Obłomow/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W mieszkaniu swojem, na ulicy Grochowej, w domu, którego ludności starczyłoby na całe miasto powiatowe, rano leżał w łóżku Ilja Iljicz Obłomow.
Był to człowiek trzydziestu paru lat, średniego wzrostu, przyjemnej powierzchowności, o mocno szarych oczach, ale w rysach jego twarzy nie dostrzegało się żadnej myśli, żadnego skupienia. Myśl, jak ptak, błądziła po twarzy: pokazywała się w oczach, siadała na półotwartych ustach, chowała się w zmarszczkach czoła, niekiedy znikała zupełnie, a wówczas na niej malowała się spokojna, równa obojętność. Z twarzy przechodziła ona na całą jego postać i zdawało się, że ją widać było nawet w fałdach szlafroka.
Niekiedy wyraz jego twarzy przybierał charakter niby zmęczenia, niby znudzenia. Ani zmęczenie, ani nuda nie mogły wszakże ani na chwilę pozbawić twarzy wyrazu tej miękkości, która zdawała się być zasadniczym rysem nietylko twarzy lecz i duszy. Wyglądała ona otwarcie i jaśniała we wzroku, w uśmiechu, w każdym ruchu głowy i rąk. Człowiek obdarzony nawet bardzo powierzchowną obserwacją, najbardziej chłodny, spojrzawszy na Obłomowa, musiałby powiedzieć: musi to być dobry człowiek, prosta natura. Ktoby jednak dłużej i życzliwiej wpatrywał się w tę twarz, minąłby ją zamyślony i z uśmiechem.
Cera twarzy Ilji Iljicza nie była ani rumianą, ani smagłą, ani bladą — nijaką, poprostu, może dlatego Obłomow osunął się, postarzał się przedwcześnie, czy wskutek braku ruchu czy powietrza, a może jednego i drugiego. Wogóle ciało jego, sądząc według przyciszonej białej barwy szyi, małych nieco obrzmiałych rąk i również białych ramion, wydawało się w mężczyźnie zbyt wypieszczonem.
Ruchy jego, nawet gdy był wzburzony, odznaczały się pewną miękkością i powolnością, nie pozbawioną estetycznego wdzięku. Gdy z duszy wysuwała mu się na twarz chmura trosk, wzrok jego zamącał się, na czole zjawiały się fałdy, a twarz wyrażała kolejno wątpliwość, smutek, lęk nawet, ale rzadko wzburzenie takie objawiało się w formie określonej myśli, a jeszcze rzadziej przeobrażało się w stały jakiś zamiar. Wszystko kończyło się westchnieniem, apatją i niby półsennością.
Ubranie Obłomowa odpowiadało zupełnie jego spokojnemu wyrazowi twarzy, jego wydelikaconemu ciału. Miał on na sobie szlafrok z prawdziwej perskiej materji, prawdziwie wschodniego typu, bez najmniejszego podobieństwa do Europy; nie posiadał żadnych kutasów, aksamitów, żadnych zagięć, ale był tak obszerny, że Obłomow mógł dwukrotnie owinąć się nim. Rękawy, stosownie do mody azjatyckiej, szły szeroko od palców ręki do ramienia. Chociaż szlafrok ten utracił zczasem świeżość swoich barw, a nabrał natomiast brudu, zachował jednak w zupełności swój charakter wschodni i doskonałość materji.
Szlafrok ten posiadał w oczach Obłomowa nieocenione przymioty: miękkość i elastyczność. On nie czuł go na sobie. Szlafrok, jak posłuszny niewolnik, stosował się do najlżejszych ruchów właściciela.
Obłomow w domu chodził zawsze bez krawatki i bez kamizelki, gdyż lubił swobodne ruchy. Pantofle nosił długie, miękkie, szerokie, ażeby wstając z łóżka i nie patrząc, odrazu trafić w nie nogą.
Leżenie Ilji Iljicza nie było wynikiem konieczności, jak u chorego, który chce spać, lub też z przypadku, gdy ktoś zmęczony, ani przyjemnością, jak u człowieka leniwego, pragnącego zasnąć wogóle — było to czemś normalnem w jego życiu. Gdy przebywał w domu — a on zawsze był w domu — Obłomow leżał i to zawsze w tym samym pokoju, który był jego gabinetem, sypialnym i bawialnym pokojem. Mieszkanie jego składało się z trzech innych pokojów, ale on rzadko zaglądał do nich, chyba rano i to nie codziennie, gdy służący zamiatał jego gabinet, co niezawsze miało miejsce. W pokojach tych meble były zakryte pokrowcami, rolety spuszczone.
