Odzyskane dziedzictwo/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Odzyskane dziedzictwo
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 25.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Klejnot Szkota

— Oto pieniądze — rzekł sekretarz, wręczając nieznajomemu pięć banknotów. Obejrzałem jeszcze raz klejnot i prawie żałuję mej decyzji. Może mi pan być wdzięczny za te pieniądze.
Szkot włożył pieniądze do kieszeni. Uczynił to dziwnie niezręcznie, wypróżniwszy uprzednio jej zawartość. Przy tej okazji zjawiły się na stole rozmaite pudełka i paczuszki. Nieznajomy niezręcznie chował je kolejno do kieszeni, lecz w trakcie tej manipulacji jedno z pudełek otwarło się. Rogers ujrzał w nim diamenty. Spostrzegł, że były najczystszej wody.
— Widzę, że ma pan jeszcze inne rzeczy?
Twarz jego przybrała wyraz chciwości.
— Nie twierdziłem bynajmniej, że to, co panu pokazałem stanowi cały mój majątek — odparł Szkot. — Ale te klejnoty nie stanowią mojej wyłącznej własności. Inni członkowie rodziny mają również do nich pewne prawa. I nie wiem, czy wszystko zostanie sprzedane. Muszę otaksować te klejnoty i po tem dopiero reszta się wypowie co do sprzedaży. Mam zamiar właśnie pójść do jubilera.
— Niech mi pan pokaże co pan ma w kieszeni — rzekł Rogers, usiłując z trudem opanować swe wzruszenie.
— Czy chciałby pan uczynić z nich również prezent dla swojej narzeczonej — zapytał nieznajomy. — Klejnot, który panu sprzedałem stanowił moją osobistą własność i mogłem nim dysponować. Te rzeczy zaś nie należą do mnie...
— W każdym razie może mi je pan pokazać — zawołał Rogers nie panując dłużej nad sobą. Moglibyśmy zawrzeć nową tranzakcję. Niech mi je pan pokaże... Cóż to, czy uważa mnie pan za człowieka pozbawionego środków.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu adwokata otwarły się i stanął w nich sir Campbell. Twarz jego była śmiertelnie blada, oczy mrugały nerwowo. Rzucił przelotne spojrzenie na nieznajomego, który usiadł skromnie.
— Mister Rogers — rzekł zwracając się do sekretarza. — Chciałbym z panem pomówić, idzie o pewną, sprawę wyjątkowej doniosłości. Chciałbym, aby mi pan poświęcił cały swój czas. Czy mnie pan rozumie?
Rogers uśmiechnął się kwaśno.
— Jestem do pańskiej dyspozycji — rzekł. — Tylko jedna mała chwileczka: muszę skończyć rozmowę z tym panem.
— Zgoda — odparł — Campbell. — Nie mogę dłużej czekać.
Rogers zwrócił się do nieznajomego i ujął go pod ramię.
— Przeszkodzono nam — szepnął. — Niech pan wróci dziś wieczorem.
— Dobrze... O której godzinie?
— Trochę po szóstej. Biuro wprawdzie będzie już zamknięte, ale chciałbym, żeby pan został dłużej. Musi mi pan podać nazwisko i odpowiedzieć na pewne pytania. Niech pan przyjdzie i poczeka na mnie w przedpokoju.
Mężczyzna zgodził się i wyszedł do sąsiedniego pokoju, służącego za poczekalnię.
Rogers wściekał się w duchu na Campbella. — Mimo to słuchał go uważnie. Campbell wręczył mu wygniecioną depeszę.
— Co takiego? — zawołał sekretarz z przerażeniem w głosie. — Czyżby groziło mi to utratą moich pieniędzy? Owoc mojej pracy miałby mi zostać bezpowrotnie zabrany.
— Zależy to w zupełności od pana — odparł zimno Campbell. — Tylko bez jęków. Nie doprowadzi to nas do niczego. Pański szanowny szef dość mi napłakał się przed chwilą, teraz nadeszła pora działania. Ma pan okazję popisać się swoim sprytem. Posłuchajcie mnie Rogers: zna pan swego patrona. Nie mogę mu brać tego za złe, gdyż powinienem był od początku liczyć się z jego charakterem. Teraz on umywa ręce i wszystko zwala na pana. Wiem, co pan potrafi. Niech pan nie przeczy Rogers, znam kulisy pańskiej egzystencji. Wiem, że jest pan w stosunkach z pewnymi ludźmi, którzy...
