Niepłakany/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Czerneda
Tytuł Niepłakany
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wejście Słotwińskiego dzieci przyjęły okrzykiem: »Dziaduś!« »dziadunio!« wołały na różne tony, szarpiąc starego, nie dając mu krokiem się ruszyć. Mały Ignaś uczepił się z tyłu, Frania wspinała się na palce, nadstawiając buziaka, Jaś, jako najstarszy, spokojnie go w rękę całował; za to Michaś ciągnął go z całych sił, chcąc mu gwałtem pokazać pałasz, który ze znalezionego gonta ustrugał. Co wieczór powtarzała się mniej więcej ta sama historya; co wieczór stary niby się gniewał, niby to burczał na dzieci, ale tak jakoś, że nawet najmłodszy Ignaś w prawdziwość gniewu nie uwierzył.
— Co to znaczy, smarkacze?... Chcecie starego zamęczyć, czy co?... Wynosić mi się zaraz, bo...
— Dziadusiu!...
— Słuchać, żaby, i basta!
Ale dzieci ani myślały ustąpić.
— Dajcie mi przynajmniej czapkę położyć — mówił — niech choć ręce obetrę, bo czarne... Jeszcze was pomorusam, a pewnie matka na święta pomyła.
— A ma się rozumieć — odezwała się Zagrobina, która z uśmiechem patrzała z boku na starego, jak się z dziećmi upędzał. — Ma się rozumieć! Zawala się to tak przez cały tydzień, choć codzień myję, żebyś się ani domył w niedzielę... Poszorowałam wszystko czworo... A to nieznośne dzieciaki! Przestaniecie wy?!...
Nie tak to łatwo było uspokoić dziatwę, która dalej szarpała starego. Ten wciąż im niby groził, wciąż jednak uśmiechał się i oczami mrugał: rad był dzieciom — przypominały mu dwoje jego własnych, których mogiłek nawet nie znalazł...
— A cóż też to za utrapieńcy!... — wołała Zagrobina, rozpędzając dzieci ścierką. — Będziecie wy słuchać!... Jasiu, wytarłbyś miskę na mleko, bo kartofle już się ugotowały.
Słotwiński nakoniec mógł przejść do swojej izdebki. Ubogo, ale schludnie tu było: proste łóżko drewniane ze skromną pościelą, nad łóżkiem krzyżyk, pod oknem stolik sosnowy, niegdyś na czerwono malowany, dwa stołki, kuferek zielony, okuty — i oto wszystko.
Słotwiński obejrzał się raz jeszcze, ode drzwi pogroził palcem Ignasiowi, który za nim się skradał, czapkę na gwoździu powiesił, wytarł ręce i wrócił do pierwszej izby, gdzie na stole dymił się już garnek z kartoflami.
Zagrobina przerwała prasowanie, poprawiła czepeczka i jęła usadzać dzieci za stołem. Słotwiński usiadł na zwykłem swem miejscu, a że był bardzo głodny, jadł więc, nie mówiąc ni słowa. Przez czas jakiś w izbie słychać tylko szczęk łyżek; misa mleka i garnek kartofli znikły wokamgnieniu. Zagrobina przeżegnała się, dzieci poszły za jej przykładem i zerwały się z swych siedzeń.
Słotwiński zapalił krótką fajeczkę.
— A może bielizna zżółknie?
— Eh, niech pan Słotwiński pali — mówiła Zagrobina, prasując dalej. — Nic nie szkodzi: co ma zżółknąć...
— Bo to rozmaicie mówią... — i puszczał dalej kłęby dymu.
Zaledwie dziatwa uprzątnęła od kolacyj, co było jej obowiązkiem, już Frania usiadła staremu na jednem kolanie, Ignaś rozkwaterował się[1] na drugiem, Michaś oparł się z boku, Jaś tylko stał spokojnie. Zaczęła się rozmowa. Dzieci, jak dzieci, pytały bez końca, stary objaśniał im i odpowiadał, ćmiąc dalej fajeczkę.
Na chwilę rozmowa się urwała i znów:
— Dziadusiu...
— Czego chcecie?
— Powiedz nam bajkę! mój dziadusiu, mój złoty dziadusiu...
— My tak słuchać lubimy...
— Kiedy już żadnej nie umiem, wszystkie wam opowiedziałem...
— To którą starą... mój biały dziadusiu! przymilała się Frania.
— Ej, turkawko! nie kuś starego...
— Tylko się nie gniewaj!
— No, dobrze, opowiem wam bajkę.
— Co też pan z dziećmi nie wyprawia! — mówiła Zagrobina, która wtrącała się od czasu do czasu w ich rozmowę — Bałamucą się smarkate i potem ani rady dać z niemi.
— Co to szkodzi, moja pani!... młode to i małe...
— A bajka? — dopominało się któreś.
— No, słuchajcie!
Dzieci ucichły, stary zaczynał: Było trzech braci: dwóch mądrych, jeden głupi.
— Wiemy! wiemy! wiemy! — zawołały chórem.
— Cicho mi zaraz! Mówiliście, że słuchać będziecie starej; nie chcecie, to wam żadnej nie powiem.
— Eh... kiedy bo...
— Niema żadnych »eh!« — i stary jął się znowu chmurzyć, puszczając wielkie kłęby dymu z fajki. Dzieci patrzały niedowierzająco. Frania zaczęła głaskać go po twarzy i całować: »dziadusiu! drogi dziadusiu!...« Stary dalej mruczał, bawiąc się zakłopotaniem dzieci. Było mu dobrze, bardzo dobrze... Gdyby tak jeszcze buty był kupił Jankowi... w przyszłym tygodniu sprawi mu niezawodnie.
Nagle Zagrobina postawiła żelazko i podbiegła do okna: zdawało jej się, że słyszy jakiś niezwykły ruch na ulicy.
— Jasiu, skocz-no na ulicę, zobacz, co się dzieje...
Jaś nie dał sobie dwa razy tego mówić, schwycił za czapkę i wybiegł. Słotwiński uspakajał, że pewnie dwóch pijaków rozpoczęło zwadę, kiedy wpadł Jaś przerażony i blady.
— Mamo... pali się!
— Jezus Marya!...
— Co się pali? Gdzie się pali? — pytał stary gwałtownie.
— Ja nie wiem...
Ruch na ulicy się wzmagał, rozległy się krzyki:
— Gore!!! Pali się!!! Gore!!
Stary się zerwał, gdy wtem drzwi otwarły się z łoskotem. Na progu stał jeden z robotników, jak trup, blady.
— Jakóbie... fabryka się pali!...
— Fabryka?! — zawołał i wypadł na ulicę. Krwawa łuna widniała na niebie.
Bez czapki, z rozwianym włosem, pędził Słotwiński w stronę zabudowań fabrycznych. Tchu mu co chwila brakowało, przystawał i znów pędził dalej. Potrącano go, pchano, o mało nie przejechały go konie — on nic nie słyszał, nic nie widział prócz łuny na niebie...
Jeszcze się łudzi nadzieją... Nie! nie! już niema wątpliwości: fabryka słoi w płomieniach.
Stary zatoczył się i oparł o drzewo.
Przed nim ogień bucha i pryska. Miliardy iskier sypią się dokoła; dym czarny, gęsty gryzie i dusi... Setki ludzi walczy z rozszalałym żywiołem — napróżno! Ogień szerzy się coraz bardziej, coraz dalej...
Słotwińskiego pod drzewem już niema...





  1. T. j. rozgościł się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Bierzyński.