Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.

O świcie wśliznął się do namiotu starszy Łoginów. Biedny ten oficer nie wiedział do kogo ma przystać; wciąż wahał się i to tym, to tamtym słuszność przyznawał. Szukał brata, który należał do stronników Beniowskiego.
— Stiepanow zawładnął szalupą i na okręt popłynął!... — oznajmił mu z przerażeniem.
— Co ty mówisz!? — porwał się z posłania przebudzony Kuźniecow.
— Z armat do nich hultajów palić!... — krzyknął Panow, ubierając się pośpiesznie i przypinając szpadę. — Zaraz biegnę do Winblatha!...
— Przedtem trzeba obudzić Beniowskiego!... Zaczekaj! — wołał Baturin.
— Racja! Trzeba się zapytać, co on każe. Na ten wypadek niema rozporządzenia!
— Zaraz, zaraz!...
— To ci sztuka!... Uf!.... — wzdychał Urbański.
— Co się stało?... — pytał obudzony zamętem Beniowski.
— Stiepanow zajął obie łodzie i okręt!...
— A cóż straże?...
— Podstępnie powiązał je!... — wyjaśnił Łoginow.
— Tak dalece!... Wołajcie pod broń wszystkich... Natychmiast wyjdę do was!... — rozporządzał się Beniowski.
— Dalej, za broń!... Formuj się!... Do szeregu!... — wołał Sybajew. — Zacznie się taniec lepszy, niż z Agafją!... — szepnął wesoło, przechodząc mimo Urbańskiego.
Ludzie wychodzili przed namiot, zabierając muszkiety i naboje, niewiasty głośno płakały i zawodziły, Beniowski ubierał się z zamyśloną twarzą surową; wtem wszedł Chruszczow.
— Idzie deputacja z tamtej strony!... Możeby jednak... uwzględnić?
— Co?... uwzględnić!? To, co teraz jest, będzie wciąż się powtarzać! Żadnych uwzględnień. Teraz, zaraz musi się skończyć w jakikolwiek sposób. My albo oni! A czegóż chce ta deputacja, nie wiesz?...
— Nie wiem!... Pewnie wciąż ta... kolonja świta im w głowie!
— Powiedz im, że zaraz wyjdę!...
Gdy Beniowski pozostał sam, przycisnął na chwilę rękę do czoła i zamknął oczy; głęboki ból i znużenie poorały licznemi zmarszczkami jego męską twarz. Trwało to jednak niedługo; głośniejszy gwar zewnętrzny ocucił go; podniósł powieki, a z pod nich wzrok mu błysnął dawnym płomieniem i stanowczością. Poprawił na sobie pas, dłoń lewą położył na głowicy szabli i uniósł opuszczoną połowę namiotu.
Na jego widok rozmowy w tłumie ucichły.
— Czego chcecie?... — Chcemy zostać!... Chcemy budować siedliszcza! — wykrzyknęli gromadnie.
— Przecież to już postanowione!... I ja wam przeszkodzić nie mogę... Myślałem, że przyszliście mi powiedzieć, kogo wybraliście swoim naczelnikiem!...
— Właśnie!...
— Nie, nie!... My chcemy nie tak!...
— Chcemy w zgodzie i powszechnem porozumieniu!...
Krzyczeli jeden przez drugiego. Beniowski zrobił znak, aby się uciszyli.
— Kto jest waszym rzecznikiem?... Niech wystąpi!... Nie mówcie razem, gdyż nic nie mogę wyrozumieć!...
— Trofimow, wyjdź, mów!... — wypychali przed siebie sekciarza.
— I ty, Sudejkin, wystąp!... Tyś uczony!...
— Co ja za uczony, ledwiem piśmienny!... — bronił się urzędnik. — To nie ja, to Stiepanow!...
