Niebezpieczne związki/List LXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre Choderlos de Laclos
Tytuł Niebezpieczne związki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Liaisons dangereuses
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LXXVI.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Albo twój list markizo zawiera drwiny, których nie zrozumiałem, albo też, pisząc go do mnie, znajdowałaś się w stanie bardzo groźnego obłędu. Gdybym mniej dobrze cię znał, moja piękna przyjaciółko, byłbym doprawdy w wielkiej obawie o ciebie i możesz mi wierzyć, że obawa ta nie byłaby przesadzona.
Napróżno czytam i odczytuję twoje pismo, nic mnie ono więcej nie objaśnia; bowiem niepodobieństwem jest przecież wziąć twój list w prostem i naturalnem znaczeniu. Cóż zatem chciałaś powiedzieć?
Czy jedynie to, że zbytecznem jest zadawać sobie tyle zachodu wobec tak mało groźnego nieprzyjaciela? Ale w tym wypadku, mogłabyś się mylić. Prévan istotnie ma dużo uroku; ma go więcej niż sama przypuszczasz; ja go znam i z tego co wiem o nim miałbym prawo uważać tego człowieka za niebezpiecznego dla każdej kobiety: dla ciebie zaś, markizo, czyż nie byłoby dosyć, że jest ładny, bardzo ładny, jak sama powiadasz? albo, żeby się dopuścił względem ciebie jednego z tych ataków, które lubisz niekiedy nagradzać jedynie przez uznanie dobrego wykonania? lub też, że wydałoby ci się zabawnem poddać się dla jakichkolwiek, tych czy innych względów? albo... czy ja wiem co, zresztą? czyż mogę odgadnąć te sto tysięcy kaprysów, które rządzą głową kobiety, a przez które jedynie jeszcze, ty należysz do swojej płci markizo?
Teraz, kiedy cię uprzedziłem, nie wątpię, że z łatwością potrafisz się uchronić; ale koniec końców, trzebaż cię było przestrzec. Wracam więc do mego zapytania: co chciałaś powiedzieć twoim listem?
Jeżeli to były tylko drwiny z Prévana, to, pomijając, iż ciągnęły się zbyt długo, źle były zaadresowane. Nie wobec mnie, ale w oczach ludzi trzeba go ośmieszyć należycie i ponawiam do ciebie, markizo, moją prośbę w tym przedmiocie.
Ach! zdaje mi się, że mam wreszcie słowo zagadki! twój list jest proroctwem, nie tego co uczynisz, ale tego, czego on się będzie spodziewał po tobie, w chwili gdy będziesz pracowała nad jego klęską. Projekt niezły, wymaga jednak wielkiej ostrożności. Wiesz równie dobrze jak ja, że w oczach świata mieć jakiegoś mężczyznę, a przyjmować jego zabiegi jest najzupełniej równoznaczne, chyba, że ma się do czynienia z głupcem; zaś Prévan nie jest głupi, och, całkiem przeciwnie. Jeśli zdoła zyskać bodaj pozór, pochwali się resztą i wszystko już przepadło. Głupcy uwierzą, złośliwi udadzą, że wierzą: jakżeż się będziesz bronić? Doprawdy, boję się o ciebie. Nie iżbym wątpił, markizo, o twojej zręczności: ale przysłowie mówi, że tylko dobrzy pływacy toną.
Nie uważam się za człowieka głupszego od innych; otóż znam sto, znam tysiąc sposobów zniesławienia kobiety; natomiast nie widzę ani jednego, którymby się mogła skutecznie posłużyć dla swojej obrony. Co do ciebie samej, moja piękna przyjaciółko, uznaję, iż postępowanie twoje w świecie jest arcydziełem, a jednak nieraz nie mogłem oprzeć się przekonaniu, iż większą ma w tem zasługę szczęście niż dobra gra.
Ale, ostatecznie, może ja doszukuję się racyj tam, gdzie ich wcale niema. Podziwiam się doprawdy, jak od godziny debatuję poważnie nad czemś, co jest, więcej niż pewne, prostym żartem z twojej strony. Dopieroż będziesz drwiła sobie ze mnie! Dobrze więc! niech się stanie: uśmiej się do syta i mówmy o czem innem. O czem innem! mylę się, zawsze o tem samem; zawsze o kobietach, które się zdobywa lub gubi, a często i jedno i drugie naraz.
