Niewolnicy słońca/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAPA AFRYKI
ROZDZIAŁ I.
TRUCIZNA.

Biały człowiek odczuł nagle tchnienie czarnego lądu... Drgnął, podniósł głowę i — ten mieszkaniec rojnych miast bezwiednie rozdął nozdrza. Jął się rozglądać na wszystkie strony. Nic nowego nie dojrzał. Już sześć dni płynął Atlantykiem z Bordo i w ciągu sześciu dni widział ciągle to samo. Niewysokie, ciężkie fale bruździły nieogarniętą okiem powierzchnię Oceanu; ruchoma, załamująca się linja horyzontu, podnosząca się i opadająca, to prosta, jak naciągnięta struna, to zębata lub falista od bałwanów, rodzących się gdzieś daleko, dokąd nie sięgał wzrok; płynące lub miotające się w powietrzu czeredy mew; potargane przez nieustający ani na chwilę wicher, porwane na strzępy białe obłoki i bezdenne wyrwy śród nich, — wyrwy, pełne lazurowych i zielonych odcieni nieba...
Wszystko to ujrzał biały człowiek w chwili niepojętej trwogi, czy tajemniczego przeczucia. A jednak... Usłyszał prawie nieuchwytny szmer w powietrzu i wciągnął w płuca suchy, gorący powiew.
Budzący się nagle zwierzęcy instynkt zmusił go do zwrócenia się ku wschodowi... Stał tak i wzrokiem usiłował przebić przegrodę horyzontu, ukrywającego tajemnicę przed nim — człowiekiem ulic wielkomiejskich, mrocznych biur urzędowych, hałaśliwych widowisk cywilizowanej rasy i niemej, zażartej walki jednego przeciwko wszystkim i wszystkich przeciwko jednemu. Długo stał i uporczywie wpatrywał się, zwróciwszy oczy ku wschodowi. Minęła cała godzina, może więcej, aż dojrzał blado-żółte pasemko ziemi, wyłaniającej się nad horyzontem...
— Afrykański brzeg! — krzyknął przebiegający marynarz, półnagi, o włochatej piersi i rękach, zeszpeconych sprośnem tatuowaniem.
— Afrykański brzeg... — szeptem powtórzył biały człowiek, wpatrzony w żółte pasmo ziemi, nabierającej coraz bardziej czerwonej barwy.
Oczy mu się zwężyły, szczęki zwarły się mocniej, aż guzy mięśni poruszać mu się zaczęły koło uszu; nozdrza wciągnęły z rezygnacją czy z rozpaczą gorący dech nieznanej ziemi.
— Pani prosi pana do kabiny! — rozległ się głos stewardki okrętowej.
Drgnął i pospiesznie opuścił pokład, zbiegając nadół, gdzie mieściły się kabiny pierwszej klasy.
Biały człowiek zastał w swojej kajucie okrętowego lekarza, codzień odwiedzającego jego żonę, zapadającą na morską chorobę.
— Jakoś wcale nieźle trzymamy się dziś! — wymówił lekarz frazes, powtarzany w ciągu piętnastu lat przy wszelkich chorobach pasażerów okrętowych.
— Bardzo się cieszę! — zawołał biały człowiek. — A wiesz, Lucie, że już widziałem Afrykę? Ale nas haniebnie oszukano! Mówiono, że Afryka — to czarny ląd. Tymczasem widziałem żółtą i czerwoną ziemię!
Zaśmiał się, usiłując żartem rozweselić chorą.
Uśmiechnęła się do niego i podała mu bladą, wychudzoną rękę.
— A no! Trudno! — odezwał się lekarz. — Mowa ludzi cywilizowanych stała się stekiem najbezczelniejszego kłamstwa i oszustwa. Naprzykład często słyszymy zdanie, że „chrześcijaństwo stanowi impuls współczesnej cywilizacji“. Chrześcijaństwo! Nauka Chrystusa! Cha! cha! cha! Co za fałsz! co za bezczelność. Nauka Nazareńczyka — to filozofja miłości niemal kosmicznej, a tymczasem chrześcijańska Europa, Ameryka, Australja i Azja — to arena cyrku rzymskiego, gdzie do podziemnych cystern sączy się krew, krwawy pot, krwawe łzy i zbierają się w wielkie jezioro zemsty. Biała Europa! A ja mówię krwawa, czerwona Europa! Do djabła! Ludzka mowa to zbiornik niedorzecznych paradoksów...
Biały człowiek ze zdziwieniem spojrzał na lekarza. Eskulap okrętowy dotąd odznaczał się małomównością, wyjątkowo dobrym apetytem, miejętnością w wyborze wina, słabą wiedzą medyczną i zdawkowemi sentencjami, wytartemi, jak zielone sukno klubowych stolików karcianych.
Teraz biały człowiek uważnie przyjrzał się lekarzowi i odrazu dojrzał zmęczone, zgasłe źrenice, pomarszczoną skórę koło oczu i ust, siwiejące włosy i cienkie, zacięte wargi. Wszyscy na statku wiedzieli, że lekarz pływa na nim od piętnastu lat.
— Ten już niczego nie spodziewa się od życia! — pomyślał biały człowiek i chciał o coś zapytać lekarza, lecz on, nachylając się nad chorą, rzekł wesołym głosem:
— A więc, kochana pani, znowu lodek, cytrynka, zimne okłady na główkę i wmawianie w siebie, że pani nie płynie na naszym „Rekinie“, lecz tańczy walca, chwilami nieco zbyt zawrotnego!...
Pani Lucie uśmiechnęła się z przymusem, jednocześnie przyciskając dłoń do czoła.
