Obrachunki fredrowskie/Nie fałszujcie nam Fredry!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Nie fałszujcie nam Fredry!
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. NIE FAŁSZUJCIE NAM FREDRY!

Od czasu jak poruszyłem sprawę podwójnego zakończenia Męża i żony, przekonałem się, jak mało ta sprawa jest znana nawet gorącym czcicielom Fredry, posiadającym jego dzieła przeważnie w starych wydaniach, do których nawykli odmłodu. Rozmawiałem naprzykład ze znakomitym aktorem z mego pokolenia, jednym z największych miłośników i znawców Fredry, Stanisławem Stanisławskim; zdziwił się; nie wiedział nawet, że owo drugie zakończenie istnieje[1]; w zupełności wystarczało mu pierwsze! Potwierdził mi przy tej sposobności moje wspomnienie o tradycji scenicznej owego finału.
Ponieważ nie każdy z czytelników ma pod ręką różne wydania Fredry, przytoczę tutaj oba zakończenia. W pierwotnej redakcji zatem kończy się Mąż i żona następującą sceną:

ELWIRA, WACŁAW, ALFRED, JUSTYSIA
Alfred chce wychodzić; Wacław, który przed kilku wierszami wszedł, trzymając rękę Elwiry, zatrzymuje Alfreda.


WACŁAW. Już się dowiedział. (Do Justysi) Ty, panienko miła,
Znalazłaś sobie równą, co ciebie zdradziła.
Twoje miłostki, zdrady, usługi obfite,
Wszystko już wiemy, wszystko już odkryte,
A że masz do klasztoru szczére powołanie,
Dziś twojej chęci zadosyć się stanie.

JUSTYSIA (płacząc). Ja do klasztoru! Wprzód umrę dwa razy!

(wychodzi szlochając).
WACŁAW. Alfredzie, nie chcę wspominać urazy,

Którąm za ufność odebrał od ciebie;
Wiem twą odpowiedź w podobnej potrzebie;
Ale znając cię dobrze, znanym będąc tobie,
Wszystko w chlubniejszym chcę skończyć sposobie,
Nadto pewny, że wiedząc, ile honor cenię,
Nie podlącej bojaźni dasz temu znaczenie.
Elwira sama błąd mi swój wyznała,
Nad moją zemstę droższa mi jej chwała,
Żalom jej wierzę, młodości przebaczam,
Tak ją szanuję, sobie nie uwłaczam.

ALFRED. Przeciw obojgu występny zbyt wiele,
Już się i przebaczenia błagać nie ośmielę;
Lecz chociaż nas w tej chwili konieczność rozdziela,
Znajdziecie we mnie nadal zawsze przyjaciela.

(odchodzi).

ELWIRA (chcąc przyklęknąć). Przebacz, Wacławie!

WACŁAW (nie dopuszczając). I ty mnie wzajemnie!
Ufnością twoją znajdziesz ufność we mnie,
A błędy nasze, zostając przestrogą,

Spokojność z czasem przywrócić nam mogą.

Tak zawsze grywano Męża i żonę; ta scena powtarza się niezmiennie w czterech wydaniach Fredry, dokonanych za życia poety. Natomiast w pierwszem wydaniu pośmiertnem (Warszawa 1880, w 13 tomach) cała ta scena znika, pojawia się natomiast w jej miejsce następująca:

WACŁAW, ALFRED.

WACŁAW. Elwira wszystko wyznała,

Winna, ale wina cała
Na nią samą spaść nie może;

W naszem sumieniu największą część złożę.
Alfredzie, tego rodzaju urazy
Jednym zwyczajnie kończą się wyrazem;
Wiem, co odpowiesz, ale wiem zarazem,
I to przyznasz — że w tej dobie,
Jaka bądź żądza szalona
Wre w głębi naszego łona,
Musim zapomnieć o sobie.
Jest obowiązkiem naszego honoru
Chronić od skazy, od skazy pozoru
Tę, co zbyt ufna, serca tylko żyjąc wiarą,
Przewrotności dziś naszej stała się ofiarą.

ALFRED. Rozumiem — i przyrzekam święcie, że w tym względzie
Wola twoja, jaka bądź, prawem dla mnie będzie.

(Kłaniają się zimnym ukłonem i odchodzą w przeciwne strony).