Pokój, w którym leżał Obłomow, wydawał się na pierwszy rzut oka bardzo ładnie umeblowanym: było tam biurko z czerwonego drzewa, dwie kanapki pokryte jedwabną materją, parawan obciągnięty czerwoną materją, na której widać było wyszywane ptaki, nie widziane nigdy w przyrodzie, i niebywałe owoce. Były tam jedwabne firanki, dywany, kilka obrazów, trochę ozdóbek bronzowych i porcelanowych i mnóstwo pięknych drobiazgów.
Ale doświadczony wzrok człowieka, obdarzonego smakiem estetycznym, z jednego rzutu oka na wszystko, co tu było, dostrzegłby chęć zachowania pozorów dobrego smaku — byle wzrok ludzki zadowolnić. Obłomow myślał o tem wtenczas, gdy meblował swoje mieszkanie. Wybredny smak nie zadowoliłby się oglądaniem ciężkich, niezgrabnych krzeseł z czerwonego drzewa, ani też mało estetycznemi etażerkami. Tylna część jednej kanapki osiadła nieco, fornirowane części wydęły się.
Taki sam charakter miały wszystkie drobnostki, wazy i obrazy.
Obłomow obojętnym był na przyozdobienie swego gabinetu, patrzył na to chłodno, jak gdyby pytał: kto też wpakował to wszystko tutaj? Równie obojętnie, jak Obłomow na swoją własność, zapatrywał się na nią, może jeszcze bardziej obojętnie, służący jego Zachar. Przypatrzywszy się bliżej, gabinet uderzał wprost w oczy swoim brudem i niechlujstwem.
Na ścianie, obok obrazów, w festonach zwieszała się pajęczyna, przesiąknięta kurzem; lustro, zamiast odbijania różnych przedmiotów, mogłoby raczej służyć za deskę do pisania, tak bardzo było kurzem pokryte. Na dywanie były różne plamy. Na kanapie leżał ręcznik, na stole widać było prawie co rano niesprzątnięte od wieczerzy talerze, solniczkę, ogryzione kosteczki i okruszyny chleba. Gdyby nie talerze i nie oparta o róg łóżka fajka na długim cybuchu, gdyby nie sam gospodarz, leżący na niem, można byłoby przypuszczać, że tu nikt nie mieszka, — do tego stopnia wszystko było zapylone, spłowiałe — wogóle brakło śladów żywego człowieka. Na etażerce leżało wprawdzie parę otwartych książek, sterczał jakiś dziennik, na biurku widać było atrament i pióra, ale, gdyby do kałamarza ktoś włożył pióro, wypędziłby tylko przelękłą muchę.
Ilja Iljicz obudził się, wbrew zwyczajowi, bardzo wcześnie, około godziny ósmej. Wyglądał na bardzo zakłopotanego. Na twarzy jego malowały się naprzemiany — niby przestrach, niby tęsknota i zagniewanie. Widać było, że odbywała się w nim walka wewnętrzna, ale rozum jeszcze z pomocą nie przychodził.
Cała rzecz w tem, że Obłomow otrzymał wczoraj nieprzyjemny list od swego rządcy. Wiadomo, o jakich tematach może pisywać rządca: nieurodzaj, podatki, zmniejszenie dochodu i t. p. Chociaż rządca i zeszłego roku i dawniej pisywał listy takiej samej treści, ale ten list ostatni podziałał na niego tak przykro, jak każda niemiła niespodzianka.
Alboż to rzecz małej wagi? Proszę pomyśleć o środkach zażegnania tych wszystkich kłopotów. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Obłomowowi: on po pierwszym nieprzyjemnym liście od rządcy przed kilkoma laty począł obmyślać, jak przeprowadzić różne ulepszenia w zarządzie majątkiem.
