Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.

Po zniknięciu powozu wielkiego kanclerza tłum zaczął się przerzedzać i rozdzielać na kilka gałęzi, rozchodząc się w różne strony. Jedni wracali do domu, inni do zajęć codziennych; ten oddalał się, aby po tylu godzinach, przepędzonych w ścisku, wyprostować kości i odetchnąć swobodniéj; ów śpieszył do przyjaciół, aby im opowiedziéć o niezwykłych wypadkach dnia tego. Toż samo działo się na przeciwległym końcu ulicy, tam, gdzie się zatrzymał ów waleczny oddział hiszpanów, który choć z razu bezczynny, teraz, gdy lud już się tak znacznie przerzedził, rozpędzał go do reszty na wszystkie strony i śmiało, nie natrafiając na żaden opór, ruszył ku domowi wikaryusza, aby przed nim stanąć na straży. Nieopodal od tego domu znajdował się jeszcze cały zgęszczony, że tak powiem, osad owych rozruchów; zgraja łotrów, którzy niezadowoleni z tak prostego, nieprzewidzianego, niedoskonałego zakończenia owych wielkich przyborów, szemrali, klęli, naradzali się jeszcze nad tém, czy nie można czegoś nowego przedsiębrać, i jakby na próbę od czasu do czasu podchodzili do owych nieszczęśliwych drzwi, które znowu zamknięto, o ile się najlepiéj dało, bijąc i tłukąc w nie kijami i pięściami. Na widok żołnierzy, wszyscy ci poczciwcy, jedni śmiało, krokiem, pewnym, z dobrą miną; inni niechętnie i ociągając się, ustąpili z placu, udając się w stronę przeciwną téj, w któréj ukazało się wojsko. I tu więc przeszkód nie było, oddział zajął plac bez boju i stanął na straży ulicy i domu, lecz wszystkie przyległe ulice były usiane gromadkami ludu: gdzie tylko zatrzymały się jakie dwie, lub trzy osoby, po chwili stało już trzy, cztery, dwadzieścia innych; tu, ktoś się od jednego z takich kółek oddzielał, przechodząc do innego; tam spora gromadka zwolna postępowała naprzód; było to coś, jakby owe chmurki, które czasem pozostają rozsiane na błękicie po burzy i patrząc na które ludzie mówią zwykle: nie trzeba téj pogodzie dowierzać, jeszcze się nie ustaliła. Każdy łatwo sobie może wystawić, jaka tam musiała być rozmaitość sprzecznych zdań i rozmów! Istna wieża Babel! Jeden z wielkim zapałem prawił o różnych ciekawych rzeczach, których był świadkiem; inny opowiadał o swych własnych bohaterskich czynach; ten nie mógł się nacieszyć, że wszystko tak się pięknie skończyło i pod niebiosa wynosił Ferrera i zapewniał, że źle będzie z panem wikaryuszem; ów znowu z uśmiechem złośliwym powtarzał: — bądźcie spokojni, już ja wam to ręczę, że go nie zabiją, kruk krukowi oka nie wydziobie, o tobie ma obawy — a jeszcze ktoś inny, nie skrywając nawet silnego rozdrażnienia, dowodził, że stało się nie tak, jak się stać było powinno, że lud oszukano, że to wstyd i hańba tyle narobić hałasu, aby potém pozwolić tak gładko wywieść się w pole.