Uderzające jest, że, wprowadzając tak znaczną zmianę, redakcja wydania warszawskiego nie poczuwała się do obowiązku usprawiedliwić jej najmniejszem objaśnieniem, skąd ten tekst wzięto i na jakiej zasadzie. Następne skolei wydanie, lwowskie (1897, pod redakcją Biegeleisena), daje również w tekście zakończenie drugie, pierwotne zaś zamieszcza w przypisach z następującą lakoniczną adnotacją: „Sceny dziesiątej i ostatniej (56, 6—22) nie znajdujemy w R1 W1”.
Toż samo ostatnie wydanie Ossolineum (Lwów 1926, pod redakcją prof. Kucharskiego) daje w tekście redakcję drugą, w przypisach pierwszą, objaśniając zarazem ogólnie, że warszawskie wydanie (1880) zawierało „zmiany poczynione przez poetę przed r. 1870”, temsamem użyto go jako podstawy. Wynikałoby z tego, że ta druga redakcja finału Męża i żony wprowadzona została na zasadzie zmiany dokonanej przez poetę przed r. 1870, z czem zresztą w niejakiej sprzeczności stoi fakt, że poeta nie postarał się jej wprowadzić do wydania z r. 1871 (wydanie Siemieńskiego). Otóż, uważam, że tak znaczna zmiana tekstu utrwalonego przez wszystkie wydania za życia poety wymagałaby szczegółowszej, a zwłaszcza ściślejszej legitymacji. Mamy prawo żądać od pp. wydawców i specjalistów wyjaśnienia, jak mianowicie — w jakiej formie — wyrażona jest wola Fredry w tej mierze i wogóle czy wola taka istnieje? Może to wogóle nie jest poprawka Fredry, ale poprostu jakiś odnaleziony warjant, z którego skwapliwie skorzystano, aby usunąć zakończenie, zdawna rażące niewczesnych moralistów? Stwierdzam, że żaden z pp. wydawców Fredry nie uważał za stosowne usprawiedliwić nawet formalnie tej substytucji. Wydanie z r. 1880 nie daje żadnego objaśnienia, a wydania późniejsze opierają się na... wydaniu z r. 1880.
Co do samej różnicy obu zakończeń, to nie jest ona błaha, i mamy wszelkie prawo zachować się wobec tej inowacji odpornie. O ile pierwsza wersja zgodna jest z tonem całej komedji i zamyka ją znakomicie, o tyle druga odbija dość rażąco od całości, uderza w ton zbyt poważny, który fałszywie brzmi tutaj już w czytaniu, a jeszcze fałszywiej na scenie. O względach konstrukcyjnych, przemawiających za pierwszą wersją, wspomniałem już poprzednio.
Brückner, wspominając oba zakończenia (Przegląd Warszawski, maj 1923), traktuje drugie jedynie jako „inną tego ustępu redakcję”, bynajmniej nie uznając jej autorytetu — wręcz przeciwnie, lekceważąc ją. Stwierdza, że pierwszego rozwiązania Fredro użył „po najdoskonalszej rozwadze”; wydaje mu się ono znakomitem i jedynie trafnem zakończeniem komedji. Jedyne co Brückner krytykuje w finale pierwotnym, to — łzy Justysi. „Chyba się — pisze — od zbytniego śmiechu łzami zanosiła. Boć ona panem sytuacji; jeśli usteczka rozchyli, to zatrzęsie się Lwów w posadach od śmiechu, i nie ona pójdzie do klasztoru, lecz hrabiostwo umkną ze Lwowa i na wsi się zakopią, czekając aż nowy skandal towarzyski ich własny zagłuszy”...
Zarazem stwierdza Brückner, iż przez pruderję „sarkano na niemoralne zakończenie komedji” (owo pierwsze), budzące jakoby „wstręt a nawet obrzydzenie”. Można też przypuścić, — to już moja supozycja, — że nie wola Fredry, ale ciasna cenzurka obyczajowa, chwyciwszy się jakiegoś pozoru, stała się powodem tej zmiany tekstu, utrwalonej dziś konsekwentnie przez najnowszy kurs naszej fredrologji. Widzieliśmy, iż, poniesiony nieopatrznym zapałem, lwowski fredrolog wyroił bajeczkę o wprowadzeniu tej zmiany przez Fredrę w wydaniu z r. 1839 (!) aby tym wiaterkiem nadąć puzon swego morału.