— No, a gdyby było gorzej, wtedy powtórzymy elektryzację nóżek...
Niespodziewanie lekarz zaśmiał się głośno, uścisnął rękę mężowi i wyszedł.
Biały człowiek pozostał z żoną.
Siedział na stołku u jej nóg, nieruchomo wyciągniętych na wąskiem łóżku, i wpatrywał się w bladą twarz o zapadłych oczach, przykrytych niebieskiemi, ciężkiemi powiekami, w bezkrwiste, nieruchome wargi, w cienicie palce, ściskające czoło.
— Biedaczka! — szepnął cicho. — Biedaczka, moja kochana!
Lecz cierpiąca kobieta nie odpowiedziała, zapewne nie słyszała.
Wtedy biały człowiek podparł głowę obydwiema rękoma i wpadł w głęboką zadumę, możliwą jedynie w miejscach ustronnych lub w chwilach przymusowego bezczynu.
Niby w panoramie budy jarmarcznej, sunęła przed białym człowiekiem wstęga obrazów z jego życia. Syn drobnego urzędnika podatkowego z trudem ukończył szkołę kolonjalną. Dlaczego kolonjalną, — tego nikt, ani on sam, nie wiedział. Jechać do kolonij — co za głupstwo! Można przecież żyć i we Francji, gdzie dla wszystkich jest dość miejsca... Znalazł pracę w tym samym urzędzie podatkowym, co i ojciec, i — istniał. Do czterdziestu lat pozostał kawalerem. Na własne potrzeby starczało mu skromnej pensji urzędniczej. Bywało gorzej, bywało lepiej, lecz jakoś dawał sobie radę. Jednak nadszedł czas, gdy każdy człowiek, instynktem wiedziony, dąży do założenia własnego gniazda, kierowany nieuchwytnem prawem natury, rozkazującem przelanie krwi i ducha w istotę inną, mającą zastąpić go w szeregu ludzi nowego pokolenia. Był to przejaw instynktu, przejaw nieprzeparty, potężniejszy od rozumu i woli. Zaczął się rozglądać i rozważać. Najpierw musiał polepszyć swój stan majątkowy. Za stary już był, aby mieć nadzieję zrobienia karjery we Francji. W kolonjach zawsze się odczuwa brak ludzi do objęcia posad. Miał jakie takie stosunki, a więc po paru miesiącach otrzymał propozycję małej placówki administracyjnej, gdzieś w Gwinei północnej. Z trudem odnalazł na mapie Afryki wskazane miejsce; ujrzał jakąś rzekę, jakieś góry, nazwę jakiegoś szczepu i nic więcej. Jednak posadę przyjął, bo gwarantowała mu potrójną pensję w porównaniu z tem, co miał u siebie, w Orleanie. Teraz mógł się ożenić. Z tem także poszło łatwo.
Życie wytworzyło zastępy rodziców, uważających za szczyt szczęścia dla swoich dzieci zamożnego męża lub posażną żonę. Takimi rodzicami byli państwo Anselmowie. Ich córka, panienka niespełna osiemnastu lat, blada, słabowita Lucie, została wkrótce jego żoną. Gdy w kościele narzeczony przyglądał się bladej twarzyczce i smutnym, piwnym oczom, drobnej, nikłej dziewczyny, jej starannie ufryzowanym, lecz bardzo nędznym, mętno-złocistym loczkom, wyglądającym z pod ślubnego wianuszka, cienkim, chudym palcom, trzymającym tradycyjny bukiet, jego, czterdziestoletniego mężczyznę, mimowoli ogarnęło zdumienie.
— Co wspólnego może mieć to dziecko z nim, popychanym przez instynkt lub prawo natury, — pytał go ktoś niewidzialny, a bardzo spokojnie rozumujący.
Lecz było już po wszystkiem. Powinszowania, życzenia, pocałunki, łzy, płaskie żarty...
Teraz biały człowiek razem z żoną dąży do Afryki, do tej północnej Gwinei, do dalekiego, drobnego punkciku na kuli ziemskiej, gdzie płynie jakaś rzeka, piętrzą się jakieś góry i gdzie gnieżdżą się czarni ludzie, należący do nieznanego szczepu o dziwacznej, obcej nazwie...
— Zobaczymy! — rzekł do siebie w duchu biały człowiek. — Zobaczymy! Kocham Lucie, a moja miłość przywiąże ją do mnie... Zobaczymy! Wszystko się ułoży. Dobrobyt będziemy mieli, a to — grunt!
Tą myślą usiłował europejczyk, człowiek biały, rozwiać niepokojące go zwątpienia...
Dopiero dziewiątego dnia zawinął statek do portu Konakry. Po wizycie u gubernatora i krótkim wypoczynku w hotelu pan Richard (takie bowiem nazwisko autor tej opowieści nadał białemu człowiekowi) wyruszył wraz z żoną na wyznaczoną mu placówkę. Wtedy, gdy państwo Richard opuszczali stolicę kolonji, droga żelazna jeszcze nie przecinała Gwinei od Oceanu aż do miasteczka Kankan, skąd Francuzi wytknęli przez dżunglę drogi kołowe w stronę Sudanu i malowniczego Wybrzeża Kości Słoniowej.
Kolei nie było, a więc nowi przybysze w towarzystwie czterdziestu pięciu czarnych tragarzy, posuwali się wolno na wschód. Murzyni nieśli na głowach bagaże i hamaki z pasażerami. Od małej wioski Kindia karawana podróżników nagle zmieniła kierunek i pociągnęła na północ.