Tymczasem słońce zaszło, wszystkie przedmioty przybrały szarą, jednostajną barwę, i wiele osób, czując silne zmęczenie, spowodowane owym dniem tak niepospolicie spędzonym, i zaczynając już się nudzić tém gadaniem pociemku, powróciło do domów. Nasz Renzo, który tak dzielnie dopomagał wielkiemu kanclerzowi w jego podróży, a następnie wraz z nim minął owe dwa szeregi żołnierzy i z niemałém zadowoleniem patrzył na to, jak powóz szybko się potoczył, zmierzając w stronę zamku; jeszcze przez czas pewien szedł z tłumem aż do pierwszéj bocznéj uliczki, w którą skręcił, aby także odetchnąć swobodniéj. Zaledwie kilka kroków zrobił chcąc w ciszy i samotności uporządkować nieco w głowie ów natłok świeżych, a tak niejasnych myśli, obrazów i wrażeń, gdy dający się uczuwać głód i potrzeba wypoczynku kazały mu tego zaniechać. Zaczął więc spoglądać w górę na prawo i na lewo, szukając szyldu jakiéjś gospody, bo o udaniu się w tak późnéj godzinie do klasztoru ojców kapucynów nie można było nawet i myśléć. Idąc tak z głową podniesioną do góry, natknął się na sporą gromadkę ludzi i zatrzymawszy się usłyszał, że mówią tu o różnych planach na dzień następny. Zrazu słuchał tylko, potém nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego, co myśli, bo po tylu bohaterskich czynach zdawało mu się, że się stał osobą nielada, a nawet że powinien był swoje zdanie wyjawić. Wszystko to, na co dziś patrzył, zrodziło w nim przekonanie, iż, aby rzecz jakaś mogła się udać, dość pozyskać dla niéj serca tych, którzy wałęsają się po ulicach i dlatego przemówił uroczystym głosem: — Mili panowie! czy i mnie też wolno powiedziéć co myślę? Oto moje zdanie jest takie: nietylko w sprawie chleba dzieją się niegodziwości, a ponieważ dziś każdy to mógł widzieć, że dość jest jakiéjś sprawiedliwéj rzeczy wymagać wspólnie, aby ją zaraz otrzymać, więc trzeba i nadal tak postępować, aż dopókąd nie ustaną niegodziwości wszelkiego rodzaju, aż dopókąd na świecie nie będzie się działo trochę więcéj po bożemu; bo powiedźcież mi, proszę, albo to nie prawda, że są ciemiężcy, tyrani, którzy postępują wbrew przykazaniom boskim i sami szukają ludzi spokojnych, którzy ani ich znają, ani o nich chcą wiedziéć, aby najrozmaitsze im krzywdy wyrządzać? A potém kto ma słuszność? zawsze oni, zawsze ciemiężcy. Ba, nawet im więcéj który z nich nabroi, tém wyżéj głowę podnosi. Takie to sprawy, moi mili panowie. Oj! i w Medyolanie nie brak pewnie tych ptaszków!
— Że nie brak, to nie brak, my to wiemy najlepiéj — odrzekł ktoś z westchnieniem.
— A co? byłem tego pewny — mówił daléj Renzo: — bo to przecież i u nas także o tém mówią. Zresztą nawet i nie może być inaczéj, bo, przypuśćmy naprzykład, że jeden z takich panów mieszka sobie naprzemian to na wsi, to w Medyolanie, a skoro na wsi jest z niego szatan wcielony, to i w mieście, jak sądzę, nie może być anioł. Otóż, powiedźcie mi proszę, czy kto kiedy widział takiego jegomościa za kratą? A jednak (to już ja mogę wam śmiało powiedziéć) są wyroki piękne, drukowane, wyraźnie na to wydane, aby ich karać, wyroki nie byle jakie, mądre, bardzo mądre, takie, iż lepszych życzyć sobie nie można; w nich czarno na białém stoją wypisane wszystkie niegodziwości, których się ci panowie dopuszczają, a za każdą jest i kara, surowa kara. I powiedziano tam: niech to będzie kto chce: czy chłop, czy pan wielmożny, skoro zawinił, musi być karany. Ale spróbujcież udać się do tych doktorów, do tych prawników, do tych faryzeuszów, prosząc, aby wam dopomogli, aby waszę sprawę osądzili po bożemu; tak was zechcą słuchać, jak papież łajdaków; doprawdy w głowie się może pomieszać każdemu poczciwemu człowiekowi, gdy o tém wszystkiém pomyśli! Rzecz więc oczywista, że król, że ci, co rządzą, chcieliby, aby każdy łotr był karany, ale cóż z tego, kiedy te łotry mają siłę i wszyscy się razem