— Wielmożny naczelniku!... — zaczął Trofimow, występując z szeregów z wojskowym ukłonem, potem ukłonił się jeszcze w pas nisko i zrobił znak krzyża. — W Imię Ojca i Syna i Ducha!... Obiecałeś nas wyprowadzić na Ciche Ziemie, na Białe Wody, na Łaskawe Pustynie... Aby stało się, co powiedziane jest w Piśmie... Biegnij, duszo, z Babilonu... Chroń się chyżo do Syonu... Zwyciężyłeś Antychrysta i sługi Jego!... Poprzez morza poruszone do dna, poprzez góry lodowe... Głody, mory i zwierz-wieloryby... Około wyspy Stu Pokus!... Przez Wodospad Tysiąca Lici... Przeprowadziłeś łódź sprawiedliwego... Jako powiedziano jest, że są między apostoły najpierwsze... Piotr klucznik — opoką, a Paweł — budowniczy!... W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Urwał, westchnął, zamyślił się i zroszone potem czoło obtarł dłonią.
— Niech powie Sudejkin, on mówniejszy!... — szepnął wreszcie.
— Dlaczego ja?... Dlaczego nie Rybnikow?...
— Niech mówi Rybnikow!... Wszystko jedno!... Chcemy zostać!... Chcemy, żebyś dalej był naszym naczelnikiem!... — wołały rozproszone głosy.
— Nie! Na to nigdy się nie zgodzę!... Nie mogę zguby waszej wziąć na swoją duszę!...
— Żadnej zguby nie będzie, Auguście Samuelowiczu!... — zagadał szybko stojący obok Sudejkina Rybnikow. — Ziemia wyborna, czarnoziem!... Las spalimy, wykarczujemy, pobudujem chaty rzędem, porządnie, jak w Rasiei... Ino bez urzędników, bez popów... bez sądów, bez wojskowych poborów, bez całego tego „pokrzywianego nasienia“, żeby go raz hiena ognista połknęła!... Sami sobie wolni panowie, chrześcijany, ziemioroby... Każdemu według sprawiedliwości, według zasługi... Jednemu zagon, drugiemu obok takuśki!... Jednemu chałupa, drugiemu też taka wedle dzieci i rodziny, jednemu krowa, owca, świnia, koń czy inny statek... drugiemu też... według zakonu... Wybrani naczelnicy, żeby pilnowali, żeby nikomu nie działa się krzywda najmniejsza...
— Juściż... żeby żadna krzywda!... Ni, ni!... — przywtórzył tłum.
— Więc jako ciebie znamy za najsprawiedliwszego, i jako twoim przemysłem tutaj przypłynęliśmy, i jako twoja głowa wśród nas najtęższa, prosimy cię, abyś rozkazował wedle wszystkich tych rzeczy...
Beniowski głową pokręcił.
— Choćbym chciał, dzieci moje, nie mogę... Przedewszystkiem nas tu znajdą, przyślą zbrojne okręty, wystrzelają, zabiorą, co wyrobimy, i nas samych „zapołonią“...
— Kto nas tam znajdzie!... Kto trafi tu, gdzie my z takim trudem dopłynęliśmy!?...
— Skoro zaczniemy prowadzić handel z ludami ościennemi, zaraz nas znajdą...
— Poco handel!?... Abo to święci pustelnicy, starcy i eremici handlowali?... Abo to nie starczyli sami sobie!... Niech będzie pochwalone imię ich na wieki wieków!... — wstawił pobożnie Trofimow.
— Zgódź się, zgódź, Beniowski!... — wołali inni.
— Dokąd sam się podziejesz?...
— Okręt nasz!...
— Nie ujdziesz, nikogo nie puścimy!...
— Przy dobrej woli i na tratwie uciec można!... Stąd do Japonji niedaleko!... Ale nie o to chodzi!... — odpowiedział Beniowski. — Słyszałem tu wielce piękne plany... Czy pomyśleliście jednak o tem, że aby te olbrzymie pnie wykarczować, te czarnoziemne łany zaorać, potrzebne są narzędzia, pługi i brony, a my mamy zaledwie łopaty i motyki...
— Przekujemy jedną kotwę na lemiesze!...
— Dobrze, a w cóż będziecie orać; ani konia, ani wołu, ani żadnego bydlęcia!... Ziemia ciężka, gliniasta... Ale i to, przypuśćmy, dałoby się pokonać, ciągnęlibyśmy pługi łańcuchami zapomocą kołowrotów... Gdyby nie najważniejsza rzecz, że nie mamy wcale nasion!... A bez zboża jaka może powstać wieś, jaka społeczność!... Przecież nie zechcecie uprawiać owych bananów, gruszek i orzechów, dobrych na przekąskę po dobrym obiedzie...