Według tego planu należało przeprowadzić różne zmiany — ekonomiczne, policyjne i inne. Plan wszakże nie był jeszcze w całości obmyślony, a przykre listy zarządcy powtarzały się co roku, zmuszały go do zastanawiania się, a zatem mąciły mu spokój. Obłomow rozumiał potrzebę jakiejś stanowczej decyzji, zanim plan będzie ostatecznie obmyślony.
Natychmiast po przebudzeniu się postanowił się umyć, wypić herbatę, namyśleć się, coś skombinować, zanotować i wogóle całą tą sprawą zająć się na serjo.
Już od pół godziny leżał, męcząc się samym zamiarem podjęcia tej pracy, ale rozmyślił się, że przecież może to zrobić i później, a herbatę można wypić, jak zwykle, w łóżku — przecież leżenie nie przeszkadza mu myśleć.
Tak też zrobił. Po herbacie podniósł się na łóżku, miał zamiar wstać, a nawet spoglądał na pantofle. Spuścił już jedną nogę z łóżka, ale natychmiast prawie wsunął ją pod kołdrę.
Zegar wydzwonił pół do dziesiątej. Ilja Iljicz poruszył się niespokojnie.
— Cóż ja sobie myślę w samej rzeczy! — krzyknął prawie głośno, niecierpliwie. — Trzebaż mieć sumienie i brać się do roboty. Gdyby człowiek pozwolił sobie tylko — oho!
— Zachar! — krzyknął.
W pokoju, oddzielonym od Ilji Iljicza tylko niewielkim korytarzem, wydało się, jak gdyby pies łańcuchowy warknął, potem uderzenie nóg o podłogę, jak gdyby ktoś zeskoczył z wysokości. To właśnie Zachar zeskoczył z leżanki, na której zwykle leżał, drzemiąc.
Do pokoju wtoczył się starszy mężczyzna w szarym surducie, pękniętym pod pachą, z pod którego wyglądał kawałek koszuli, w szarej kamizelce, z miedzianemi guzikami, o głowie łysej, jak kolano, i tak niezwykłej obfitości bokobrodach, że każdej strony ich starczyłoby na wielką brodę.
Zachar nie usiłował zmienić ani swego wyglądu, ani postawy, ani nawet ubrania, w którem chodził na wsi. Ubranie sprawiał mu Obłomow według wzoru, wywiezionego ze wsi. Szary surdut i szara kamizelka tem bardziej mu się podobały, że to ubranie przypominało mu liberję, jaką nosił niegdyś, towarzysząc państwu do cerkwi lub z wizytą. Liberja w jego pojęciu była najgodniejszem świadectwem dostojności domu Obłomowych.
Więcej nic nie przypominało mu szerokiego pańskiego życia i spokoju głuchej wsi. Starzy rodzice Obłomowa umarli, a portrety familijne zostały na wsi i pewnie gdzieś na strychu leżą w zapomnieniu. Opowiadania o życiu w starym dworze i o godności rodziny zamierają powoli i żyją tylko w pamięci pozostałych na wsi starych ludzi. Dlatego też Zachar cenił swój szary surdut. Ten surdut przeto i jeszcze trochę śladów w wyrazie twarzy i zachowaniu się Obłomowa przypominało mu jego rodziców. Takie same kaprysy miał i młody Obłomow: chociaż mruczał, a nieraz i głośno zwymyślał, ale Zachar uważał je jako objaw pańskiej woli, pańskiego prawa, przypominało mu to wszystko czasy przeżytej potęgi i wielkości.
Bez tych kaprysów nie odczuwał on władzy pańskiej; bez nich nic nie budziło w nim wspomnień o młodości, o wsi, którą opuścili dawno, nie przypominało opowiadań o starym dworze, jedynej kroniki, powtarzanej przez starych ludzi i niańki — z rodu w ród.
Dom Obłomowych należał niegdyś do wielkich i znakomitych w swoim zakątku, a potem, Bóg wie jakim sposobem, ubożał, malał i wkońcu zatarł się między szlacheckiemi rodami. Tylko posiwiali starzy słudzy przechowywali tradycyjnie i powtarzali jedni drugim opowiadania o przeszłości, przechowując je jako najdroższe pamiątki.
Oto dlaczego Zachar tak kochał swój szary surdut. Może i bokobrody swoje kochał dlatego, że widział starych służących pańskiego dworu, ozdobionych tą arystokratyczną oznaką.
