowrogo w pamięci. — Z jakiej racyi? Co takiego?! Jakże niegodziwi są ludzie!... Zmusić ich, schwycić krzywdzicieli za gardło!...
Bezsilnie przewracał się z boku na bok, wsłuchując się w szelest szarugi, w podmuch wiatru, rzucającego garściami deszcz na ściany domu, na żłobkowane dachy, gliniane, na papierowe namokłe okna, kłapiące obrzydliwie w przeciągach, jak zdeptane pantofle na nogach starej niewolnicy.
Nie mógł się uspokoić, uczucie krzywdy i niemocy napawało go nigdy przedtem nieznaną goryczą. Chwilami wracały nadzieja i marzenia, aby bardziej podnieść boleść.
— A jeżeli odda?... Jeżeli okaże się dobrym, kochanym stryjaszkiem?... Wszak w jego rysach tyle wynurza się chwilami podobieństwa do ojca, do wspaniałomyślnego, szczodrego Kim-ki-sana?... Ojcze, powiedz, czy to nie ty mię każesz? czy nie w złem pochowaliśmy cię miejscu? Jeśli odbiorę pieniądze, każę poszukiwaczom mogił szukać miejsc nowych i przeniosę twe ciało, choćby miało mię to kosztować dziesięć tysięcy janów... A może to... rudy pies? — wspomniał z przerażeniem przepowiednię.
Daremnie jednak silił się odnaleźć w dziewczynie lub jej otoczeniu cośkolwiek rudego... Widział twarz jasną, widział blado-złote kwiaty w kruczych włosach, drobne, nabrzmiałe krwią usta purpurowe i ciemne, przeźroczyste oczy, podobne do agatów nasyconych słońcem...
— Oddałbym połowę majątku... oddałbym wszystko... Wykupiłbym ją na rok... choć na rok jeden, a potem... niech się dzieje, co chce!... — wybuchnął.
Znów zarzucał ręce pod głowę i leżał bez ruchu, wpatrując się w szybko migające przed nim obrazy marzeń.
Wstał, aby niezwłocznie napisać nowy naglący list do stryja. Dla pewności postanowił go wysłać nie przez znajomych kupców, ale przez pocztę japońską: słyszał, że za trochę większą opłatą wydają tam kwity i że list wtedy idzie za poręczeniem i zawsze dochodzi.
Miał jednak mało pieniędzy w woreczku i zaczął szukać, gdzie Chakki schował cały ich zapas, gdyż dotychczas stary pełnił rolę skarbnika.
Ale niewolnik tak je dobrze tym razem ukrył, że Kim-ki znaleźć ich nie był w stanie... Nadąsany wyszedł na ganek i, wpatrując się w obłoki dżdżu, pędzone wichrami nad miastem, rozmyślał o sposobach zabrania całej gotówki do siebie, bez dotkliwej obrazy dla starego.
Niezadługo we wrotach ukazał się zmokły i przeziębły Chakki, z ogromnym parasolem w ręku.
— Naja-uasso! serdeczny Panie mój młody.
— Słuchaj, Chakki, gdzie schowałeś pieniądze? Muszę mieć zawsze przy sobie pieniądze! Chcę pójść, naprzykład teraz, na pocztę japońską i wysłać list, a nie mogę! Napisałem nowy list do stryja... Nic nie odpowiada!... Chcę, żeby mi odpowiedział, chcę domagać się mego majątku i prawa... On mię skrzywdził!
Niewolnik z pewnem zdziwieniem i zmieszaniem słuchał mowy młodzieńca.
— Tak, tak!... Mówiliśmy już o tem... Należy się upominać... Ale jak?
— Podam do sądu!... — krzyknął zapalczywie Kim-ki. — Do stóp tronu udam się!
Chakki wtulił głowę w ramiona.