trzymają i kpią sobie z wyroków i z prawa! A więc trzeba już temu, raz koniec położyć; trzeba iść jutro do Ferrera, bo to przecie ludzki człowiek, pan co się zowie; dziś każdy mógł widziéć, jak mu było przyjemnie znajdować się wśród nas biedaków i jak się starał usłyszéć wszystko, cośmy do niego mówili, i jak grzecznie nam odpowiadał. Trzeba iść do Ferrera i powiedziéć mu wszystko, co się dzieje; co do mnie zaś, to potrafię mu także wiele ciekawych wiadomości udzielić, opowiem mu o tém, żem widział na własne oczy wyrok z herbami i pieczęciami, wyrok, napisany przez tych, którzy rządzą, i imiona ich były tam wydrukowane jasno i wyraźnie, aż trzech ich się podpisało, a pomiędzy niemi i Ferrer, widziałem to na moje własne oczy; otóż wyrok ten jakby dla mnie był stworzony, wszystko w nim było przewidziane, a pewien doktor, którego prosiłem, aby stosownie do tego, jak tam stało w wyroku, jak tego żądali trzéj podpisani na nim panowie, pomiędzy któremi był i sam Ferrer, aby ów doktor, powiadam, zechciał mi dopomódz do uzyskania sprawiedliwości; wiecież co zrobił? oto, choć sam mi ów wyrok pokazał, teraz, kiedym go prosił o pomoc w uczciwéj sprawie, tak mię zakrzyczał, jakbym ja, co najmniej, był jakim waryatem. Jestem pewny, że skoro ten zacny, kochany staruszek dowie się o tych pięknych rzeczach (bo on przecież nie może wiedziéć o wszystkiém, zwłaszcza o tém, co się dzieje na wsi) to nie ścierpi, aby i nadal miało się dziać podobnie na świecie i wynajdzie jakiś sposób zaradzenia złemu. Zresztą sądzę, że tym, którzy piszą wyroki, miło jest widziéć, iż rozkazy ich są wypełniane, boć to dla nich krzywda i obraza, kiedy ich imiona, ich podpisy nic a nic nie znaczą; w razie, gdyby ciemiężcy, gdyby łotry nie chcieli ugiąć karków, toć przecie nas jest wielu, dopomóżmy Ferrerowi, tak, jakeśmy dziś dopomogli. Nie chcę przez to powiedziéć, aby on miał osobiście jeździć po każdego łotra i ciemiężcę i sam go w swoim powozie do więzienia odwozić, oj! na to nie powozu, ale arki Noego byłoby potrzeba! Dość, aby rozkazał tym, do kogo to należy, i to nie tylko w Medyolanie, ale w całym kraju, aby wypełniali wyroki, podpisane przez niego i pociągali do odpowiedzialności wszystkich tych, którzy popełniają niegodziwości, a skoro w wyroku stoi napisano: więzienie, to i na prawdę niech będzie więzienie; a skoro: na galery, to i na galery; trzeba aby rozkazał sędziom pełnić obowiązki jak się należy, a gdy nie słuchają, to precz z urzędu, innych lepszych na ich miejsce... a zresztą, przecież już mówiłem, że my dopomódz potrafimy. I jeszcze powinien nakazać panom doktorom prawnikom aby i biedaków także słuchać zechcieli i aby dawali w obronie pokrzywdzonego. Cóż, mili panowie, czy dobrze mówię?
Renzo przemawiał z tak wielkim zapałem, że odrazu zwrócił na siebie uwagę i większa część zebranych zaczęła pilnie go słuchać; pod koniec zaś wszyscy się koło niego skupili w milczeniu. Gdy przestał mówić, wybuchły oklaski i kilkanaście głosów zawołało razem: — dobrze, wybornie, doskonale! słusznie mówi; to prawda, święta prawda! — Jednak i krytyków nie brakło. — Ot — mówił jeden: — mamy też kogo słuchać! jakiegoś górala! wszyscy oni adwokaci — i odchodził z miną niezadowoloną. — Teraz — mruczał inny półgłosem: — każdy hultaj, każdy nicpoń będzie coś nowego wynajdywał, skończy się na tém, że się miarka przebierze i że chleba nie każą tanio sprzedawać; ładnie na tém wy jdziemy! — Renzo jednak słyszał same pochwały; wszyscy się do niego garnęli, i ten i ów ściskał go za rękę: — Do widzenia do jutra! — Gdzie się spotkamy? — Na placu katedry. — Dobrze. — Dobrze. — I coś się da zrobić? — A naturalnie. — Najpewniéj. — Koniecznie.
— Kto z szanownych panów zechce mi z łaski swojéj wskazać jakąś gospodę, nie drogą, pośledniejszą, w któréj mógłbym coś przekąsić i należycie wypocząć?