Szeptem dokończył rozpoczęte zdanie.
— Milcz pan na miłość Boga — rzekł mu Rogers, blady jak śmierć.
Rozejrzał się dokoła i z przerażeniem rzucił się do drzwi, prowadzących do poczekalni. W drugim końcu pokoju siedział Szkot. Zaledwie jednak Rogers uspokojony wrócił do swego klienta, Szkot zajął znów swe stanowisko pod drzwiami.
— Co robić? — zapytał Rogers. — Pod żadnym pozorem nie chcę stracić moich pieniędzy.
— Istnieje jeden, tylko na to sposób. Wysłuchaj mnie pan uważnie. Dziedzic Woodhausu nie powinien pod żadnym pozorem wrócić do Anglii. Musimy go unieszkodliwić.
— To niemożliwe — odparł sekretarz. — Czy domaga się pan tego ode mnie? Za kogo mnie pan bierze?
— Nie odbiegajmy od tematu — przerwał Campbell, — Jest pan w kontakcie z ludźmi, którzy potrafiliby przeszkodzić przybyciu mego kuzyna do Anglii. Daję panu pięć tysięcy funtów... Podwajam sumę!
— Niemożliwe — powtórzył Rogers. — Oferta Campbella zapaliła jednak w jego oczach niezdrowe błyski.
— Przyrzekam panu piętnaście tysięcy funtów — rzekł młody człowiek. — Sumę przekraczającą trzykrotnie wysokość pańskiej należności. Biorę nadto na siebie wynagrodzenie ludzi, którzy podejmą się przeszkodzić memu kuzynowi w powrocie do Anglii. Niech się pan zgodzi, Rogers. — Gdyż inaczej otrzyma pan jedynie ode mnie list, w którym będę pana prosił o zajęcie się moim pogrzebem. Jestem zrujnowany i nie zawaham się przed ostatecznością.
— Zgoda — szepnął Rogers. — Obejdzie się bez noża na gardle. Jeżeli nie chcę stracić moich ostatnich kilku szylingów, nie mam innego wyboru.
— Co za komediant! — rzekł Campbell — Droży się pan, a w rzeczywistości pali się pan do zarobienia dziesięciu tysięcy funtów. Po cóż to udawanie? Oto depesza: Wymienione w niej jest nazwisko podróżnego. Pozostawiam panu wolną rękę w wyborze sposobu działania.
Sekretarz odczytał raz jeszcze depeszę.
— Niema czasu do stracenia — rzekł. — Sprana załatwiona. — Nie mogę niestety się zwolnić, ale to nie jest konieczne. Mam ludzi którzy załatwią to za mnie...
— Oszczędź mi szczegółów — przerwał sir Campbell. — Nie znam się zupełnie na tego rodzaju sprawach. Pewny jestem, że znajdzie pan sposób, aby odzyskać swoje pieniądze. Do widzenia! Czekają na mnie w klubie.
Sekretarz odprowadził klienta aż do drzwi. Szkot wciąż jeszcze siedział w poczekalni. Biedaczysko zasnął i chrapał głośno. Campbell nie raczył zwrócić nań uwagi.
Rogers zbliżył się do śpiącego i potrząsnął nim silnie. Szkot obudził się i powiódł dokoła ogłupiałym wzrokiem.
— Zasnął pan — rzekł Rogers. — Nie mam teraz czasu, lecz proszę, aby pan powrócił dziś wieczorem. Musimy pomówić jeszcze o naszej sprawie.
— Dobrze — przyjdę — odparł nieznajomy. — Muszę jednak dać te klejnoty do oszacowania jubilerowi, Nie dziś — ziewnął przeciągle. — Dziś jestem zbyt zmęczony. — Zrobię to jutro. Zapytam w hotelu o adres jubilera, do którego można mieć zaufanie.
Pozdrowił sekretarza i skierował się do wyjścia.
— Stój pan — stój pan! — zawołał Rogers. — Muszę przynajmniej wiedzieć, jak się pan nazywa.
— John Mac Lan de Notton — odparł ziewając.
Rogers śledził go z okna. Szkot szedł po ulicy powoli kulejąc.
— Gdyby przynajmniej wrócił! — szepnął do siebie. — Jestem pewny, że będzie się zatrzymywał przed wszystkimi wystawami. Muszę natychmiast odszukać Jima albo Dicka. Nie wiem co zrobię, gdybym ich nie zastał. Będzie źle jeśli ten głupi Szkot pokaże swe klejnoty któremuś z jubilerów. Miałem nadzieję, że zdobędę je za tanie pieniądze!