— Juściż!... I teraz mamy ich dość!...
— Bez chleba żyć się nie da!...
— Prawdę mówi Beniowski!... Zawsze ma rację...
— Głowacz!... ho!... ho!...
Znowu Beniowski dał znak, że chce mówić.
— Następnie — co to za wieś, za osada, za wielkie państwo bez przyszłości, bez pomnażania się w liczbę, bez rodziny, bez dzieci, bez kobiet!...
— Błogosławieni samotnicy i starce... żyli bez nich!... — wtrącił Trofimow.
— Grzechu mniej bez bab!... — przywtórzyły mu oddzielne głosy.
— Przyjdzie starość, upadną siły wasze, pochylą się grzbiety — kto was zastąpi? Kto otoczy opieką osiwiałe głowy wasze?... — ciągnął, podnosząc głos, Beniowski. — Z latami nie kwitnąć będzie osada bez potomstwa, lecz umierać. Na marne pójdą wysiłki nasze, ostatnich pustelników zwycięży znowu las i dzikie zwierzęta... I sami oni będą nędzni, marni, schorzali, miasto być szczęśliwymi widzami rozkwitu swych zamiarów i wysiłków... Zastanówcie się więc, czy warto poczynać te trudy ogromne, o jakich mówiliście, nie zabezpieczywszy dalszej ich ciągłości?... Poco, naco? dla kogo?... Bo jeżeli dla własnej szczęśliwości, to zaiste o wiele rozsądniej jest osiąść wśród ludzkiej społeczności i wzamian za mniej ciężką pracę korzystać z powszechnego dorobku człowieczeństwa, z rozmaitości życia, ze słodyczy zabezpieczonej przez rodzinę starości... Wierzcie mi, że nie jest tak źle z naszym skarbcem... że ze spieniężonych resztek futer, jakie posiadamy, każdy otrzyma małą sumkę, o którą w początkach swego zawodu ręce zaczepi...
— A dusza?... A zbawienie duszy?... — spytał Trofimow.
— Trudniej ją zbawić pośród ludzi i dlatego większa tam będzie zasługa!... — odparł szybko Beniowski i ciągnął dalej: — Czy więc nie uważacie, że rozumniej byłoby, zanim zaczniemy wypełniać nasze świetne plany, wsiąść do okrętu i popłynąć, obaczyć, azali niema gdzie wpobliżu ziemi sąsiedzkiej, ludnej, bogatej, handlowej, gdzie ci, coby z nami zostać nie chcieli i ciągłemi kłótniami przeszkadzali naszej pracy, ostawszy się wśród obcych ludów, służyliby nam za pośredników, bogacąc się jednocześnie na handlu z nami i tubylcami, na wymianie na tamtejsze towary płodów i minerałów tutejszych, a może i złota, jakowe tu znaleźć możemy... Podróż taką wywiadowczą uważam za wskazaną jeszcze dlatego, że ta wyspa, pozornie pusta i nieodwiedzana, bardzo być może, jest już czyją własnością, że rychło zjawią się jej właściciele, odwiedzający ją dla rybołóstwa, i że będziemy musieli staczać z nimi niełatwe boje... Bo któż z was poręczy, że niedaleko tuż za błękitną linją tego tam horyzontu nie kryje się wielkie i potężne mocarstwo, nie leżą brzegi kwitnące, uprawne, nie dymią się wsie i miasta bogate, pełne skarbów, pałaców, sprzętów rozmaitych... Tam dostaćbyśmy mogli pozwolenie na zawładnięcie tą wyspą cudowną, tam też moglibyśmy zaopatrzyć się w narzędzia rolnicze, kupić nasion, zwabić ku sobie kobiety miłością lub podarunkiem!...
— Poco im dawać co za baby!... A bo to nie mamy prochu i kul?... Wpaść, zabrać!... — krzyknął Gałka kozak.
— Nie na całym przecie brzegu stoją warownie i armaty!... Pewnie, że można spróbować!...
— I bydło można zabrać na pokład, koni, krów, owiec wiele chcieć!...
— Kobiet miłością i podarunkiem niedużo zwabisz!... Gadziny one!...
— Brać je!... Potem same poproszą, jak posmakują!... — gadali jeden przez drugiego, gorączkując się coraz więcej.
— Prowadź nas!... — krzyczeli już niektórzy.
