Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI.

Wśród powszechnego ożywienia, tkliwego zbratania się niedawnych wrogów, powrotu rozkosznych nadziei, serdecznej ufności i ogólnego posłuszeństwa chyżo i gładko posuwały się roboty koło naprawy okrętu oraz gromadzenia zapasów żywności.
Połowy ryb były tak obfite, iż nie wiedziano, co ze zdobyczą robić; obława na zwierzynę również powiodła się nadspodziewanie. Zapędzono do urządzonych umyślnie opłotków i ubito taką moc dzików, kozłów, sarn, rozmaitego rodzaju ptaków, że wszystkie beczki po wręby wypełniono solonem mięsiwem, a ponadto kazał Beniowski krajać soczystsze tusze na wąskie paski i suszyć na słońcu.
Z miazgi bananowych owoców, utłuczonych i dobrze wyrobionych w dzieżach, pieczono chleby, a orzechy kokosowe setkami zsypywano wprost na spód okrętu.
W kilka dni „Piotr i Paweł“ był gotów do drogi. Według obrachunku Baturina miał żywności i wody zgórą na miesiąc.
Stan zdrowia załogi również był wyśmienity; ustały choroby, a osłabieni rychło odzyskali siły na wyśmienitym wikcie. Nawet Nastazja miała się znacznie lepiej i chociaż ciężko jeszcze kaszlała, już o swoich silach wstawała z łoża i wychodziła przed namiot posiedzieć w cieniu wielkiego umyślnie dla niej sporządzonego parasola, aby przyjrzeć się kipiącej na brzegu robocie.
Beniowski widywał ją zdala, kłaniał się nieraz, uśmiechał życzliwie, ale nie podchodził.
Stiepanow cały ten czas spędził na reducie Winblatha pod silną strażą, przykuty do armaty.
22 lipca z rana wkopano na wzgórku nadbrzeżnym krzyż z następującym napisem:
„Roku 1771 dnia 16 lipca okręt „Święty Piotr i Paweł“ stanął na kotwicy w porcie tej wyspy, pod komendą Maurycego Augusta Beniowskiego, szlachcica polskiego i węgierskiego, generała wojsk Rzeczypospolitej Polskiej, zabranego w niewolę na wojnie przez Moskali i wygnanego za ukazem carowej do Kamczatki, skąd zapomocą swego męstwa wydobyć się potrafił. Wyspa ta jest pusta; poddostatkiem jednak na niej ptactwa i rozmaitej zwierzyny; nabrzeża obfitują w przewyborne ryby, a owoce i woda są na niej zdrowe. Leży pod 32 grad. 47 min. szerok. a 335 grad. 8 min. długości. Okręt płynął z Bolszej w Kamczatce.“
O czwartej po południu, korzystając ze zrywającego się od wschodu wiatru, wyszli z zatoki z wielką trudnością.
Wysokie występy lądu bardzo osłabiały wiatr. Ale koło północy, gdy minęli cypel i znaleźli się na pełnem morzu, wiatr wydął żagle. Ocean falował się równo i cicho; okręt mknął, jak oskrzydlony łabędź. Beniowski, zlustrowawszy go dokładnie i wydawszy należyte rozporządzenia, padł wreszcie na twarde łoże i usnął po raz pierwszy od wielu dni głęboko i spokojnie.
Nazajutrz cały dzień płynęli wśród niezmiernego upału i straszliwego słonecznego blasku.
O szóstej wieczorem spostrzeżono małą wyspę, podobną raczej do kopca porosłego szmaragdowym lasem. Ominęli ją od północy. Zdawała się być zupełnie pusta i nie miała wcale dogodnych przystani. Chociaż morze było spokojne, dokłady fal, hucząc i pieniąc się, skakały tam wysoko i zajadle, jak pręgowate tygrysy na czarne prostopadłe skały.
Następnego dnia płynęli dalej po turkusowem śródmorzu, które ledwie się gięło długiemi falami, suto wyzłoconemi przez słońce. Znowu dostrzegli ląd a nad nim, w płytkim wnęku pobrzeża, gdzie żółciła się duża ławica piachu, jakieś dziwne węże czarne, wijące się w powietrzu.
Skierowali statek ku zatoce, ale prąd był tak mocny, a wśród niego sterczała taka mnogość kamieni i raf, że Beniowski wstrzymał się od lądowania. Kazał mierzyć głębokość, aby zarzucić kotwicę, lecz dna odpowiedniego dla zahaczenia się nie znaleziono.