Dwadzieścia jeden dni trwała ta podróż. Zmieniali się czarni tragarze, zmieniały się krajobrazy, zmieniały się typy napotykanych mieszkańców i ich wiosek, lecz w hamakach pozostawali ciż sami podróżnicy, coraz bardziej bladzi, wyczerpani i chorzy. Słońce z niepohamowaną wściekłością wylewało na nich całe kaskady palących, morderczych promieni, żółto-czerwona ziemia, żółta, spalona przez skwar roślinność nużyły wzrok i wywoływały ostre zapalenie oczu; czarne i czerwone mrówki i w dzień i w nocy gryzły wściekle nowych przybyszów; na noclegach w brudnych chatach murzyńskich dokuczały boleśnie tnące moskity; w górach płomienne dnie zmieniały się na zimne, niemal mroźne noce, a podróżnicy drżeli pod swemi lekkiemi kocami; później, na równinie, noc stała się gorętszą i duszniejszą od dni; na przeprawach przez rzeki biali ludzie nie mieli ani chwili spokoju od napadających na nich i gryzących do krwi bąków i much. Była to droga mąk niewysłowionych, droga krzyżowa.
Tym nowym ludziom nieraz wyrywało się rozpaczliwe pytanie:
— Poco biali idą tu, do tego strasznego kraju, tak wrogiego i obcego?
Było to jednak pytanie czcze, niepotrzebne, gdyż państwo Richard wiedzieli dobrze, a gubernator w pożegnalnej mowie szczególnie to podkreślił, że Europie wkrótce zabraknie pożywienia i potrzebnych towarów, a wojna zażąda zastępów czarnych żołnierzy. Rządy wszystkich niemal państw wdzierają się więc głębiej i dalej w obce dla nich lądy, usiłują wszczepić barwnym ludziom swoje myśli i plany i pociągnąć ich do wspólnej pracy nad tem, czego dotąd czarne, żółte i czerwone szczepy pojąć nie mogą.
Śród mąk ciała i ducha posuwali się jednak podróżnicy coraz dalej i dalej na północ.
Wkrótce pozostały już za nimi ostatnie, najniższe uskoki łańcucha górskiego. Karawana szła drogą, wyciętą w dżungli, zaczajonej i groźnej, czekającej na tę chwilę, gdy po pierwszej ulewie będzie mogła pochłonąć to nagie pasmo ziemi, niby bliznę po ranie, zadanej ręką człowieka-wroga.
Pewnego dnia przewodnik murzyn, mówiący trochę po francusku, wskazał na połyskującą w oddali wstęgę rzeki i zawołał:
— To Kuluntu! Teraz zaledwie dwa dni oddzielają nas od Jukunkun!
Istotnie, na schyłku drugiego dnia karawana zbliżać się zaczęła ku wielkiej osadzie. Państwo Richard już z daleka spostrzegli flagę narodową, powiewającą nad jednym z budynków, otoczonym wysokiemi, ciemnemi drzewami.
— Rezydencja! — objaśnił usłużny przewodnik, wskazując ręką trójbarwną flagę.
Pan Richard zamierzał wypytać murzyna o stan przyszłej swojej siedziby, lecz w tej chwili zjawił się na zakręcie drogi ogromny tłum mieszkańców osady z miejscowym królikiem i tłumaczem, murzynem-urzędnikiem, kroczącymi na czele. Zaczęły się powitania, a później śpiewy, tańce, klaskanie w dłonie, muzyka, ogłuszająca i przerażająca. W obłokach kurzu i w chaosie niespokojnie poruszających się ludzi, hałasu i szczekania psów, dotarł nareszcie nowy administrator do swojego domu.
— Niech ci tu będzie dobrze i szczęśliwie, Lucie! — zdążył tylko szepnąć do żony, gdyż tłumacz ciągnął go na werandę, gdzie ludność miała mu złożyć dary.
Po skończonej ceremonji kazał pan Richard tubylcom powracać do domów, zapowiedziawszy początek urzędowania na następny poranek, i wszedł do swej siedziby.
Razem z żoną obeszli cały budynek. Nie był on duży, lecz wygodny i dobrze zacieniony.
Pani Lucie natychmiast zaczęła urządzać nowe gniazdo z tą miłością, która jest cechą miękkich, lecz skrycie czynnych natur. Najwięcej czasu zabrała jej uporczywa walka z gnieżdżącemi się pod kredensem termitami i z olbrzymiemi, do krabów podobnemi pająkami. Noc, spędzona pod muślinową siatką, zwisającą z sufitu nad łóżkiem, przeszła spokojnie.
Nazajutrz rozpoczęło się normalne życie białych ludzi i płynąć zaczęło powolnie, jednostajnie, bez wrażeń, bez smutku i radości aż do dnia, gdy po roku pobytu w Jukunkunie do biura pana Richard wbiegła czarna służebnica Melita i zatrzymała się przy progu.
Pan Richard spojrzał na nią. Tyle razy widział tę półnagą, zawsze tajemniczą, czarną, jak agat, zgrabną jak karjatyda, lub jak murzynka-niewolnica z obrazów, przedstawiających życie Rzymu i Egiptu, lecz teraz dojrzał w jej czarnych bez źrenic oczach coś niezwykłego. Była w nich tryumfująca radość, chociaż usta jak gdyby kurczyły się do płaczu.
— Co się stało, Melito? — zapytał administrator.
— O! o! o! — jęczeć zaczęła murzynka. — Pani, nasza dobra pani umarła... o! o! o!
Pan Richard odtrącił dziewczynę i wpadł do pokoju żony. Krzyknął przerażony, ujrzawszy Lucie, bladą i nieruchomą, na wznak leżącą na podłodze. Ukląkł i schylił się nad nią. Wkrótce zrozumiał, że było to zemdlenie. Udało mu się powrócić żonę do przytomności i przenieść na łóżko.