Mam tu, jak bardzo słusznie zauważyłaś, sposobność ćwiczenia się w obu tych rodzajach, ale nie z jednaką łatwością. Przewiduję, że zemsta pójdzie szybciej niż miłość. Mała Volanges jest załatwiona, za to ręczę; chodzi tylko o sposobność, a tę podejmuję się sprowadzić. Inna rzecz z panią de Tourvel: ta kobieta może przywieść do rozpaczy, nie rozumiem jej; mam sto dowodów jej miłości, ale mam tysiąc dowodów jej oporu i doprawdy zaczynam się obawiać, że mi się wymknie.
Pierwsze wrażenie wywołane moim powrotem pozwoliło mi lepsze rokować nadzieje. Domyślasz się, że chciałem to sprawdzić własnemi oczyma; toteż, chcąc zyskać pewność, iż będę świadkiem pierwszego odruchu, nie kazałem się oznajmić przez nikogo, i obliczyłem tak mą drogę, aby zjawić się wówczas, gdy wszyscy będą przy stole. W istocie spadłem jak z chmur, podobny bóstwu z opery, które zjawia się aby przyspieszyć rozwiązanie.
Wszedłem dość głośno, aby ściągnąć na siebie spojrzenie wszystkich; mogłem zatem ogarnąć jednym rzutem oka rozczulenie mojej starej ciotki, niezadowolenie pani de Volanges i pełną wzruszenia radość jej córki. Moja pani siedziała przy stole zwrócona plecami do drzwi. Zajęta w tej chwili krajaniem czegoś, nie odwróciła nawet głowy. Wówczas przemówiłem do pani de Rosemonde: za pierwszem słowem tkliwa skromnisia poznała mój głos, i wydała krzyk, w którym zdawało się przebijać więcej miłości niż zdziwienia lub przestrachu. Zbliżyłem się na tyle, aby widzieć jej twarz: poruszenie jej duszy, walka myśli i uczuć sprzecznych z sobą malowały się na niej z cudowną wyrazistością. Zająłem miejsce tuż przy niej; dosłownie nie wiedziała cały czas co robi, ani też co mówi. Próbowała jeść w dalszym ciągu; nie było sposobu: wreszcie w niespełna kwandrans, niezdolna zapanować nad swem pomięszaniem i radością, zmuszona była prosić o pozwolenie wstania od stołu, i schroniła się do parku pod pozorem, że potrzebuje zaczerpnąć powietrza.
Załatwiłem się z obiadem jak mogłem najszybciej. Zaledwie podano deser, kiedy piekielna Volanges, parta z pewnością potrzebą szkodzenia mi, podniosła się z miejsca, aby pospieszyć za moją prezydentową: ale przewidziałem ten zamiar i skrzyżowałem go. Udałem, iż biorę to jej wstanie od stołu za poruszenie ogólne; ruszyłem się z miejsca, mała Volanges i proboszcz dali się pociągnąć tym podwójnym przykładem, tak, iż pani de Rosemonde znalazła się sama przy stole ze starym Komandorem de T... i oboje również pospieszyli za nami. Poszliśmy tedy wszyscy odszukać panią de Tourvel, którą zastaliśmy w gaiku niedaleko zamku; że zaś przywiodła ją tam potrzeba samotności nie zaś przechadzki, wolała raczej powrócić z nami niż zatrzymywać nas z sobą.
Skoro tylko zyskałem pewność, że pani de Volanges nie będzie miała sposobności mówić z nią na uboczu, pomyślałem o spełnieniu twoich rozkazów i zająłem się cały sprawami twej pupilki. Natychmiast po kawie udałem się do mego pokoju a zajrzałem również i do cudzych, aby sobie zdać sprawę z terenu; zrobiłem co trzeba, aby zapewnić małej możność pisywania i uwiadomiłem ją o tem pierwszem dobrodziejstwie dołączając mój bilecik do listu Dancenyego. Wróciłem do salonu, gdzie zastałem moją panią wypoczywającą rozkosznie na szezlongu.