Dopiero po godzinie zjawił się w biurze pomocnik.
— Gdzie byłeś tak długo? — irytował się Rogers. — Muszę wyjść z biura w bardzo pilnej sprawie. Nie ruszaj się stąd, a gdyby ktoś przyszedł powiedz, żeby powrócił tu jutro.
Rogers udał się do swego mieszkania i wyszedł z domu przez ogród. Podarta czapka nasunięta na oczy, kryła mu pół twarzy. Ubrany był biednie. W kilka chwil po tym wsiadł do autobusu, jadącego w stronę Chelsea, dzielnicy cieszącej się niezbyt dobrą sławą.
Gdy wrócił do biura około godziny szóstej zadowolenie malowało się na jego szczupłej twarzy. Wszystko udało się znakomicie. Dick zgodził się wyjechać na kontynent. Dostarczył mu więc pieniędzy i udzielił odpowiednich instrukcyj. Tom i Jim należeli do ludzi, którzy respektowali dane przez siebie słowo.
Była jesień. Gdy Rogers zdążył się przebrać, zapadł już zmrok. Adwokat udał się do klubu i tylko pomocnik sekretarza został w biurze. Rogers szybko wyekwipował go do domu.
— Nie zamykaj dziś drzwi na klucz — rzekł Rogers — mam jeszcze robotę. — Muszę porządkować akta. Za chwilę przybędzie służąca, aby sprzątnąć biuro.
Rogers pozostał sam. Od czasu do czasu spoglądał niecierpliwie w stronę drzwi. Słysząc dźwięk dzwonka odetchnął z ulgą.
— No, jak tam? — rzekł do wchodzącego Szkoda. — Czy znalazł pan dobry hotel?
— Dziękuję panu, wskazano mi doskonały. Otrzymałem ponadto adres jednego z pierwszych jubilerów w Londynie. Będę u niego jutro rano. Teraz chciałbym przedstawić panu moją sprawę.
Rogers usiadł. Szkot tymczasem począł mu wyłuszczać nader zawikłaną historię rodzinną, której początki sięgały dawno wymarłej generacji. Proces tego rodzaju mógłby ciągnąć się przez długie lata, jeśli strony rozporządzałyby odpowiednim zapasem gotówki.
— Dobrze już dobrze — rzekł sekretarz — przerywając od czasu do czasu swemu klientowi. To sprawa bardzo skomplikowana i muszę się z nią zapoznać bliżej. Mam nadzieję, że mój szef, mimo przeciążenia pracą, podejmie się prowadzenia pańskiej sprawy. Czy przyniósł pan dokumenty?
— Nie. Zostawiłem je w hotelu — odparł Szkot.
— Nie zostawił pan tam chyba klejnotów? Byłoby to z pańskiej strony niesłychanie nieostrożne?
— Broń Boże — odparł Szkot. — Mam je wszystkie przy sobie. — Nie rozstaję się z nimi. Jestem zresztą odpowiedzialny za nie wobec innych członków mojej rodziny.
— I w dalszym ciągu nie chce pan ich sprzedać? — zapytał Rogers.
— Muszę je najpierw oszacować — odparł Szkot. — Gdy będę znał ich cenę pomówimy o kupnie. Oczekuję tylko upoważnienia do sprzedaży od moich rodziców. Nie zgodzę się na inne załatwienie sprawy... Pan wie, że my Szkoci jesteśmy narodem upartym.
— Nie nalegam — odparł sekretarz z wymuszonym uśmiechem. — To zresztą pańska sprawa.
Zadał klientowi jeszcze cały szereg pytań. Wybiła godzina siódma. Wizyta była skończona.
— Czy zna pan drogę? — zapytał, odprowadzając Szkota aż do drzwi domu. — Jest teraz straszliwa mgła. Musi pan iść wzdłuż muru ogrodu, aż dojdzie pan do skweru. Do jutra.
Nieznajomy oddalił się, idąc w kierunku wskazanym przez Rogersa. Nagle we mgle usłyszał jakiś podejrzany szelest. Robiło to wrażenie przytłumionego gwizdu. W tej samej chwili z ciemności wyłoniły się jakieś dwa cienie i ruszyły w ślad za Szkotem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.