Nieoswojone Ptaki/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Nieoswojone Ptaki
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1929
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Gdy profesor Józef wrócił z Paryża, była już późna jesień.
Odwiedził zaraz paru znajomych i spytał, co słychać o Stankarze.
— Jak zwykle, drze się z żoną — nawet malować przestał, tak go tamto absorbuje — odpowiedziano.
Zaniepokojony przyjaciel zaraz nazajutrz ich odwiedził.
Zastał Stankara w pracowni, którą czuć było pustką i zaniedbaniem. Leżał na kanapie i coś pisał na skrawkach papieru, których masę podartych leżało na ziemi. Zmieszał się na widok kolegi i począł sprzątać gorączkowo.
— Co to? Wiersze piszesz. Zmieniłeś patronkę! — roześmiał się profesor.
— Ja nie — ot tak z nudów gryzmolę.
— Z nudów? Cóż to, znajomi twoi wymarli? A Klara? A Maniusia? Czemuż nie malujesz?
— Nie mam do niczego ochoty. Nie mogę się zebrać do wyjazdu.
— Dokąd wyjeżdżasz?
— Sam nie wiem. Tutaj nie zostanę, albo się powieszę.
— Żona twoja zdrowa?
— Zapewne zdrowa. Nie wiem.
— Gdzież ona jest?
— Wyjechała do stryja w zeszłym tygodniu. Dziesięć dni temu!
— Puściłeś ptaka na stare gniazdo! Toś dobrze zrobił. A ludzie bają, że się dalej kłócicie.
Stankar ramionami ruszył.
— Co ludzie wiedzą. Wyjechała dziesięć dni temu i nie wróci. Zostałem sam — i mogę być wolny.
— Marzyłeś o tem. Ostatecznie takie pożycie było dla ciebie moralną śmiercią. Lepiej się stało, żeście się rozeszli. Dziecko przy niej?
— Tak — rzekł apatycznie.
— Coś taki kwaśny?
— Nie kwaśny — ale nieszczęśliwy! Tęsknię za nią.
Profesor się uśmiechnął.
— Ejże — i wiersze do niej piszesz?
— Nie żartuj. Przegrałem życiową stawkę. Ona mnie nie kocha!
— No, czyniłeś co mogłeś, żeby do tego doprowadzić — to musisz sam przyznać.
Stankar nic nie odparł. Począł chodzić tu i tam po pracowni i bić się z myślami. Wreszcie stanął i rzekł:
— To prawda — winien byłem, alem się opamiętał. Inny wstałem z choroby, gotówem był proch z pod nóg jej zamiatać, służyć, dogadzać, przeprosiłem! A ona — głaz — jakbym się modlił do tego płótna. Co się stało?
— Co? rzecz bardzo prosta. Zabiłeś miłość!...
— To niemożliwe. I moja była umarła, a ożyła! Ona mnie tak szalenie kochała — wbrew wszystkiemu i wszystkim. Chyba kocha innego! Żebym wiedział!
— Dajże jej pokój! Kobieta tak znękana i zraniona, że jak od zmory broni się od miłości. Niech odpocznie i odżyje!
— Tak, a potem pokocha innego.
— Wątpię. Zresztą to twoja rzecz pilnować.
— Ale jak? Myślałem, że ją wzruszę ofiarą. Powiadam: jedź do stryja. Pojaśniały jej oczy, ale spytała tylko: a dziecko? Weź dziecko ze sobą — mówię, — i czekam, że mi się na szyję rzuci. A ona pokraśniała nieco i powiedziała: To możemy jutro jechać, stryj czeka! — Nie wart jestem nawet podziękowania? — pytam. — Milczy. — Szkoda, żem na prośbę nie czekał — dodaję. — Nie prosiłabym! — odpowiada. I dobrego słowa nie posłyszę? — Milczy! Mówię ci — głaz, drewno.
— Żeś się nie uniósł!
— Nie — miałem ochotę wyć i płakać! Ot, naco mi przyszło! I tak pojechała. Odprowadziłem na kolej — obiecała mi donosić o dziecku. I wiesz, gdy nie było trzy dni listu, chodziłem do tej wściekłej Zarębianki. Co ja nieszczęsny teraz zrobię. Chyba za nią pojadę — bo miejsca sobie znaleźć nie mogę.
— Oszalałeś! To będzie najgorsze.
— Kiedy ja takiego położenia nie zniosę!
— Musisz znieść, choćby czas jakiś. Daj jej przeboleć i zapomnieć. Jedź stąd, zajmij się pracą, zmuś się do pracy. Pisz do niej często, długo, serdecznie. Powoli rany się zabliźnią, dziecko będzie między wami łącznikiem. Ale nie jedź, nie wspominaj praw i obowiązków — napisz jej, że nie wrócisz, aż cię sama nie wezwie! W ten sposób może ją odzyskasz — inaczej — nigdy.
— Powiadasz: może. — A jak się nie da przejednać?
— Ano, to przebolejesz! Zostanie ci sztuka, swoboda, sława — tyle pociech. W tej chwili cierpisz — bo kochasz, ale kiedyś się zastanowisz, że z was była jedna z miljonów niedobranych par, które młody szał kojarzy. Jej trzeba cichych gajów i pól, żyje i żyć może bez ludzi i świata. Tobie trzeba właśnie tego świata i ludzi, ruchu, tłumu, wrażeń, zmian. Możecie się pojednać, ale z ustępstwem nad siły — złamaniem życia któregoś z was. Minione wasze pożycie było dowodem, jakim kosztem opłacają się takie gwałcenia natury.
— Żeby uczucie, wszystko będzie łatwe!
— Frazes pusty — jak tysiące podobnych grzechotek. To dobre dzieciom do zabawy — ale nie dojrzałym ludziom. Przyroda jest mądra, tylko — w niej się słowiki nie kojarzą z orłami, ani nie owocują ananasy na jabłoniach.
— Ludzie się przecie różni łączą i żyją ze sobą.
— Ale jak, w to nikt nie wgląda. Marnują się z tej racji miljony talentów i charakterów, tylko o tem nekrologów nie piszą — i statystyki tej nikt nie prowadzi. Bądźże ty wyjątkiem. Jeśli ona sama do ciebie dobrowolnie nie wróci — nie pakuj słowika gwałtem do klatki, bo ci śpiewać nie będzie, ani sam — jeśliś orzeł, nie osiadaj w dolinach. Mniejsza, co tłum gadać będzie, żyjcie raczej każde w swym świecie — niż macie zabić ducha dla dogodzenia gawiedzi.
Stankar milczał posępnie. Profesor czuł, że go ani przekonał, ani pocieszył, ale że mu poddał myśl, która mu często wracać będzie, i powstrzyma w danej chwili. Miał dosyć na ten raz triumfu — więc wstał i dodał:
— Bierz się, kolego, do pracy. Rozerwie cię to, a może zaimponujesz jej arcydziełami. Teraz jesień — masz zimę — umykaj do Włoch i twórz. Wiosną — zgłoś się do Monachjum, do mnie. Pojadę tam, do tych gajów, gdzie słowik uleciał, i rozejrzę się, jak rzeczy stoją. Jeśli mej rady słuchać będziesz, to może wezmę cię tam ze sobą. Tymczasem bierz się do kartonów.
— Może, może! — powtórzył ponuro Stankar.
— Jak się ma do czynienia z wolnemi, dzikiemi ptakami, kto powie inaczej, — zakończył profesor, podając mu rękę na pożegnanie.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.