Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ I.
TRUCIZNA.

Biały człowiek odczuł nagle tchnienie czarnego lądu... Drgnął, podniósł głowę i — ten mieszkaniec rojnych miast bezwiednie rozdął nozdrza. Jął się rozglądać na wszystkie strony. Nic nowego nie dojrzał. Już sześć dni płynął Atlantykiem z Bordo i w ciągu sześciu dni widział ciągle to samo. Niewysokie, ciężkie fale bruździły nieogarniętą okiem powierzchnię Oceanu; ruchoma, załamująca się linja horyzontu, podnosząca się i opadająca, to prosta, jak naciągnięta struna, to zębata lub falista od bałwanów, rodzących się gdzieś daleko, dokąd nie sięgał wzrok; płynące lub miotające się w powietrzu czeredy mew; potargane przez nieustający ani na chwilę wicher, porwane na strzępy białe obłoki i bezdenne wyrwy śród nich, — wyrwy, pełne lazurowych i zielonych odcieni nieba...
Wszystko to ujrzał biały człowiek w chwili niepojętej trwogi, czy tajemniczego przeczucia. A jednak... Usłyszał prawie nieuchwytny szmer w powietrzu i wciągnął w płuca suchy, gorący powiew.
Budzący się nagle zwierzęcy instynkt zmusił go do zwrócenia się ku wschodowi... Stał tak i wzrokiem usiłował przebić przegrodę horyzontu, ukrywającego tajemnicę przed nim — człowiekiem ulic wielkomiejskich, mrocznych biur urzędowych, hałaśliwych widowisk cywilizowanej rasy i niemej, zażartej walki jednego przeciwko wszystkim i wszystkich przeciwko jednemu. Długo stał i uporczywie wpatrywał się, zwróciwszy