Przejdź do zawartości

Ojciec Prokop/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Ojciec Prokop
Podtytuł Kartka ze wspomnień
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tle wspomnień dzieciństwa mego i lat chłopięcych, na tle szarem, sieroco­‑żałobnem, rysuje się czerwony fronton ubogiego kościoła. W tej świątyni skromnej, dziwnie do myśli lepszych, do skupienia ducha usposabiającej, nie było złoceń, ani organów; ściany bielone, z drzewa ciosane ołtarze, a na ich stopniach kwitnące rośliny, wypielęgnowane przez dobrych zakonników.
Wielkie ubóstwo, wielka czystość i wielka prostota, cechowały ten przybytek Boży. Gdy się przestąpiło próg jego wczesnym rankiem, zanim się jeszcze ludzie na modlitwę zeszli, wówczas ta cisza, prostota i czystość, nie jako pojęcia, ale jako trzy wymarzone duchowe postacie, trzy siostry dobre, przychodziły, zda się, by smutnego pocieszyć, słabego duchem pokrzepić, od szarego pyłu ziemi na chwilę chociaż oderwać i unieść daleko w świat lepszy...
Po wiązce słonecznych promieni, które przez okno wpadały, po wiązce promieni, zarysowanych w powietrzu, tworzących niby olbrzymi snop pszeniczny, myśl, jak po złotej ścieżynie, szła wyżej, coraz wyżej, do krzyża, zdobiącego wierzch ołtarza, do lazuru niebios, widzianego przez okno.
Jak się to wszystko wyrzeźbiło w pamięci, jak trwale! Zda się, że rękami dotykać można tego bareliefu, o twardym, jakby średniowiecznym rysunku.
Wyrzeźbił się w pamięci ten kościół, a raczej te kościoły kapucyńskie (bo one wszystkie jednakie) i furta z krzyżem na łańcuchu i przedsionek, w którym się ubodzy gromadzili i korytarze i refektarz i małe celki bez pieców, ogródki, ogrody pełne zieleni i kwiatów i obrazy na ścianach i żywe postacie zakonników z brodami, w habitach przepasanych białym sznurem. Kochałem tych Ojców, gdyż byli łagodni, jak gołębie, w obejściu serdeczni, mający zawsze przychylne słowo na ustach i uśmiech dobrotliwy, bo chętnie rozmawiali z dzieciakiem, obdarzali nieraz obrazkiem, kwiatem, lub smacznym owocem; kochałem ich — i zarazem na ich widok doznawałem pewnej trwogi.
Uroiłem sobie w małej głowinie, że oni są niby na świecie, a jednak nie na świecie; że między życiem a śmiercią, między zielonemi polami, a świeżo wykopanym grobem na cmentarzu, między tym a tamtym światem, między ziemią a niebem — koniecznie stać musi kapucyn. Zdawało mi się, że ci Ojcowie w grubych habitach, w sandałach, są stróżami jakichś wielkich tajemnic, że znają doskonale świat pozagrobowy i wiedzą, co się w nim dzieje, i to właśnie nadawało im w moich oczach pewien nadzwyczajny urok.
Do klasztoru biegałem chętnie, ale zawsze z obawą; przez kurytarze, nawet w dzień jasny, przechodziłem ze drżeniem; trwogą przejmowały mnie portrety, rozwieszone na ścianach. Z ram poczerniałych wychylały się postacie blade, ascetyczne, poważne, jakby nie z tego świata.
Na piętrze, gdzie mieściły się cele, był napis: „SILENTIUM...” pierwszy dla mnie wyraz łaciński, którego znaczenie mi wytłómaczono. Nakazywał on milczenie; brałem rozkaz tak literalnie, żem oddech wstrzymywał, szedłem na palcach, żeby nie robić szelestu, żeby nie ściągnąć na się gniewu jakiego mnicha z portretu.
Gdy myślałem o śmierci, wnet przychodził mi na pamięć czerwony klasztor; gdym zakonnika zobaczył, zdawało mi się, że on z innego świata powraca. Dziś to sobie łatwo tłómaczę. Śmierć nawiedzała często dom nasz, a we wspomnieniach mego dzieciństwa jest kilka trumien czarnych. Ile razy kto z blizkich umierał, tyle razy kapucyn przychodził...
Dzwonek oznajmiał jego przybycie, zapalano światło... a w kilka dni później schodzili się ludzie, dzwony jęczały, kapucyni prowadzili na cmentarz.