Lucie była bardzo słaba i długo nie mogła mówić. Nareszcie odezwała się:
— Co to może być, Ludwiku? Poczułam nagłą niemoc, zakręciło mi się w głowie, upadłam...
— Nie wiem! — szepnął mąż. — Musimy czekać na inne objawy...
Chora tegoż wieczoru zaczęła gorączkować, miotać się w malignie.
Pan Richard rozpoczął kurację żony.
Mieszkańcy miast europejskich nic nie wiedzą o życiu tych nosicieli „cywilizacji chrześcijańskiej“ i „kultury europejskiej“ w kolonjach afrykańskich! Nic! A tymczasem pędzą oni tutaj na tej wrogiej ziemi, we wrogim, zabójczym klimacie życie, godne podziwu i głębokiego współczucia.
Komendant Jukunkuna, pan Richard, był jednym z wielu takich „kulturtregerów“. Był, a przynajmniej musiał być tu wszystkiem. Był on sędzią, a sądził nietylko podług prawa francuskiego, lecz i podług kanonów Islamu, podług prawa obyczajowego otaczających go murzynów z plemion Badiaranke, Bassari, Konjagi, Tiape, Fulakunda i innych; rozporządzał dla wymiaru sprawiedliwości prawem wrzucania ludzi do więzienia w Jukunkun, a nawet do wysyłania ich na „galery“; był też kierownikiem w sprawach rolnictwa, hodowli bydła, rzemiosła; był głównym łącznikiem pomiędzy życiem „dzikich“ mieszkańców swego obwodu, a wysoce kulturalnem społeczeństwem Europy; był doradcą we wszystkich kwestjach życia czarnych szczepów; był władzą, dającą owoce wysokiej cywilizacji i żądającej ustalonych przez prawo podatków; był wreszcie lekarzem, a w tym celu rząd zaopatrzył go w stary poradnik medyczny i w malutką apteczkę, gdzie oprócz chiny, gorzkiej soli, oleju rycynowego, jodyny, aspiryny i amonjaku prawie nic innego nie było, nie licząc naturalnie waty i bandaży.
Pan Richard chwilowo porzucił wszelkie sprawy biurowe, studjował poradnik lekarski i stosował te lub inne środki, walcząc z niezrozumiałą chorobą żony.
Nic jednak nie pomagało, gdyż, prawdopodobnie, nie była to żadna określona choroba, lecz wprost konanie słodkowodnej ryby, wrzuconej nagle do morskiej zatoki, albo powolna śmierć wiotkiej sosny, przeniesionej na płomienne równiny Gwinei.
Złotowłosa Lucie umierała dlatego, że żyć tu, w Jukunkunie, nie mogła, gdyż słońce i skwarne powietrze wypiło prawie całą jej krew, a resztki jej zatruły swym jadem moskity, bąki, pająki i nikomu nieznane drobne żyjątka, gnieżdżące się w pokarmie i wodzie.
Komendant miotał się i szalał z rozpaczy i bólu, a nikomu nie mógł się zwierzyć ze swych obaw, z nikim się poradzić, bo dwa tygodnie straszliwej drogi oddzielały go od miejsca pobytu najbliższego lekarza. Murzyn tłumacz i czarna Melita milczeli i pytająco spoglądali na komendanta, wczytującego się bez końca w pożółkłe, pachnące wilgocią karty poradnika lekarskiego lub przez całe noce siedzącego przy łożu chorej kobiety i wpatrującego się w jej coraz bardziej blednącą twarz.
Pewnego razu pan Richard zawołał tłumacza i, podając mu kopertę, rzekł:
— Natychmiast posłać gońca do Kumbji po lekarza! Niech pędzi biegiem!
Rozkaz wykonano natychmiast.
Nazajutrz po odejściu gońca komendant usłyszał ruch w pokoju żony. Wszedł i ujrzał chorą, która jednostajnym ruchem podnosiła słabnące ręce do oczu i posuwała je niżej aż do piersi, niby zdejmując z siebie coś niewidzialnego i przykrego, gdyż wargi marszczyła i mocniej zaciskała powieki.
— Co ci jest, Lucie? — spytał Richard, schylając się nad boleśnie wykrzywioną twarzą chorej.
Lucie zrobiła wysiłek, chcąc otworzyć oczy lub coś powiedzieć, lecz był to już ostatni wysiłek w jej życiu. Drgnęła tylko, ręce znieruchomiały i odrazu zesztywniały blade, żółte palce. Żona białego człowieka umarła.
Komendant jak gdyby tego nie rozumiał. Melita niespostrzeżenie wślizgnęła się do sypialni, ujrzała pana Richard, z uśmiechem głaszczącego nieruchomą twarz żony. Murzynka odrazu spostrzegła żółte cienie, czające się koło zapadłych oczu i w głębokich zmarszczkach na czole, sztywne, skurczone palce i zrozumiała, co znaczy ten dziwny spokój i powaga, rozlana na twarzy leżącej kobiety.
Wysunęła się z pokoju i, wybiegłszy z domu, jęła powtarzać zaklęcia, trzymając w dłoni amulet, zawieszony na piersi. Po chwili wbiegła do izby tłumacza i zawołała piskliwym głosem:
— Biała kobieta odeszła na zawsze!... Już nigdy do komendanta nie powróci!
— Skąd wiesz? — rzucił krótkie pytanie murzyn.
— Sama widziałam... — wyszeptała dziewczyna. — Duch jej już odleciał do drzewa przodków.