Ilja Iljicz, pogrążony w zamyśleniu, długo nie spostrzegał wejścia Zachara. Zachar stał i milczał. Zakaszlał wreszcie.
— Czego ty chcesz? — spytał Ilja Iljicz.
— Pan mnie wołał.
— Wołałem? Dlaczego wołałem ciebie — nie pamiętam — odpowiedział Obłomow, przeciągając się. — Wracaj do siebie, a ja sobie przypomnę.
Zachar wyszedł, a Ilja Iljicz leżał i nie przestawał myśleć o przeklętym liście.
Minęło pół godziny.
— Dość tego leżenia! — trzeba nareszcie wstawać... Aha, a możebym ja jeszcze raz pilnie przeczytał list rządcy, a potem dopiero wstanę. — Zachar!
Znowu słychać było ten sam skok i głośniejsze warczenie. Zachar wszedł, a Obłomow znowu zamyślił się. Zachar stał ze dwie minuty, nieprzychylnie bokiem spoglądając na pana — wreszcie chciał odejść.
— A ty dokąd? — spytał nagle Obłomow.
— Pan nic nie mówi, pocóż mam stać daremnie? — odpowiedział ochrypłym głosem Zachar. Głos utracił jakoby wtedy jeszcze — powiadał — gdy jeździł na polowanie z chartami, wówczas wiatr go zawiał.
Stał półobrócony do Obłomowa i zezem spoglądał na niego.
— Cóż to, czy nogi ci uschły, że nie możesz ustać? Widzisz przecież, że jestem zamyślony — więc czekaj! Mało ci jeszcze leżenia? Odszukaj list, który wczoraj otrzymałem od rządcy. Gdzieżeś go zapodział?
— Jaki list? Żadnego listu nie widziałem — odpowiedział Zachar.
— Przecież ty go sam odebrałeś z rąk roznosiciela. Przypomnij sobie — taki był zabrukany!
— Skądże ja mam wiedzieć, gdzie go pan położył — mówił Zachar, uderzając ręką po różnych papierach, leżących na stole.
— Ty nigdy nic nie wiesz! W tamtem pudełku poszukaj! Może spadł za kanapę. Widzisz, oparcie od kanapy dotychczas niepoprawione. Mógłbyś przecie zawołać stolarza i kazać poprawić. Sam przecież złamałeś! O niczem nie pomyślisz!
— Nie łamałem wcale — odpowiedział Zachar, — sama się złamała. Nie wieki przecież miało trwać, musiało się kiedyś złamać!
Ilja Iljicz nie oponował.
— Cóż, znalazłeś? — zapytał.
— O, tu są jakieś listy.
— Nie te wcale!
— Innych niema — odrzekł Zachar.
— Dobrze, dobrze — ruszaj! — niecierpliwie odpowiedział Obłomow. — Jak wstanę, sam poszukam.
Zachar wrócił do siebie. Ledwie oparł się rękami o leżankę, gdy usłyszał gwałtowne wołanie:
— Zachar! Zachar!
— Ach, Boże mój! — mruczał, wchodząc do gabinetu. — Co to za męczarnia! Gdyby już śmierć rychlej mnie zabrała!
— Czego pan chce — mówił — opierając się jedną ręką o odrzwia i stojąc bokiem, lekceważąco zwrócony do Obłomowa tak, że ledwie półokiem mógł go widzieć, a Obłomow widział tylko jedną stronę bokobrodu, nastroszoną jak krzak, z którego lada chwila jakiś ptak wyleci.
— Chustkę do nosa! Prędzej! Mógłbyś się sam przecież domyśleć! Nie widzisz? — ostrym głosem mówił Ilja Iljicz.
Zachar nie okazał ani zdziwienia, ani niezadowolenia, wysłuchawszy rozkazu i wymówki, uważając widocznie jedno i drugie za rzecz słuszną i naturalną.
— A skądże ja mogę wiedzieć, gdzie chustka do nosa — odmruknął — i począł chodzić po pokoju, obmacując każde krzesło, chociaż widać było i bez tego, że na krześle nic nie leży.
— Wszystko pan gubi! — mruczał, otwierając drzwi do bawialnego pokoju, aby zobaczyć, czy tam chustki niema.