Widok ten, rozgrzewając mi nagle krew, ożywił moje spojrzenia; czułem, iż stają się one tkliwe i palące, umieściłem się tedy tak, aby móc zrobić z nich użytek. Zrazu, pod wpływem moich oczu niebiańska świętoszka opuściła swoje wielkie, skromne oczęta. Patrzyłem przez jakiś czas na tę anielską twarz, poczem, ślizgając się wzrokiem po całej postaci, bawiłem się odgadywaniem kształtów i konturów poprzez fałdy lekkiego stroju. Przeszedłszy wzrokiem od głowy aż do stóp, powróciłem od stóp aż do głowy... Pochwyciłem słodkie spojrzenie wlepione całe we mnie; natychmiast uciekło w dół: chcąc mu ułatwić powrót, sam odwróciłem oczy. Wówczas ustaliła się między nami ta niema umowa, pierwszy traktat nieśmiałej miłości, który, aby zaspokoić wzajemną potrzebę patrzenia na siebie, pozwala spojrzeniem następować kolejno, zanim wreszcie zleją się ze sobą.
Widząc, iż mój anioł całkowicie pochłonięty jest tą nową przyjemnością, wziąłem na siebie zadanie czuwania nad wspólnem bezpieczeństwem; ale skoro zyskałem pewność, iż powszechna rozmowa tocząca się dość żywo chroni nas od spostrzeżeń towarzystwa, starałem się uzyskać od jej oczu, aby przemówiły do mnie bardziej otwartym językiem. Jakoż udało mi się pochwycić kilka spojrzeń, ale tak wstrzemięźliwych, iż skromność sama nie mogłaby ich potępić. Aby dodać swobody trwożliwej istocie sam udałem nieśmiałość i zakłopotanie. Zwolna oczy nasze, przyzwyczajone spotykać się, spoiły się na dłużej; aż wreszcie nie miały już mocy oderwać się od siebie. Ujrzałem w jej spojrzeniu ową słodką omdlałość, czarowną zwiastunkę miłości i pragnienia; ale to była tylko chwila: wkrótce moja skromnisia, opamiętawszy się, zmieniła, nie bez pewnego zawstydzenia, pozycyę i wyraz twarzy.
Pragnąc, aby wiedziała, iż jej kolejne stany duszy nie uszły mojej uwagi, żywo podniosłem się z miejsca, pytając z wyrazem niepokoju, czy się nie czuje słaba. Natychmiast całe towarzystwo skupiło się przy niej. Przepuściłem wszystkich przed siebie i skorzystałem z tej chwili, aby oddać list Dancenyego małej Volanges, która pracowała przy krosienkach pod oknem.
Byłem o kilka kroków od niej; rzuciłem jej więc poprostu list na kolana. Nie wiedziała zupełnie co z nim począć. Uśmiałabyś się doprawdy z jej zdumionej i zakłopotanej miny; ja jednak nie miałem ochoty do śmiechu, bowiem lękałem się, by nas nie zdradziła przez swoje niezgrabstwo. Wreszcie, pod wpływem moich spojrzeń i gestów nader wyraźnych, domyśliła się, że trzeba cały pakiet schować do kieszeni. Zresztą aż do wieczora nie zaszło nic godnego uwagi. To co stało się później, doprowadzi może do wypadków, z których powinnaś być zadowolona, przynajmniej o tyle, o ile to dotyczy twojej pupilki; ale wolę obrócić czas na spełnienie moich zamiarów, niż go tracić na ich opowiadanie. Oto już jestem przy ósmej stronicy i czuję się zmęczony; zatem do widzenia.
Domyślasz się zapewne, choć ci nic o tem nie mówiłem, że mała odpisała Dancenyemu.[1] Mam również odpowiedź od mojej świętej, do której napisałem nazajutrz po mojem przybyciu. Posyłam ci oba listy. Przeczytasz je lub nie, jak zechcesz; pojmuję, że ta wieczna klepanina, która dla mnie już nie jest nazbyt zabawna, musi przyprawiać o mdłości osobę nieinteresowaną.
Jeszcze raz zatem, do widzenia. Całuję ci łapki serdecznie, ale proszę cię, moja złota markizo, jeśli mi zechcesz mówić o Prévanie, uczyń to w sposób cokolwiek bardziej zrozumiały.

Z zamku *** 17 września 17**.





  1. Ten list się nie odnalazł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Pierre Ambroise François Choderlos de Laclos.