Murzyn wdział na siebie płócienny burnus i wyszedł z izby. Podszedł do werandy rezydencji i usiadł na stopniach schodów, nadsłuchując. Siedział długo, aż usłyszał głuchy, dziki ryk i ciężki upadek ciała na ziemię. Wszystko umilkło i tylko w wieczornem powietrzu rozlegały się przenikliwe cykania nietoperzy. Murzyn zdjął pantofle i zaczął się skradać ku drzwiom. Uchylił je bez szmeru i cofnął się.
Zbiegł na dół i krzyknął:
— Melito! Bywaj!
Murzynka natychmiast ukazała się w drzwiach kuchni.
— Chodź! — rozkazał tłumacz.
Weszli do pokoju. Było już zupełnie ciemno, więc murzyn zapalił lampę, stojącą na tualecie. Stali teraz oboje, przejęci zgrozą. Ujrzeli komendanta zemdlonego i zaciskającego w objęciach ciało umarłej żony. Z wielkim trudem oswobodzili ciało z nieruchomych ramion nieprzytomnego, przenieśli go na otomanę, a zmarłą złożyli z powrotem na łóżku.
Pan Richard wkrótce powrócił do przytomności. Był blady, lecz zupełnie spokojny. Usiadł znowu przy żonie i w milczeniu przyglądał się jej, oparłszy ręce na kolanach w pozie oczekiwania. Tak przesiedział całą noc i cały dzień następny, aż po zachodzie słońca zaczął rozmawiać z kimś niewidzialnym.
— Dobrze! dobrze! — mówił komendant, przerażeniem napełniając dusze tłumacza i służebnicy. — Dobrze! Uczynię jak chcesz, tylko nie porzucaj mnie i przychodź codzień, wtedy gdy skwar jest mniejszy — przed wschodem i po zachodzie słońca! Wtedy wszystko będzie dobrze... Wszystko będzie po dawnemu... Dobrze! dobrze! Idę już...!
Komendant podniósł się i, spostrzegłszy tłumacza, zapytał:
— Powiedz, gdzie tu macie narzędzia ciesielskie?
— W magazynie, skrzynia N. 6, — odpowiedział zdumiony i wciąż jeszcze przerażony murzyn.
— Zaprowadź mnie! — rozkazał komendant.
W magazynie wybrał piłę, hebel, świder, młotek, kilka dużych gwoździ i polecił tłumaczowi przynieść desek.
Pan Richard wziął do ciężkiej, nieznanej mu w Orleanie pracy. Musiał zrobić trumnę dla żony. Pracował przez całą noc, pokaleczył sobie ręce, pot ściekał mu z czoła, lecz nad ranem nieforemne, koszlawe pudło było już wykończone zupełnie. Pozostawało jeszcze kilka czynności dodatkowych. Atramentem namalował na wieku duży krzyż, a na wąskim końcu trumny wypisał starannie imię i nazwisko zmarłej, rok urodzenia i zgonu; zieloną bibułą upiększył zrąb pudła, nałożył grubą warstwę suchej trawy, przykrył ją czystem prześcieradłem i umieścił małą poduszkę.
Skończywszy z trumną, rzekł do Melity:
— Pani nasza była dobra dla tubylców, Melito? Nieprawdaż?
— O tak, panie! — odparła drżąca ze strachu murzynka.
— To dobrze, że tak mówisz, Melito! — uśmiechnął się pan Richard. — Chcę więc cię o coś poprosić! Idź do dżungli, narwij dużo świeżych, zielonych liści „karite“, pościnaj wszystkie róże w ogrodzie i zrób dużo, dużo wieńców dla pani. Pani lubi kwiaty, bardzo lubi!...
Melita wybiegła z pokoju. Komendant pozostał sam przy zwłokach żony.
Nie patrzał na nią; usiadł w fotelu przy łóżku i zaczął się wpatrywać w lustro, stojące na tualecie. Po chwili uśmiechnął się radośnie i głosem, drgającym wzruszeniem, zaczął szeptać:
— Przyszłaś! Więc nie opuścisz mnie? Nigdy? Nigdy? Zawsze tu... dwa razy dziennie? Wszystko zrobiłem, jak kazałaś... Będziesz miała róże i wieńce zielone, zupełnie wiosenne! Sam złożę ciało do trumny, sam grób wykopię i opuszczę do niego to, co przemija i co nie jest potrzebne dla szczęścia i życia. Ty jednak pozostaniesz ze mną na zawsze!...
Nagle zaczął się śmiać cicho i przeciągle:
— Cha! — cha! — cha! Teraz koniec! Jesteśmy nieśmiertelni! Ty i ja... Pozostaniemy razem do końca końców i nie będę miał poczucia śmierci, połączony z tobą za życia... Poprostu zamiast widzieć cię w szkle lustra i słyszeć twój głos, podamy sobie ręce i pójdziemy razem ku wieczności, bo już nic nas z ziemią i ciałem wiązać nie będzie... Prawda? No, widzisz... widzisz!
Długo rozmawiał z żoną pan Richard, a o północy własnemi rękoma obmył i przystroił zwłoki, złożył je w trumnie, umieszczonej na stole, i, wziąwszy kilof i żelazny rydel, wyszedł do ogrodu, gdzie rosły wysokie drzewa mangowe i rozłożyste akacje.
Znowu pracował przez całą noc, przygotowując miejsce dla ostatniego spoczynku zmarłej. Gdy pierwsze błyski wschodzącego słońca zaróżowiły wysoko płynące obłoki, powrócił do domu, pośpiesznie umył się i przebrał. Gdy skończył, podszedł do lustra i, pogodnie uśmiechając się, szepnął:
— Dzień dobry, mała Lucie! Już! Już! Bądź cierpliwa...