— Dokąd? Tutaj szukaj! Od trzech dni ja w bawialnym pokoju nie byłem.
— Prędzej! Prędzej! — naglił Ilja Iljicz.
— Gdzie chustka? Niema chustki! — mówił Zachar, rozchylając obie ręce i spoglądając w różne kąty. — Otóż jest! — krzyknął swoim chrypliwym głosem. — Siedzi pan na niej... widać, koniec sterczy. Leży pan na chustce i szuka chustki!
Nie mówiąc nic więcej, Zachar zamierzał odejść.
Nieprzyjemną była Obłomowowi taka niewłaściwość z jego strony, znalazł więc inny sposób gderania na Zachara.
— A czystość u ciebie jaka! Kurz wszędzie — Boże! Spójrz tylko po kątach! Nic nie robisz!
— Już jeżeli ja nic nie robię... — zaczął Zachar obrażonym tonem. — Życia nie żałuję... kurze zmiatam... pokoje zamiatam prawie codziennie.
Ręką wskazał na środek pokoju i na stół, na którym były jeszcze resztki wczorajszego obiadu.
— Tu... tu... wszystko zamieciono, uporządkowano, jak na wesele, czegoż więcej trzeba?
— A to co? A to co? — przerwał mu Ilja Iljicz, wskazując na ściany i na sufit — a to? a to?
Wskazywał na ręcznik, który od wczorajszego rana leżał nietknięty, na talerz, leżący na stole z kawałkiem chleba.
— No, to przecież mogę zabrać — rzekł z pewną wyrozumiałością Zachar, biorąc talerz.
— Tylko to? A kurz na ścianach? A pajęczyna? — mówił Obłomow, wskazując jedno i drugie.
— To przecież ja przed Wielkanocą obmiatam... Wtenczas obrazy czyszczę, pajęczynę zdejmuję...
— A książek i obrazów nie trzeba okurzać?
— Książki i obrazy przed Bożem Narodzeniem. Wtenczas my z Anisją wszystko oczyścimy. A teraz kiedy to robić? Pan zawsze siedzi w domu.
— Chodzę przecież czasem do teatru... czasem z wizytą... Wtenczas...
— Jakież porządki można robić w nocy!
Obłomow z wyrzutem spojrzał na Zachara, pokiwał głową i westchnął. Zachar obojętnie spojrzał przez okno i także westchnął. Pan widocznie myślał: „ty jesteś jeszcze większy Obłomow, niż ja“. A Zachar: „kłamiesz, ty tylko majster do gadania, a kurze i pajęczyny tobie najmniej w głowie“.
— Czy ty rozumiesz — mówił Ilja Iljicz, — że od kurzu mole się mnożą. — Czasem i pluskwę widuję na ścianie!
— U mnie i pchły są! — obojętnie zauważył Zachar.
— Czyż to dobrze? To obrzydliwość! — rzekł Obłomow.
Zachar zaśmiał się na całą szerokość gęby, tak że uśmiech ogarnął nawet bokobrody, aż się rozsunęły na dwie strony, a cała twarz wyglądała, jak jedna wielka czerwona plama.
— Czyż to moja wina, że pluskwy są na świecie? — zauważył z pewnem zdziwieniem. — Czy to ja je stworzyłem?
— Przecież to od brudu — powiedział Obłomow. — Poco ty kłamiesz tylko?
— I brudy nie ja wymyśliłem.
— U ciebie przecież myszy po nocy biegają — ja słyszę.
— I myszy przecież nie ja wymyśliłem. Takiego paskudztwa, jak myszy, koty, pluskwy, wszędzie mnóstwo.
— Przecież gdzie indziej niema ani moli, ani pluskiew.
Na twarzy Zachara malowało się niedowierzanie, a raczej pewność, że to nie może być prawdą.
— U mnie tego wszystkiego mnóstwo, każdej pluskwy nie upilnuję, w każdą szczelinkę nie zalezę.
A sam Obłomow zdaje się myślał: cóżby to było za spanie bez pluskiew.
— Zamiataj, śmiecie zabieraj z kątów — uczył Obłomow — i nie będzie tego wszystkiego.
— Dzisiaj sprzątniesz, a jutro znowu jest! — zauważył Zachar.
— Nie nazbiera się! Nie powinno.