— Jestem na wasze usługi, mój poczciwy chłopcze — rzekł jakiś człowiek, który całéj przemowy Renza słuchał z wielką uwagą, potém słuchał również uważnie tego, co inni mówili, a sam dopiéro w téj chwili po raz pierwszy usta otworzył. Znam właśnie taką gospodę, jakiéj szukacie, sam was tam zaprowadzę i polecę gospodarzowi, który jest dobrym człowiekiem, a do tego moim przyjacielem.
— A czy to daleko? — spytał Renzo.
— Nie, wcale nie daleko — odrzekł usłużny człowiek.
Renzo śpiesznie pożegnał całe zgromadzenie i, uścisnąwszy serdecznie wiele rąk nieznanych, poszedł z nieznanym człowiekiem, dziękując za owę wielką grzeczność, którą on jemu wyświadczał.
— Za cóż mi dziękujecie? — odpowiedział ów człowiek: — przecież ręka rękę myje, a obie ręce myją twarz. Czyż nie jest naszym obowiązkiem dopomagać bliźniemu w potrzebie? — I niby odniechcenia, w rozmowie, ciągle się o coś pytał: — Przepraszam za ciekawość, ale bo tak jakoś wyglądacie zmęczeni, czy-to zdaleka Pan Bóg prowadzi? — O! z daleka — odpowiedział Renzo — aż z Lecco.
— Aż z Lecco? No, proszę! Więc mieszkacie w Lecco?
— Tak, to jest właściwie w okolicy na wsi.
— Biedny chłopcze! Ile mogłem zrozumiéć z tego, coście mówili, musiano was srodze skrzywdzić.
— Ach! mój zacny człowieku! gdybyście wiedzieli!... Musiałem mówić nieco oględniéj, bo i pocóż miałbym zaraz opowiadać obcym ludziom o tém, co mię boli, ale... kiedyś, kiedyś to się stanie wiadomém i wówczas... Ale otóż i gospoda jakaś, wstąpię do niéj, gdyż Bogiem a prawdą nie mam ochoty iść daléj.
— Ech! co tam! jeszcze chwilkę. Niedaleko. Chodźcie, chodźcie do téj gospody, do któréj ja was prowadzę. Tu żleby wam było — powiedział usłużny przewodnik.
— E, i tu będzie dobrze — odrzekł Renzo — nie jestem przecie najpierwszym paniczem, byle czém się posilę, byle na czém się wyśpię: trochę jadła, trochę słomy za całe posłanie, to mi wystarczy, chciałbym tylko co najprędzéj znaleść te dwie rzeczy. „Pod opatrznością“ pięknie się ta gospoda nazywa. Innej szukać nie chcę. — I wszedł do ogromnéj bramy, nad którą wisiał szyld, wyobrażający wielki księżyc w pełni. — A więc niech i tak będzie, skoro nie chcecie iść daléj, tu was zaprowadzę — powiedział nieznajomy, idąc za naszym góralem.
— Na prawdę zbytek łaski, po co macie się trudzić dla mnie — rzekł Renzo. — Jednak — dodał — gdybyście chcieli wypić ze szklaneczkę wina, wielką-byście mi tém sprawili przyjemność.