Z temi słowy podniósł z niezwykłą siłą trumnę i, oparłszy ją na ramieniu, zaczął stąpać ostrożnie, kierując się ku wyjściu; powolnym krokiem zszedł ze schodów i poniósł zwłoki ku rozłożystym akacjom i ciemno-zielonym mangowym drzewom.
Długo mozolił się pan Richard z opuszczeniem trumny do wykopanego dołu. Obmyślił w tym celu cały plan manipulowania sznurami, a w chwili, gdy Jukunkun i okoliczna dżungla pławić się zaczęły w powodzi słonecznej, Richard zaczął wrzucać róże do dołu, pokrywając niemi trumnę, a później bez żadnego wzruszenia zasypał mogiłę, przystroił ją wieńcami i postawił mały, biały krzyż. Gdy wykonywał te smutne czynności, ani razu nie błysnęła mu myśl, że przecież nazawsze ukrył w ziemi to, co stanowiło widzialną istotę ukochanej kobiety. Myśl jego i jego zmysły, nowe i nieodczuwane w codziennem życiu, działały w tym okresie w innej, niedostępnej sferze.
Uśmiechnięty i spokojny wracał do domu.
Na werandzie, tuż przy wejściu do wnętrza domu, spostrzegł Melitę. Zatrzymał się na chwilę i wzrok jego spoczął na murzynce.
Uczynił to bezwiednie, bo nigdy taką nie widział tej zwinnej, karnej i sprytnej dziewczyny.
Siedziała zupełnie naga, a słonce lśniło się i z jakąś namiętnością szalało na spiżowem, namaszczonem olejem młodem ciele, zaglądało, wciskało się wszędzie, gdzie ukrywał się cień, niby chciało zrzucić zasłonę z tajemnicy tego pięknego ciała. Melita siedziała nieruchoma, jak piękny posążek agatowego fetysza „gri-gri“: ręce miała złożone na kolanach podchylonych nóg; strzeliste piersi, podobne do dojrzałego owocu, gotowego pęknąć pod naciskiem dojrzałych soków, namiętnie i bezczelnie wołały i groziły; z pod wpół-opuszczonych powiek, ubarwionych na niebiesko, patrzały wołająco czarne, zamglone oczy; usta, rozchylone i roziskrzone henną, ukazywały szereg lśniących zębów drapieżnej kotki...
Nie była podobną do żywej istoty, lecz raczej do cudnej wazy, wyrzeźbionej na kształt nagiej kobiety i uwieńczonej pękiem szkarłatnego kwiecia.
Jak gdyby na wzmocnienie tego podobieństwa — Melita obwinęła sobie głowę w szkarłatną płachtę o węźle fantastycznych, niepokojących, niemal nieskromnych kształtów...
Ta postać kobieca przypominała rzeźbę nieznanej bramańskiej „dewadassi“ z Angkor-Tom, jednak nie Apsarę niebiańską, lecz kochankę okrutnego, krwawego Sziwy-Niszczyciela, nimfę orgji i grzechu.
Komendant po chwili przeszedł koło Melity.
— Dziękuję ci za wieńce i róże! — rzucił półgłosem.
Nic mu nie odpowiedziała, lecz gdy wszedł do domu, błysnęła oczyma, zacisnęła pięści i zgrzytnęła zębami, niby stalą po krzysztale. Oddaliła się, ociągając, leniwa w ruchach, skąpana w złotej cieczy słońca.
Dwa dni zaledwie minęły, a komendant, jak zwykle, urzędował w swojem biurze, sądził, radził, pouczał i leczył, tylko poza godzinami służbowemi do nikogo się nie odzywał i nigdy na grób zmarłej nie chodził.
Raz jeden tylko, spotkawszy Melitę, niosącą wieniec i pęk czerwonych kwiatów, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Chcę położyć te kwiaty na grobie dobrej pani... — odparła.
— Dziękuję ci! — rzekł, obejmując łagodnie ramiona dziewczyny.
— O! O! — wybuchnęła Melita, przyciskając się do niego całem ciałem.
— Idź już, idź! — szepnął Richard. — Dziękuję ci raz jeszcze!
Odszedł, nie oglądając się, zadumany, obojętny.
Codziennie dwa razy, o wschodzie słońca i wnet po zachodzie, tłumacz i Melita podsłuchiwali pode drzwiami. Zapatrzony w gładką powierzchnię lustra, komendant prowadził długie rozmowy ze zmarłą żoną, bo widział ją oczyma swojej duszy, żalił się przed nią, płakał, lub też naradzał się z nią, zwierzał się jej i nawet śmiał się wesoło, jak dziecko rozbawione.
W miesiąc po śmierci pani Lucie przybył lekarz. Nie zdziwił się wcale, że chora umarła, bo, jak się wyraził:
— Szympansice i murzynki umierają w Europie, białe kobiety czynią to samo w Afryce...
Zapaliwszy fajkę, lekarz rozparł się w fotelu i zaczął cedzić przez zęby:
— Jestem głodny... Czy pan ma dobrą kuchnię?... To jedyna tu pociecha... A wino mamy? To dobrze, to wyśmienicie! A koniak? I koniak i whisky?! Ależ to będzie lukulusowa uczta! No, a jak sam pan komendant się czuje?
Richard opowiedział mu, że nie sypia po nocach, a w dzień chodzi, jak nieprzytomny. Opowiedział o swoich rozmowach z żoną, wygłaszając nawet własny pogląd na zjawiska tego rodzaju.