— Niema zgody!... Nie jedziemy!... — sprzeciwiali się inni.
— Trzeba się dobrze zastanowić!...
— Nie wierzcie mu!... Znowu was ocygani, obełże, zmani, stary lis!...
— Nie, nie!... Jak nas obełże!? Zawsze będzie w naszych rękach!...
— Niech przysięże!... Jak nie dotrzyma, ubijemy!...
— Niech przysięga!... Przysięgaj, Beniowski! przysięgaj, że nas zpowrotem na tę wyspę przyprowadzisz! — wołali.
— Owszem. Przysięgam, że was przyprowadzę, o ile sami tego zażądacie!...
— Zażądamy, zażądamy! Nie bój się! Sam mówisz, że nawet złoto zczasem możemy tu znaleźć!...
— Nietylko, że nas przyprowadzisz, ale że nam pomożesz do zbudowania wsi i urządzenia całej osady, jak to obiecywałeś na Łopatce...
— Zgoda, pomogę wam. Ale wy przedewszystkiem pomóżcie mi odzyskać okręt... Tam jest teraz Stiepanow, który dla swoich celów was podburzył... Myślał zapewne, że was, zajętych pracą koło osady, zdąży odbieżać wrychle wraz ze wspólnikami, zabrawszy wszystko, co jest najcenniejszego na statku i w naszych składach... Już przecież chciał coś podobnego urządzić w Bolszerecku... Pamiętacie?...
— Pamiętamy, pamiętamy!... Gałgan on skończony, przebiegła szelma, wiemy! — ozwały się głosy.
— Otóż postępować z nim należy ostrożnie, gdyż to człowiek determinacji ostatecznej i, dowiedziawszy się o waszem rozsądnem postanowieniu, aby mu przeszkodzić, gotów okręt spalić!...
Szmer przerażenia pobiegł po tłumie.
— Prawda!... Gotów spalić!...
— Łotr, łotr!... Jemu głównie o tę chorą dziewkę chodzi!...
— Już wczoraj chciał ją brać!...
— Teraz ją na okręt przenosić ma!...
— Czmychnie z nią!... Na pewno czmychnie!...
— A jak nie, to spali!...
— Cóż więc robić?
— Co robić!?... Powiedz, Beniowski! Poradź!...
— Słuchajcie więc: udajcie zaraz, że po utarczce z nami uciekacie w popłochu... Wołając ratunku, dopadnijcie batu i płyńcie ku okrętowi... Może w ten sposób go zwabicie, że przypłynie wam z pomocą, gdyby zaś pozostał na okręcie, to go tam zwiążcie i odstawcie tu do mnie...
Przekonała zebranych ta mowa. Zaraz kozak Gałka i jego przyjaciele rzucili się z okrutnym wrzaskiem ku brzegowi na piaski, a Beniowski kazał swym ludziom palić w powietrze z muszkietów i gnać za zbiegami. Wyskoczyli na pokład stronnicy Stiepanowa a potem i on sam, a widząc swych niedawnych przyjaciół ucierających się ze zwolennikami Beniowskiego, skoczyli natychmiast do szalupy na sukurs im z dziesiątkiem strzelców, którzy wyrychtowali muszkiety na walczących, ale nie śmieli ich użyć ze względu na ogólne pomieszanie i możność wskutek tego poranienia swoich. Skoro bat pełen ludzi połączył się z nimi na zatoce, już nie zwłócząc, pośpieszyli na brzeg, aby kulami zapłacić za zdradziecką, jak mówili, Beniowszczyków napaść i z samym Beniowskim raz na zawsze skończyć. Zaledwie jednak wstąpili na piaski, właśni ich towarzysze rozbroili ich a Stiepanowa związali i powiedli wprost do Beniowskiego, który, stojąc na reducie, kierował wraz z Winblathem rychtowaniem armat częścią na okręt, częścią na stojące na brzegu łodzie. Oddawszy Stiepanowa pod straż, kazał Kuzniecowowi wszystką broń od ludzi odebrać, warty zaufane wszędzie porozstawiać i wogóle dawny porządek w obozie przywrócić, sam zaś udał się bez zwłoki na okręt, aby przekonać się, czy Stiepanow tam nie zrobił czego przez nadmierną swoją złośliwość.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.