— Nazbiera się! Ja wiem — twierdził Zachar.
— Jak nazbiera się, to wymieć!
— Jakto? Codziennie wszystkie kąty sprzątać? — spytał Zachar. — Co to za życie! Niech lepiej Pan Bóg duszę zabierze!
— Dlaczegoż u innych panuje czystość? — rzekł Obłomow. — Spójrz tylko naprzeciwko — u stroiciela fortepianów... miło spojrzeć — a u niego przecież jedna tylko służąca.
— Skąd u Niemców śmiecie się weźmie — nagle zawołał Zachar. — Proszę się przypatrzeć, jak oni żyją! Tam cała rodzina przez cały tydzień jedną kość ogryza. Surdut z pleców ojca przechodzi na syna, a ze syna znowu na ojca. Żony ich i córki noszą suknie króciutkie... Ciągle podciągają pod siebie nogi, jak gęsie. Skąd się u nich śmiecie weźmie? U nich niema tego, ażeby w szafach całemi latami przechowywać stare zużyte ubrania, albo żeby po kątach gromadziły się całe kupy skórek od chleba. U nich i skórki nie znajdziesz nigdzie, narobią sucharów i przy piwie zjedzą.
Zachar, mówiąc o tem wstrętnem dla niego życiu, splunął na ziemię.
— Niema co gadać! — zauważył Ilja Iljicz — idź lepiej sprzątać!
— Czasem człowiek i chciałby sprzątać, ale sam pan nie pozwala.
— Znowu swoje! Wszędzie ja tobie przeszkadzam!
— Oczywiście! Pan zawsze w domu siedzi, jakże sprzątać. Proszę wyjść na cały dzień, a wtenczas sprzątnę.
— Co ty jeszcze wymyślisz? Wyjść! Ruszaj lepiej do siebie.
— Doprawdy — twierdził swoje Zachar — gdyby pan dzisiaj wyszedł, zrobilibyśmy porządek z Anisją. Ale i tak we dwoje nie damy sobie rady... trzeba jeszcze parę bab podnająć, aby naczynie pomyć.
— O, co za pomysły! — Baby najmować! Ruszaj, ruszaj!
Obłomow już był nawet niezadowolony, że wywołał tę całą rozmowę. Ciągle zapominał o tem, że jak tylko dotknąć tej sprawy, zaraz kłopoty sypią się ze wszech stron.
On pragnąłby, ażeby w domu panował porządek i czystość, ale żeby to się stało niewidocznie, samo przez się, a Zachar zaraz rozpoczynał awantury, jak tylko wysunęła się sprawa kurzu, pajęczyny, mycia podłóg i t. p. W takich razach poczynał dowodzić ile to będzie z tego powodu ambarasu w domu, dobrze wiedząc, że to wszystko przestrach wywołuje u Obłomowa.
Zachar wyszedł, a Obłomow zamyślił się. Zegar wybił pół godziny.
— Cóż to? — z przestrachem prawie zawołał Ilja Iljicz. — Jedenasta godzina niezadługo, a ja jeszcze nie wstałem, nie umyłem się! Zachar! Zachar!
W przedpokoju odezwał się głos:
— Ach, Boże mój! — a później znany już skok z leżanki.
— Przygotowałeś wszystko do umycia się?
— Dawno przygotowałem. Dlaczego pan nie wstaje?
— Dlaczegoż nie powiesz, żeś przygotował. Byłbym już dawno wstał. Ruszajże, ja idę wnet za tobą. Mam dziś zajęcie i zasiądę do pisania.
Zachar wyszedł, a po chwili wrócił, niosąc zapisany zabrudzony zeszycik i kawałeczki papieru.
— Jeżeli ma pan pisać, to przy tej sposobności proszę rachunki sprawdzić i należytość zapłacić.
— Jakie rachunki? Jaką należytość? — z niezadowoleniem spytał Ilja Iljicz.
— Od rzeźnika, za jarzyny, praczce, piekarzowi... Wszyscy upominają się o pieniądze.
— Tylko o pieniądzach myśleć trzeba! — mruknął Ilja Iljicz. — Dlaczego nie mówisz o wydatkach natychmiast, ale dopiero kiedy się dużo tego nazbiera?
— Przecież sam mię pan odpędzał i mówił: jutro, jutro...