— Nato dużo trzeba pieniędzy... Mamy całego majątku 200 dollarów... Nie starczy na jeden łyk pierwszego sędziego... Twój stryj człek możny i ma twe kwity... Ciebie jeszcze obwini... O, panie! — wybuchnął, klękając przed nim — synu ukochanego, dobrotliwego Kim-ki-sana!... Pluń na nikczemność ludzką!... Jesteś młody... Życie przed tobą otwarte, ucz się, pracuj... Dwieście dollarów starczy na opłaty egzaminów, a resztę zarobi stary Chakki... Możesz dosięgnąć szczytów powodzenia... Masz urodę, szlachetność, pochodzenie, wspaniałe imię ojca... Nie wchodź na drogę niepewności, w której końcu widzę... nieszczęście!... Nie powiedziałeś mi, żeś był u tej tancerki, ale ja wiem o tem... Młody jesteś, więc unikaj pragnień, jak to radzą mędrcy nasi!... Unikaj pragnień... Widzisz, co ci szepczą?! Świat cały gotóweś wyzwać do walki, twarz ci blednie a szyja czerwieni ci się, jak u rozgniewanego byka. Pomyśl, jesteś młody i bez stopnia naukowego. Nie zwyciężysz nikogo, nawet najsłabszych urzędników a zgubisz siebie... Czy nie lepiej poprawiać świat, uzyskawszy stanowisko i pełnić na nim cnotę? Chakki o godzinę wcześniej będzie wychodził z domu i wracał o godzinę później, abyś miał spokój niezbędny do nauki... Ale weź twoje porzucone książki, których dawno jużeś nie oglądał!...
Młodzieniec milczał wzruszony.
— Powiadają, że niedługo stare nauki nie będą potrzebne!...
— To mówią wrogowie państwa naszego! Ale Niebo nigdy tego nie dopuści... Wciąż błąkam się wśród prostego ludu, który raczej wypędzi znowu cudzoziemców, niż porzuci stare obyczaje...
— Słuchaj, stary, przeczytam ci list... Nie zdaje mi się tak złym, ażeby mógł nam zaszkodzić...
Po dawnemu usiedli obok siebie i pogrążyli się w roztrząsaniu rozmaitych stylistycznych trudności. Chakki zażądał różnych zmian i dodatków w liście, twierdząc, że krótkość zawsze źle usposabia, gdyż jest grubijańską, że do ludzi należy zwracać się w wyrażeniach, obudzających wstyd i niecących pragnienie cnoty. Po długich mozołach ułożyli nową zupełnie epistołę, która brzmiała:

»Wielce dobrotliwy i wspaniałomyślny bracie mego nieodżałowanego ojca! Pisałem ci już jak dzięki Twym przezornym i pełnym głębokiej mądrości wskazówkom, przybyliśmy szczęśliwie do Seulu i jak radośnie przyjął nas, niegodnych, potężny Kim-ok-kium, przeczytawszy Twój cudowny list. Ale w nieustannych troskach o sprawach Państwa on zupełnie zapomniał o długu Twym, a przyboczny sekretarz ministra, Kim-bo-re-mi, śladów długu nie znalazł w księgach rachunkowych rodziny Kimów. Cieszę się, że wyjaśnienie tej sprawy stanie się pewnie z czasem powodem miłego spotkania dwóch zacnych filarów naszego rodu a teraz proszę Cię o przysłanie mi nowego przekazu na 5000 dollarów pocztą japońską lub lepiej jeszcze gotówką w srebrnych jenach japońskich. W przeciwnym razie będę musiał powrócić do Ciebie bez zdania egzaminu, aby uprawiać ziemię rodzicielską, jak to przystało potomkowi szlachetnego rodu, który nie dostał się na służbę rządową z braku stopnia naukowego.
Pełen niezgłębionej wdzięczności i pokory, lichy pachołek i synowiec Twój, Kim-ki«.

List, zalepiony w długą kopertę, został własnoręcznie odniesiony na pocztę przez Kim-ki’ego, który pod pretekstem zmiany srebra na drobne, wziął ze wspólnego skarbca aż pięć dollarów. Chakki patrzał na pieniądze i na młodzieńca żałośnie, ale nie protestował.
Jednakże Kim-ki zwyciężył siebie tym razem. Wprawdzie wracając zboczył daleko z drogi, aby przejść obok domu Ol-soni i nawet czas jakiś stał z bijącem sercem za węgłem ulicy, nasłuchując, czy kto tam nie wchodzi, ale koniec końców powlókł się do domu. Być może, iż przeważyła szalę jego postanowienia brzydka szaruga, która całe miasto otulała niby brudna płachta, być może, iż sromał się zabłoconego ubrania, w którem musiałby się ukazać w czystych i woniejących pokojach tancerki, dość, że wrócił do domu i układłszy się na macie, jak długi, czytał przy małej lampie olejnej stare, porzucone księgi i rozmyślał o dziewięciu cnotach Mędrca, równego Niebiosom. Na dworze lał deszcz i z rozwartych paszczy glinianych smoków, zakończających rynny, spadały burzliwe, huczne wodospady. Chakki przyszedł godzinę później, niż zwykle, jak to przyobiecał, mokry, jak świeżo wydobyta z morza gąbka. Mimo to nic nie zarobił, gdyż w taką pogodę nawet psy zdziczałe nie chodzą po ulicach Seulu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.