Obrachunki fredrowskie/Wielki człowiek do małych interesów (Warszawa, Teatr Narodowy, 1928)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Wielki człowiek do małych interesów (Warszawa, Teatr Narodowy, 1928)
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wielki człowiek do małych interesów (Warszawa, Teatr Narodowy, 1928).

Na świecie jest mnóstwo durniów: więcej niż się przypuszcza. Gdyby ujawnić ich rzeczywistą liczbę, zrobiłby się popłoch. A jednak byłoby może w interesie społeczeństwa przeprowadzić taką rejestrację durniów. Każdy obywatel podałby listę swoich, wiadomych mu i sprawdzonych. Znam takich, którzy wyszliby z kilku list równocześnie.
Pocieszmy się, że, jeżeli dziś jest sporo durniów, dawniej było ich jeszcze więcej. Klimat był lepszy, gleba urodzajniejsza. Dojrzewali w słońcu, na inspektach wsi polskich, na fotelach prezesów i dyrektorów, w glorji funkcyj obywatelskich. I mamy oto w tej komedji próbkę ich zastraszającego urodzaju. Dokument tem cenniejszy, że mimowiedny. Autor chciał nam pokazać jednego durnia, pokazał ich całe gniazdo, całą kolekcję: młodych, starych, w sile wieku; durniów pieszych i konnych; zamożnych i gołych. Nie spodziewał się zapewne Fredro, ów dobroduszny ziemianin, jak przerażające wrażenie będzie kiedyś robiła ta jego wieś polska!
I niewiele się to zmieniło. Kiedy Grzymała-Siedlecki w Spadkobiercy maluje nam z miłością wieś polską, znów pokazuje nam kolekcję durniów; toż samo Morstin, gdy się rozczula nad tradycją „cichego dworu“. Ale teraz już nas to mniej obchodzi: niechże sobie zażywają chłodu pod cichą lipą, prąd życia płynie mimo nich. Co innego w epoce Fredry: wówczas ta kolekcja durniów była czołem narodu, solą ziemi, miała w ręku wszystko. Maluczko, a pan Jenialkiewicz stanie się urodzonym kandydatem na posła, na marszałka Sejmu, na prezesa Koła Polskiego. Przypominam sobie z dzieciństwa autentyczną historję o szlachcicu w Galicji, który przygotowywał syna do życia publicznego w ten sposób: prowadził go do sadu, stawiał pod gruszą i kazał mu gadać dwie godziny do tej gruszy; skoro chłopiec na chwilę utknął, ojciec łoił go kijem. Znałem później tego tak wyedukowanego męża Stanu; szkół wprawdzie nie skończył, ale był posłem do parlamentu, stosował metodę ojcowską z powodzeniem, i umarł obrośnięty w honory i godności. Ilekroć czytałem o nim w sprawozdaniach: „poseł Struszkiewicz w dłuższem przemówieniu przychyla się do zdania poprzedniego mówcy“, przypominałem sobie ową gruszę i mimowoli uśmiechałem się.
Nie pierwsza to komedja Fredry, w której materjał obyczajowy ściera się z działaniem artyzmu, rodząc w nas owe mięszane, niepokojące nieco wrażenia. Ale tu czujemy to dotkliwiej niż w innych jego utworach. Raz dlatego, że w tej komedji siła artyzmu jakby już osłabła. Są tutaj rysy świetne; sam Jenialkiewicz jako figura jest niemal arcydziełem, mimo krótkiego oddechu, który wyczerpuje tę postać w pierwszym akcie; ale niema tu owej radości tworzenia, owej soczystości humoru, owego polotu słowa, który, zwłaszcza w komedjach Fredry wierszem, tak rozkosznie nas upaja. Powtóre, zmienia się sfera komedji. To już nie czysto prywatne życie hreczkosiejów, amory Gustawów i Albinów: tu już cała ta szlachetczyzna zaczyna potrosze wchodzić w życie publiczne, pan Jenialkiewicz obsadza stanowiska obywatelskie, waży się los jakiejś „dyrektury“, a wybór waha się między cynikiem i karjerowiczem Leonem a głupawym Dolskim. I dlatego przeraża nas to i zasmuca, i nic nas nie interesują ich sprawy miłosne, ani nawet to, że posażna Matylda uszczęśliwi swą ręką wałkonia Karola. I niepokoi nas, że Fredro tego jakby nie czuje, że dla niego pan Dolski czy Karol jest sympatyczną postacią, ostrze zaś jego — jakże łagodnej — satyry kieruje się w samego Jenialkiewicza lub w ową „złotą młodzież“ parodjowaną przez Matyldę... Brakuje nam bodaj jakiegoś „rezonera“, któryby całej tej kompanji wygarnął co o niej myśli. Życzenie z punktu artystycznego oczywiście bez sensu, ale z punktu zdrowia społecznego bardzo usprawiedliwione: ciężko jest opuszczać teatr z uczuciem, że po spuszczeniu kurtyny wszystkie te gnojki zaczną się parzyć i mnożyć.
Ale jest sprawiedliwość na ziemi. Wymierzyli ją artyści Teatru Narodowego. Zagrali tę sztukę — poza starym Frenklem, który od wielu lat skrystalizował w sobie po mistrzowsku figurę Jenialkiewicza — otóż zagrali tę sztukę tak bez wdzięku, tak licho, tak po dyletancku, że budziło to zdziwienie, bo grali ją przecież nieźli aktorzy. I kto wie, czy to nie ma swojej głębszej przyczyny; a przyczyną tą jest może rysa, jaka z biegiem czasu wytworzyła się między intencją autora a dzisiejszem odczuwaniem tych postaci. Mówi się: „fredrowskie tradycje zanikają“; ale cóż poradzić na to, że wczorajsza Aniela jest dla nas nie aniołem wdzięku i cnót, ale gęsią... Najbardziej uwydatniło się to w figurze Karola, który w interpretacji p. Solarskiego zmienił się w typ operetkowego błazna. Ale i inni, z wyjątkiem p. Gawlikowskiego, paskudzili co wlezie.
Było to bardzo ciekawe przedstawienie. Bo, jak słusznie mówi poeta: „Wszystko w życiu jest ciekawe, wszystko interesujące“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.