Ruszono więc dalej, a o świcie znowu dano znać z bocieńca, że widać ziemię. To upewniło Beniowskiego, że znajduje się wśród Archipelagu, który Japonję otacza. Okoliczność, że wyłowiono z wody pod dziobem statku podmyty z ziemią krzew morwowy z kokonami jedwabnika, przylepionemi do liści, utwierdziły Beniowskiego w tem mniemaniu. Zalecił więc oficerom jak największą czujność i ostrożność ze względu na mnogość podwodnych skał oraz siłę przybrzeżnych fluktów, podawaną w opisach przez rozmaitych podróżników.
O dziewiątej byli wszystkiego o dwie mile od ziemi. A że pogoda była śliczna i ciepły, łagodny wiatr ledwie wiał, więc Beniowski wysłał Kuzniecowa z sześciu towarzyszami dla przejrzenia wyspy.
W tym czasie zapadła noc, zadręjfowali więc na widoku brzegów, lecz nad ranem porwał ich tak gwałtowny odpływ, że, mimo wszelkie zabiegi, woda uniosła statek blisko siedem mil na zachód. Kazał Beniowski palić z dział dla ostrzeżenia łodzi, iżby wracała, a o południu z wielkim trudem stanął na kotwicy na głębokości 48 sążni.
Wieczorem wrócił Kuzniecow i doniósł, że na wyspie nie znalazł nic oprócz kilkunastu chat pustych, dokoła których leżały stosy kości rybich. Wnosić należało, iż było to czasowe stanowisko rybaków japońskich.
Noc jasna, gwiaździsta. Pod jednostajnie jarzącem się niebem morze połyskiwało niespokojnie złotemi błyskawicami przy ruchu fal, a pod stewą statku i w bróździe przezeń żłobionej rozpalały się snopy skier szafirowych, i cały rzęsisty ich deszcz spadał w głąb Oceanu, oświetlając na chwilę kołyszące się tam porosty i wolno pływające dziwaczne ryby, głowomogi oraz polipy.
Przyglądała się temu dziwnemu świeceniu morza z niezmiernem zdumieniem i ciekawością cała załoga. Wreszcie Trofimow zaczął dowodzić, że to nikt inny być tutaj nie może, jeno „Asztrach-ptak“.
— Powiedziano jest, że jak się ruszy, to całe morze skrzy się i drga!... Więc on!... Teraz już pewny jestem, że się wszystko dobrze skończy, bo on jest znakiem szczęścia!...
— Będziemy jutro ściskać Japonki!... Hu-ha!... — wykrzyknął kozak Gałka, rozdymając rwane nozdrza.
— I trzosy naładujemy praw dziwem złotem z próbą rządową, a nie tam jakąś... rudą!... — dodał Rybników.
— Ja bo więcej będę brał jedwabi, złotogłowiu, kamki. Cudne mają jedwabie Japończycy... Za sztukę tkaniny w Moskwie tyle można wziąć złota, co sama waży!... — gadał inny.
I tak długo opowiadali sobie wzajem o swych pożądaniach i kłócili się, które są lepsze.
— A najgłówniejsza dostać zboża i bydła! — godził zwaśnionych Trofimow.
— I bab! Niema sprawiedliwości na świecie! Bab powinien mieć każdy tyle, ile zdoli. Jaka byłaby komu z tego krzywda?... Tyle ich dziewkami zostaje do śmierci! — dowodził Gałka.
— Pewnie, że byłyby rade!...
— A jakże!... Nadstaw kieszeń!... Myślisz, że ci tak zaraz pozwoli Beniowski. On te baby tak szanuje, tak szanuje!... Niech Bóg uchowa!... Sam widziałem, jak Niłowską dziewkę w rękę całował...
— Taka ich katolicka ustawa!... Od papieża rzymskiego wydany zdawna rozkaz!... — objaśnił jeden z sekciarzy.
— Ha, jak się nie zgodzi, to znowu... pójdziemy pod Stiepanowa!... — mruknął kozak.
Nie odpowiedzieli mu towarzysze; ten i ów obejrzał się za siebie na stojącego na mostku dyżurnego oficera, poczem zaczęli się zwolna rozchodzić, rozpraszać, dążąc na nocne legowiska, na sienniki rozpostarte przy lukach armatnich lub pod pokładem w kajutach. Żonaci dawno już spali przy boku swych niewiast.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.