— Z chęcią przyjmuję tak uprzejme zaprosiny — odpowiedział nieodstępny towarzysz i, jako lepiéj obeznany z miejscowością, poszedł naprzód, wprowadził Renza na podwórko, zbliżył się do drzwi wiodących do kuchni owéj gospody, wziął za klamkę, otworzył i obaj próg przestąpili. Dwie świece, osadzone w lichtarzach, wiszących na dwu żerdziach, przytwierdzonych do belki u sufitu, rzucały słabe światło dokoła. Po obu stronach długiego i wąskiego stołu, który całą niemal połowę izby zajmował, siedziało na dwu ławach wiele osób, stół pokrywały obrusy i talerze, karty i kości, przeważnie zaś butelki i szklanki. Tu i ówdzie toczyły się po stole i przechodziły z rąk do rąk błyszczące reale, berlingi i parpagliole, które, gdyby mogły przemówić, powiedziałyby niezawodnie: — dziś, zrana znajdowałyśmy się w skarbonce piekarza — albo: — byłyśmy w kieszeni jednego z ciekawych — widzów, który, zwróciwszy całą uwagę na przebieg spraw publicznych, zapomniał całkowicie o czuwaniu nad swemi osobistemi. — Wrzawa była tu wielka. Jeden jedyny posługacz uwijał się jak mógł dokoła tego stołu, będącego jednocześnie stołem gry i stołem jadalnym; przed kominkiem na niskim stołeczku siedział gospodarz, którego całą uwagę zdawało się pochłaniać kreślenie za pomocą szczypców jakichś figur na popiele, lecz który w rzeczywistości słuchał pilnie wszystkiego, co mówiono, i dawał baczność na wszystko, co się działo dokoła. Gdy się poruszyła klamka u drzwi, wstał i poszedł na spotkanie nowych gości, a, spostrzegłszy usłużnego przewodnika, powiedział w duchu: — niechże cię wszyscy... Zawsze musisz mi się nawinąć na oczy wtedy, kiedy najmniéj życzyłbym ciebie oglądać! — Potém rzucił bystre spojrzenie na Renza i do niego, również w duchu tylko, przemówił w następny gp0Sób: — nie znam cię, co prawda, ale, widząc z takim myśliwym, wiem już naprzód, że musisz być albo psem, albo zającem, i o tém dowiem się, skoro tylko usta otworzysz. — Jednak, z tego wszystkiego, co w tej chwili myślał gospoadrz, nic się nie odbiło na jego twarzy okrągłéj, błyszczącéj, ozdobionéj gęstą, lecz krótko przystrzyżoną rudawą brodą i jasnemi przenikliwemi oczkami, a tak nieruchoméj, jakby twarz portretu.
— Czém mogę służyć? — zapytał nowoprzybyłych.
— Przedewszystkióm — rzekł Renzo — prosimy o butelkę dobrego winka, a potém i łyżka strawy takżeby się zdała, bom, co prawda, dyabełnie głodny. — I domawiając tych słów nie usiadł, ale raczéj padł na ławę, wydając głośne: — ach! — jakby chciał powiedziéć: dobra-to rzecz, gdy człowiek, który cały dzień musiał być na nogach, może usiąść nareszcie. Lecz zaraz przyszedł mu na myśl ów stół, przy którym zasiadł po raz ostatni z Łucyą i Agnieszką, i westchnął nieborak. Potém głową potrząsł, jakby dla odegnania téj myśli, i spostrzegł gospodarza, zbliżającego się ze szklankami i winem. Usłużny towarzysz zasiadł naprzeciw Renza. Nasz góral, napełniwszy winem jednę ze szklanek, podał mu ją mówiąc: — to na zwilżenie gardła — potém sobie nalał drugą i wychylił ją duszkiem.
— A teraz, co mi jeść dacie? — zapytał gospodarza.
— Mam sztufadę, czy mogę nią służyć? — rzekł gospodarz.
— Dobrze, zgoda na sztufadę.
— Sztufadę dla tego pana — powiedział gospodarz do posługacza i odszedł, zmierzając w stronę komina. — Ale... — rzekł znowu po chwili, wracając do Renza: — ale chleba, chleba nie mam dziś ani kawałka.
— Co do chleba — odpowiedział Renzo, podnosząc głos i uśmiechając się wesoło: — mam go z łaski Opatrzności. — I dobywszy z kieszeni trzeci i ostatni z tych bochenków, które znalazł pod kolumną św. Dyonizego, podniósł go w górę wołając: — oto chleb Opatrzności!
Na ten okrzyk wiele osób zwróciło się w stronę Renza, a jeden z obecnych, widząc owo godło dzisiejszego zwycięztwa, zawołał:
— Niech żyje chleb tani!
— Tani? — rzekł Renzo: — gratis et amore, mili panowie.
— Tém lepiéj, tak to lubię.
— Ale — dodał Renzo natychmiast — nie chciałbym, abyście mieli źle o mnie sądzić. Nie myślcie, abym go, jak to mówią, zwędził; jak mi Bóg miły, tegobym nie zrobił. Znalazłem go na ziemi, i gotów jestem choćby zaraz zań zapłacić, bylebym tylko wiedział, do kogo należał.