W r. 1855, w Lublinie, straciłem matkę, młodziutką kobietę. Pięć lat życia wówczas liczyłem. Matka umarła na cholerę; zasłabła w nocy, zgasła w południe, w cztery godziny później już ją pochowano. Gdy się na cmentarzu smutny obrządek zakończył, gdy szalejącym z rozpaczy ojcem moim się zajęto, zbliżył się do mnie poczciwy zakonnik, wziął mnie na ręce, uspakajał i serdecznie, łagodnie tłómaczył, że matce będzie dobrze tam... daleko, a mnie tu na ziemi Bóg nie opuści...
We dwa lata później umarł mój ojciec, potem dziadek i znowuż przy ich śmierci był zakonnik, znowuż ich trumny kapucyni odprowadzali na cmentarz, nie dziw więc, żem sobie wyobrażał ich, jako wysłańców, przychodzących po dusze, a zarazem jako pocieszycieli w smutku i nieszczęściach, nie dziw, żem ich kochał i bał się jednocześnie. Pociągała mnie ich łagodność i dobroć, zaciekawiała tajemniczość, powaga, ubogie cele, modlitwy w chórze, wielkie księgi, które czytali, nawet ogród... Tam były prześliczne kwiaty i wyobrażałem sobie, że tylko ci zakonnicy potrafią je hodować nadzwyczajnym, im tylko znanym sposobem.
Niejednokrotnie zastanawiałem się nad pytaniem, czem są właściwie kapucyni? Są księżmi, odprawiają Msze, mówią kazania. Nie, to mało, oni są czemś więcej. Są zakonnikami, zrzekli się wszystkiego, co mieli na świecie, nawet imienia i nazwiska, złożyli śluby ubóstwa, posłuszeństwa, pokory. Nie — i to mało, oni jeszcze czemś są więcej oprócz tego...
Zapytałem dziadka. Opowiedział mi całą historyę tego zgromadzenia od początku i dodał, że są to bracia mniejsi świętego Franciszka...
— Boże! — pomyślałem — jakiż wielki być musi św. Franciszek, skoro ma tak ogromnych mniejszych braci!
I istotnie ogromnymi wydawali się ci ludzie w oczach malca i fizycznie i duchem i jakimś charakterem tajemniczym.
Wiedziałem, że w nocy, na odgłos dzwonu, wstają, że idą do chóru przez kurytarze, obwieszone portretami, że się tam modlą; wiedziałem, że codziennie wieczorem zgromadzają się w refektarzu na medytacye i pół godziny przepędzają na klęczkach w milczeniu. O czem‑że myślą, co postanawiają, jaki przedmiot ich zajmuje? Cóżby innego, jak śmierć, przyszłe życie, świat nieznany, pełen grozy i rozkoszy...
Ja się ich bałem.
Razu pewnego byłem z dziadkiem w klasztorze Lubartowskim, u ojca Benjamina (późniejszego biskupa). Postać ta żywo stoi mi w pamięci; głowa była kształtna, rysy wyraziste, oczy żywe, broda wspaniała, spadająca na piersi.
Ksiądz Beniamin zadał mi kilka pytań z katechizmu, a później żartować zaczął. Włożył na mnie pelerynę, jaką ci zakonnicy noszą i rzekł:
— Już teraz napewno kapucynem zostaniesz.
Wybuchnąłem spazmatycznym płaczem, aż się dziadek rozgniewał, żem taki mazgaj.
— Dlaczego nie chcesz być zakonnikiem? — spytał ojciec Beniamin.
— Boję się! — odrzekłem.
I bałem się rzeczywiście; bałem się habitu, celi, korytarzy, portretów, ogromnej księgi w chórze, podziemi kościelnych, bałem się... chociaż mnie coś zawsze do tych dobrych, zacnych Ojców ciągnęło.
Z biegiem czasu dziecinna trwoga niknęła i zniknęła zupełnie, a pozostała sympatya, życzliwość i wielki szacunek dla tego zgromadzenia ubogich, cichych i pokornych pracowników na niwie Chrystusowej.
Odtwarzam sobie w pamięci rysy wszystkich „braci mniejszych,” jakich od lat czterdziestu blizko mogłem zapamiętać; przesuwają się oni na tle wspomnień, jak w procesyi. Wielu z nich już przeszło do lepszego życia, pozostała nieliczna garstka, którą świeżo osierocił ś. p. Ojciec Prokop.
Była to postać prześliczna, wielki umysł i szlachetne serce. Nie wątpię, że godniejsze pióro skreśli obraz tego świątobliwego, jeśli nie świętego zakonnika, aby przekazać potomnym jego zasługi; sądzę atoli, że czytelnicy przyjmą sympatycznie i ten drobny szkic, jaki zamierzam nakreślić; przyjmą sympatycznie, choćby ze względu na tego, kogo ma przedstawiać, oraz na tło, które dla ludzi starszych będzie miłem przypomnieniem, a dla młodszych już pewnego rodzaju nowością...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.