Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zał ich całe gniazdo, całą kolekcję: młodych, starych, w sile wieku; durniów pieszych i konnych; zamożnych i gołych. Nie spodziewał się zapewne Fredro, ów dobroduszny ziemianin, jak przerażające wrażenie będzie kiedyś robiła ta jego wieś polska!
I niewiele się to zmieniło. Kiedy Grzymała-Siedlecki w Spadkobiercy maluje nam z miłością wieś polską, znów pokazuje nam kolekcję durniów; toż samo Morstin, gdy się rozczula nad tradycją „cichego dworu“. Ale teraz już nas to mniej obchodzi: niechże sobie zażywają chłodu pod cichą lipą, prąd życia płynie mimo nich. Co innego w epoce Fredry: wówczas ta kolekcja durniów była czołem narodu, solą ziemi, miała w ręku wszystko. Maluczko, a pan Jenialkiewicz stanie się urodzonym kandydatem na posła, na marszałka Sejmu, na prezesa Koła Polskiego. Przypominam sobie z dzieciństwa autentyczną historję o szlachcicu w Galicji, który przygotowywał syna do życia publicznego w ten sposób: prowadził go do sadu, stawiał pod gruszą i kazał mu gadać dwie godziny do tej gruszy; skoro chłopiec na chwilę utknął, ojciec łoił go kijem. Znałem później tego tak wyedukowanego męża Stanu; szkół wprawdzie nie skończył, ale był posłem do parlamentu, stosował metodę ojcowską z powodzeniem, i umarł obrośnięty w honory i godności. Ilekroć czytałem o nim w sprawozdaniach: „poseł Struszkiewicz w dłuższem przemówieniu przychyla się do zdania poprzedniego mówcy“, przypominałem sobie ową gruszę i mimowoli uśmiechałem się.
Nie pierwsza to komedja Fredry, w której materjał obyczajowy ściera się z działaniem artyzmu, rodząc w nas owe mięszane, niepokojące nieco wrażenia. Ale tu czujemy to