Przejdź do zawartości

Nieskończoność (Tetmajer, 1901)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Nieskończoność
Pochodzenie Poezye II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nieskończoność.

I.

Wsłuchuję się w szept mgławic wiszących w bezbrzeży,
Wpatruję w zadumaną niezmierność błękitu,
Byłem w odwiecznych grotach, pełnych stalaktytu
I skamieniałych szczątków praroślin, prazwierzy...

W pustą bezdeń się rozległ odgłos dzwonu z wieży — —
Ścigam go uchem — — zda się, że hen, do zenitu
Dopłynął i w bezkresach rozlał się niebytu
I wiecznie brzmi, falując coraz dalej, szerzej...

Echo lśnień, przez słoneczną rzuconych czerwoność
Na kryształ wód, odbite, wraca w wielkie tonie
I wiecznie kędyś w otchłań pustą lecieć będzie...

Słucham, patrzę — i myśl ma w zadumaniu tonie,
Idzie, kędy przestrzeni i czasu krawędzie
Schodzą się — i zanurza się w głąb, w nieskończoność.





II.

Więcej, niźli natury pierwotne piękności,
Więcej, niżeli uśmiech kobiety kochanej,
Więcej, niż światło natchnień, marzeń oceany:
Ty mnie nęcisz ku sobie, o nieskończoności.

Wtapiam się w ciebie myślą, czuję cię w senności
Sfer przestrzennych, w dróg mlecznych rozwiei świetlanej,
Czuję cię w mojem własnem pragnieniu nirwany,
I wciąż odradzających się żądząch ludzkości.

Zda mi się, żem spokojnym, jesiennym wieczorem
Stanął kiedyś nad cichem, niezmiernem jeziorem,
Kiedy mgły na las schodzą i na gór głąb ciemną —

Patrzę — — blady księżyca krąg błyszczy podemną,
A otchłań z taką dziwną potęgą mię nęci,
Że pochylam się zwolna, tracąc świat z pamięci.





III.

Nieraz w mych Tatr rodzinnych przepastne głębiny
Nurzałem się, jak delfin w oceanu tonie,
Szedłem ponad urwiska, z których trupie dłonie
Śmierć wyciąga, a kędy strach zepchnąć chce siny.

Szedłem, aby na puste spoglądać doliny,
Na złomy skał, ginące w obłoków oponie,
Śnieg, co tam w zimnym blasku słońca martwo płonie,
Głuche stawy i senne, dalekie równiny.

Jak lunatyk, po dachu krawędzi, bez trwogi,
Jakby mię prowadziła dłoń magnetyzera,
Szedłem przez naujrwistsze, najszaleńsze drogi

Patrzeć na martwość, co się w górach rozpościera — —
W owej pustej, ponurej, olbrzymiej martwości
Szedłem cię głębiej, silniej czuć, nieskończoności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.