— A teraz chyba nie można odłożyć do jutra?
— Nie, zbyt nalegają. Nie chcą dawać na kredyt. Dzisiaj przecież 1-go.
— Ach! — westchnął Obłomow — nowy kłopot! Czegoż stoisz? Połóż książeczkę na stole. Ja zaraz wstanę, umyję się i zobaczę. Do umycia się wszystko gotowe?
— Gotowe...
— Teraz...
Począł, stękając, podnosić się z pościeli, ażeby wstać.
— Zapomniałem powiedzieć — zaczął Zachar — onegdaj, kiedy pan wypoczywał, zarządca domu przysyłał stróża z wypowiedzeniem mieszkania, gdyż lokal ten jest mu niezbędnie potrzebny.
— Cóż ważnego? Jeśli potrzeba usunąć się, naturalnie usuniemy się. Ale poco ty mnie nudzisz tem wszystkiem? Już wczoraj mówiłeś mi o tem.
— Mnie także naprzykrzają się...
— Powiedz, że wyniesiemy się.
— Powiadają, że już od miesiąca upominają się o to..., że policję zawiadomią...
— Niech zawiadamiają! — ostro odrzekł Obłomow. — My i sami opuścimy to mieszkanie za dwa — trzy tygodnie, jak pociepleje...
— Za dwa — trzy tygodnie! A rządca powiada: za tydzień przyjdą rzemieślnicy i burzyć wszystko będą! Wynoście się jutro albo pojutrze.
— He, he, he! Jaki pośpiech! Jeszcze czego! Może każą jeszcze zaraz opuścić lokal! Ty ani słówka mnie o tem nie gadaj! Już raz ci o tem mówiłem, a ty znowu swoje — rozumiesz?
— Cóż ja mam robić? — odezwał się Zachar.
— Co robić? — Ty tem się wykręcasz ode mnie — odpowiedział Ilja Iljicz. — Ty mnie o to pytasz! Co mnie do tego? Nie zaprzątaj mi głowy, jak chcesz, tak rób, byle tylko nie zmieniać mieszkania. Nie możesz tej przysługi zrobić panu?
— Jakże, ojczulku, Ilja Iljiczu mam się tem rozporządzić? — zaczął on, sapiąc miękko. — Dom przecież nie do mnie należy, jakże nie opuścić cudzego domu, kiedy z niego pędzą? Gdyby dom do mnie należał, ja z największą przyjemnością...
— Nie możnaby ich przekonać w jakiś sposób? My przecież mieszkamy tu dawno, płacimy regularnie...
— Mówiłem... — odparł Zachar.
— Cóż oni?
— Co? Oni swoje... proszę się wynosić... nam lokal potrzebny... musimy przerobić...
Z naszego mieszkania i z mieszkania doktora chcą zrobić wspólne... na wesele syna gospodarza.
— Ach, Boże mój! — gniewnie zawołał Obłomow. — Że też jeszcze nie brak takich osłów, którzy się chcą żenić!
Odwrócił się tyłem.
— Możeby pan napisał do gospodarza — rzekł Zachar — możeby on pana nie ruszył stąd, a rozpoczął burzyć tamten lokal...
Zachar ręką machnął w powietrzu.
— Dobrze. Jak wstanę — napiszę. Ruszaj do siebie, a ja pomyślę. Ty nic nie potrafisz zrobić — dorzucił, — i o tem głupstwie muszę sam myśleć.
Zachar wyszedł, a Obłomow począł myśleć.
Ale i tu nie obeszło się bez kłopotu — o czem myśleć? O liście do rządcy, o zmianie mieszkania, czy też sprawdzać rachunki? Gubił się w kłopotach domowych i leżał, od czasu do czasu z jednego boku przewracając się na drugi. Chwilami wyrywały mu się z ust: Boże mój! Wszędzie kłopoty życia dosięgną człowieka.
Niewiadomo, jak długo leżałby był jeszcze Obłomow w tej niepewności, co robić, gdyby w przedpokoju nie odezwał się dzwonek.
— Już jest ktoś! — rzucił Obłomow, zawijając się w szlafrok, — a ja jeszcze w łóżku! Wstyd. — Któżby to był, tak wcześnie.
Leżąc, z ciekawością ku drzwiom spoglądał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.