I zważmy, jaka jest przemoc tych, którzy zawładnęli aparatem rzekomo „naukowym”. Pierwotne wydania Fredry — te autentyczne, drukowane za jego życia, — są raczej antykwarską rzadkością; wydania pośmiertne narzuciły (z wyjątkiem wydania Chmielowskiego z r. 1898) zmieniony tekst Męża i żony; popularne przedruki trzymają się, oczywiście, nowych „zdobyczy wiedzy”; teatr rad nie rad poddałby się również. I oto pocichu, bez usprawiedliwienia, bez dostatecznych legitymacyj, odbyła się ta substytucja, i nawet nikt nie zapytał, jakiem prawem się to dzieje. Boję się, że prawem kaduka; czekam, aby mnie przekonano że jest inaczej. W każdym razie, ta prestidigitatorska sztuczka, dokonana w biały dzień, bez sprzeciwu, na tekście najpopularniejszego z pisarzy, to istna osobliwość!
A teraz rozważmy rzecz jeszcze z innej strony. Nie jest — jak stwierdziłem — dowiedzione, czy w istocie Fredro sobie takiej zmiany życzył. Ale przypuśćmy wreszcie nawet, że jej sobie życzył. Wyłania się w takim razie niezmiernie ciekawa kwestja: w jakim stopniu (i przez jaki przeciąg czasu) pisarz ma prawo do przekształcania swego dzieła? Rzuciłem świeżo to pytanie w gronie literatów: wywołało ono bardzo ożywioną dyskusję. Bo w istocie rzecz nie jest tak prosta jakby się zdawało. Napozór, prawa twórcy do własnego dzieła są nieograniczone; często bywa, że autor coś zmienia, coś ulepsza; przyjęte jest, że obowiązuje ostatnia redakcja utworu. Ale wyobraźmy sobie np., że Mickiewicz na schyłku życia przegląda swoją Improwizację, że — w momencie pojednania z Bogiem — zuchwalstwa jej wydają mu się bluźnierstwem, że je skreśla, przerabia, łagodzi. Czy potomność przyjmie to i uzna, czy wyrzeknie się dlatego prawdziwej, pełnej Improwizacji?. Albo wyobraźmy sobie, że Przybyszewski, pod koniec życia, załzawiony, odmieniony i nawrócony, zacznie poprawiać i oczyszczać swoje dawne najlepsze utwory? Mogą tu działać różne względy: wiek, choroba, nawet nakaz spowiednika; — w jakim stopniu ma to nas obowiązywać? Które dzieło jest autentyczne; czy takie, jakiem wyszło z rąk twórcy, czy też takie, jakiem je chciał widzieć w nastroju ducha wielce odmiennym od stanu w którym je tworzył?
Sądzę, że nie da się tego rozstrzygać ogólnie; trzeba oceniać rzecz indywidualnie, w każdym wypadku. Tutaj, gdy utwór przetrwał w tekście zatwierdzonym przez autora przez kilka wydań, sądzę że i my powinniśmy go takim uszanować. Conajwyżej pełne wydanie mogłoby zamieścić dwie wersje obok siebie, ze ścisłem zaznaczeniem okoliczności, w jakich pierwotny tekst został zmieniony. Rugowanie natomiast autentycznego tekstu do „przypisów”, do których większość czytelników nie zagląda i których popularne przedruki nie uwzględnią, wydaje mi się nadużyciem. Że zaś to przeinaczenie Fredry — choćby się komuś mogło wydać mało ważne — nie jest czemś przypadkowem, ale schodzi się z całą ideologiczną tendencją, jaką deformuje się dziś jego fizjognomję, czuję się w obowiązku zawołać: nie fałszujcie nam Fredry!





  1. Jak znowuż młodsze pokolenie aktorskie, posługujące się nowemi wydaniami Fredry, nie wie nawet, że istnieje zakończenie pierwotne. Przekonałem się o tem na popisie warszawskiej Szkoły dramatycznej (w r. 1934), gdzie oglądałem, pierwszy raz w życiu, Męża i żonę z zakończeniem drugiem, forsowanem przez prof. Kucharskiego. Przedstawienie utwierdziło mnie w poglądzie, że owo drugie rozwiązanie jest scenicznie niewystarczające i martwe; raczej sztucznie przerywa komedję niż ją kończy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.