— Jest to, doktorze, forma telepatycznej wizji, powiem więcej — materjalizacja telepatycznego wpływu... Powstaje to wyłącznie z wielkiej tęsknoty i z wielkiego wysiłku ludzkiego...
— Wysiłku? — powtórzył lekarz. — Wysiłku w jakim kierunku?
— W kierunku powstrzymania się od samobójstwa, doktorze! — spokojnym głosem odpowiedział komendant.
Doktor pomyślał przez chwilę i mruknął:
— Doprawdy — to nie takie głupie... Lecz... przepraszam pana... co właściwie wstrzymuje pana od samobójstwa?
Komendant opuścił głowę i oczy, zaszły mu łzami.
— Ona tego nie chce i ja też, bo wtedy my już nigdy się nie połączymy! — szepnął, niby powierzając tajemnicę.
— Dlaczego nigdy, jeżeli pan uważa, że w innymi wypadku połączenie się jest możliwe? — dopytywał zaciekawiony doktor.
— Tak, nigdy, ponieważ samobójca, przerywając brutalnie jedną z nici życia wszechświata, zabija swoją duszę; zuchwale gasi iskierkę, po śmierci odlatującą do ogólnego ogniska — płomiennej, świetlnej duszy świata, gdzie się rodzą i dokąd powracają pierwiastki, a może i treść poszczególnych istnień.
Pan Richard wyraźnie się zmęczył, ujmując w formę słów wyczuwaną oddawna myśl.
— Hm! Hm! — mruczał doktor. — Nie są to powszednie brednie!... Lecz nie radzę zagłębiać się w podobne zagadnienia!
Zaśmiał się z przymusem i zawołał:
— Czy prędko będziemy już jedli?
W tej chwili wszedł kucharz i wraz z boyem podali tacę z różnemi butelkami i glinianym dzbanem z zimną wodą.
— To lepsze od filozofji i telepatji! — zawołał doktor, robiąc zabawne miny.
W obecności białego, inteligentnego człowieka pan Richard czuł się znacznie lepiej. Mógł mówić, — a ten surogat odtwarzania myśli i uczuć, niby balsam, koił świeżą ranę. Jakiś dawno nieodczuwany spokój wstępował do duszy i mózgu komendanta. Mówił i mówił bez końca o wszystkiem, co było, co jest obecnie i co będzie w przyszłości. Mówił, pożerany głodem słów, bo był pozbawiony tego prawa i tej potrzeby ludzkiej w ciągu długiego czasu, nie mogąc rozmawiać ani z murzynem-tłumaczem, ani ze służbą tubylczą, ani z trzema czarnymi żołnierzami, bo ci nie mogli go zrozumieć.
Doktor, znawca ludzi kolonjalnych, spokojnie słuchał i milczał, starannie dbając o to, aby szklanki nie pozostawały bez napoju. Dużo pili przy obiedzie i po obiedzie, przy czarnej kawie. Pili wieczorem przy kolacji i po kolacji, aż do północy. Pierwszy raz po śmierci żony pan Richard nie rozmawiał dziś z jej cieniem na powierzchni lustra, bo usnął twardym snem.
Po kolacji, popijając czarną kawę z koniakiem, rzekł doktor:
— A z pana to się wyrobi wieczny kolonista! Tak... jak ja! Już my stąd nigdzie i nigdy się nie wyrwiemy! Basta!
— Dlaczego pan tak sądzi? — zapytał Richard.
— Wielka tęsknota i wielki wysiłek ludzki, jak się pan trafnie wyraził, uczynią to — odparł doktor.
— Czy i pan doznał tej wielkiej tęsknoty?
Doktor zamyślił się, a później mruknął:
— Murzyni Bambara mówią, że „każdy najlepiej zna robactwo, gnieżdżące się w jego posłaniu“, co znaczy, że każdy ma swego mola, który go gryzie.
— Tak... — westchnął pan Richard. — To prawda!
— A więc napijmy się koniaku! — zaproponował lekarz. — Nieraz jeszcze spotkamy się tu, w Afryce. Przerzucają mnie z jednego końca na drugi, będą przerzucali i pana, to i spotkamy się gdzieś niezawodnie!...
— Podoba doktorowi się w kolonjach? — zadał nagle pytanie komendant.
— A jakże! Zupełnie tak, jak płotkom, wrzuconym do roztopionego masła na patelnię! — zaczął się śmiać lekarz, pykając fajką.
— Więc pocóż... — zaczął Richard.
— A poto, mój panie, — zawołał doktor, — że niema dla mnie innego miejsca na kuli ziemskiej! Dlatego, tylko dlatego! Bo gdzie znajdę ja taki zarobek, takie wygody, takiego kucharza, boyów, niewolników raczej, takie młode kochanki — pokorne i oddane — dopóki mogę im płacić, taki spokój i tak mało pracy za tyle dobrodziejstw? Gdzie znajdę to wszystko ja, doktor Olivier ze zniszczonemi płucami, zjedzoną przez malarję śledzioną, z obrzmiałą wątrobą, z chorem sercem, z całym arsenałem możliwych i niemożliwych chorób i z psychologją właściciela niewolników, z nawyknieniami dzikiego europejczyka, stokroć dzikszego od tutejszych ludożerców? Gdzie? Powiedz pan, gdzie?!
Zerwał się z fotelu i trząsł Richarda za ramię.
— Nie wiem! — odparł komendant, zdziwiony wybuchem.
— A ja wiem! — krzyknął przeraźliwie piszczącym głosem doktor Olivier. — Nigdzie! Słyszy pan? Nigdzie! I dlatego mam młode, czarne kochanki, które zmieniam co trzy miesiące, bo się starzeją szybko te... czarne róże; dlatego palę opium i haszysz, dlatego piję dużo i stale, co podtrzymuje, podług mego przekonania, moje słabnące serce i moje zgniłe płuca, śledzionę i wątrobę i wlewa życie do mego mózgu. Radzę panu, mój komendancie, w najbliższej przyszłości iść za moim przykładem, a teraz mknąć co prędzej do łóżka i spać... spać! Słyszy pan? Już „gammier“[1] rozpoczął swoją głupią i nudną piosenkę. To znaczy, że minęła północ, a z nią razem godzina zjaw i duchów, przychodzi natomiast czas miłosnych uniesień. A ta pańska Melita — piękny kąsek! Z agatu rzeźbiony narcyz grzechu... Chytry z pana chłop! Wyszukał sobie specjał! Fiu! Fiu!
Doktor trącił komendanta pięścią w bok i, mocno chwiejąc się na nogach, wyszedł do swego pokoju.
Z białym człowiekiem przybyły do samotnej rezydencji w Jukunkunie nawyknienia, obyczaje i żądze „cywilizowanych“ ludzi; zupełnie tak, jak wraz z chorym na dżumę zjawiają się zarazki tej straszliwej choroby.
Pozostawszy sam, pan Richard wychylił kieliszek koniaku i z cygarem w zębach wszedł do sypialni. Przy jego posłaniu klęczała Melita i stroiła poduszkę w kwiaty.
Komendant zdmuchnął lampę i szedł ku dziewczynie, szukając jej rękoma w ciemności...
Melita przed wschodem słońca opuściła pokój swego pana, lecz przed wyjściem krzątała się po pokoju. Nagle śpiący pan Richard drgnął, usłyszawszy brzęk stłuczonego szkła.
Uniósł ciężką głowę i zapytał:
— Co tam takiego, u djabła?
— Przepraszam, przepraszam dobrego pana! Niech dobry pan każe ukarać Melitę! Melita, niegodna dziewczyna, stłukła panu lustro i dwa flakony na tualecie! Melita zła! Melita powinna być ukarana!
— Idź już, idź! — rzekł Richard i znowu usnął. W taki to dziwny sposób znikła tak szybko pamięć o żonie, wielka tęsknota, wielki wysiłek ludzki i iskierka płomienna wszechświata, gorejąca w duszy pana Richarda.
Pozostały wina, koniaki, likiery, cygara, czasem opium lub haszysz w te dni, gdy powracały jakieś niestłumione jeszcze mroczne myśli. Na pierwszem miejscu pozostawała Melita, zawsze pokornie namiętna, zawsze potulnie żądna, wypijająca przez noc, jak Meduza, do ostatniej kropli gorącą krew i płomienne, wzburzone myśli, odchodząca nad ranem, z obojętnem spojrzeniem na bezwładne, wyczerpane, pijane od wina i szału ciało swego pana i kochanka. I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Po tej Melicie przyszły inne, bo te czarne agatowe kwiaty więdły szybko, a zmieniać je na inne można z taką łatwością, z jaką się zmienia konie lub psy.
Jednak czarne kochanki dokonały swego dzieła. Pan Richard, który po kilku latach w afrykańskiej hierarchji urzędniczej posunął się wysoko, stał się wiecznym kolonistą. W pewnych wypadkach urzędnicy tego typu, teraz już wymierającego, byli niezbędni i dla celów kolonjalnych pożyteczni, naogół jednak był to pierwiastek, najbardziej szkodliwy i niebezpieczny dla wpływu i aureoli białej rasy w Afryce, ponieważ otaczała ich nienawiść i milcząca pogarda tubylców; bogaci królikowie murzyńscy i kupcy syryjscy podarunkami, pochlebstwem i pieniądzmi kierowali ich działalnością i w ten sposób walczyli nieraz bardzo umiejętnie z pełną godności narodowej i szlachetnej ideologji polityką władz centralnych.
W Jukunkunie zmieniło się już kilku komendantów, znikł biały krzyżyk nad grobem Lucie Richard, a zamiast niego rozłożysta akacja puściła nowe pędy, lecz komendant Richard istniał jeszcze długo, przenoszony z jednej kolonji do drugiej. Woził z sobą dwie czarne żony, dwie rodzone siostry, przebiegłe, rozpustne murzynki, cynicznie zdradzające go z boyami, tłumaczami i żołnierzami, schlebiające swemu staremu panu i narzucające mu myśli, podsuwane przez królików i czarowników murzyńskich.
Tak żółto-czerwona ziemia czarnych ludzi zabija białych przybyszów. Jednym z nich ścina krew płomiennym jadem słońca lub niszczącą trucizną roślin i zarazków chorób podzwrotnikowych, drugim zabija duszę i wolę wybuchem najniższych instynktów, obudzonych i podniecanych przez ziemię, brzemienną żądzą i siłami rozrodczemi, przez szał namiętnych, wiotkich Melit, podobnych do czarnych, rzeźbionych z agatu, trujących narcyzów — kwiatów grzechu...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Temi słowy zakończył swoje opowiadania stary kupiec sudański, płynący z nami z Bordo do Dakaru, w tej właśnie chwili, gdy z lewej burty holenderskiego statku „Kilstroom“ po raz pierwszy ujrzeliśmy płaskie, żółto-czerwone wybrzeże Maurytanji, tuż za Capo Blanco. Afryka tropikalna powitała nas ponurą i jadowitą opowieścią białego człowieka.
Co powie nam ta połać czarnego lądu, gdy nas ogarną haszcze dżungli i jej mieszkańcy — tajemniczy, niezbadani?





  1. Gammier — nocny ptak, wydający szereg dźwięków, przypominających gamę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.