— Pięknie! chwalebnie! — zawołało, śmiejąc się coraz głośniéj, wielu z obecnych, lecz żadnemu z nich przez myśl nawet nie przeszło, aby chłopak miał prawdę powiedziéć.
— Im się zdaje, że ja żartuję, a to na prawdę tak było — rzekł Renzo, zwracając się do swego towarzysza i, obracając w ręku ów bochenek, dodał: — widzicie, jak pięknie wygląda, z bułeczki zrobił się placek, ale bo téż to był tłok, ścisk! Cóż robić, chodziło o świętą sprawę! Musiało się tam jednak dziać nie najlepiéj tym, którzy mają kruche kosteczki! — I zaraz zaczął ów chleb z wielkim smakiem zajadać, a przełknąwszy ze trzy, czy téż ze cztery kęski drugą szklankę wina wychylił, mówiąc: — ten chleb nie chce jakoś przez gardło przechodzić, bo to téż, co prawda, nigdy jeszcze nie miałem tak suchego gardła. Tyle się dziś krzyczało!
— Przygotujcie wygodne łóżko dla tego dzielnego chłopaka — rzekł przewodnik; — ma zamiar tu przenocować.
— Tu chcecie nocować? — zapytał gospodarz, zbliżając się do stołu.
— A tak — odrzekł Renzo: — zbytniéj wygody nie potrzebuję; pościel może być najprostszą, byle była tylko czysta bielizna świeżo wyprana, bo choć jestem biedakiem, jednak od dziecka do czystości nawykłem.
— O! co do tego, możecie być spokojni! — powiedział gospodarz i skierował się w stronę kasy, która stała w rogu izby. Po chwili wrócił, niosąc w jednéj ręce pióro, a w drugiéj kałamarz i ćwiartkę papieru.
— A to co ma znaczyć? — zawołał Renzo, przełykając kawałek sztufady, którą posługacz przed nim postawił, potém uśmiechnął się z pewném zdziwieniem i dodał: — czy to ma być owa bielizna świeżo wyprana?
Gospodarz, nie dając na to żadnéj odpowiedzi, postawił na stole kałamarz, położył papier, następnie oparł na tymże stole lewą rękę i prawy łokieć, umoczył pióro w kałamarzu i, podnosząc twarz na Renza, rzekł: — Proszę mi z łaski swojéj powiedziéć wasze imię, nazwisko i miejsce stałego pobytu.
— Co? — odrzekł Renzo: — a to mi nowina! Sądzę przecie, że wszystkie te szczegóły nie mogą miéć nic wspólnego z moim noclegiem?
— Spełniam swoję powinność — powiedział gospodarz, patrząc na przewodnika naszego Renza: — jesteśmy obowiązani wiedziéć o każdym, kto się chce u nas zatrzymać, kim jest i skąd przybywa, musimy zdawać z tego ścisły rachunek: imię i nazwisko, jakiéj jest narodowości i w jakiéj sprawie przybywa, czy ma broń przy sobie i jaką... ile czasu, ma przebyć, w tém mieście... To słowa wyroku.
Renzo nie zaraz odpowiedział, najprzód jeszcze jednę szklaneczkę wychylił, była to już trzecia z kolei, niestety trudno byłoby nam zliczyć wszystkie następne! Potém rzekł: — no proszę, więc macie taki wyrok? A ja w takim razie będę udawał doktora prawa i pokaże się zaraz, czy doprawdy wyroki tak wiele znaczą.
— To nie są żarty, mówię na seryo — powiedział gospodarz, patrząc ciągle na milczącego towarzysza Renza i, domawiając tych słów, poszedł do kasy, wyjął ze skrzynki wielki papier drukowany i znowu do stołu powrócił, aby ów papier przed oczami Renza położyć.
— A, otoż i jest! — zawołał nasz góral, niosąc do ust prawą ręką napełnioną przed chwilą szklankę, którą duszkiem wychylił, a lewą wskazując na wyrok: — oto ta święta, piękna karta! Bardzo mi jest miło ją oglądać. Znam dobrze ten herb u góry, wiem, co ma znaczyć ta twarz poganina z tym powrozem na szyi. (Na początku wyroków umieszczano wówczas herby gubernatorów, a w herbie Gonzala Fernandeza z Kordowy znajdował się król maurytański z łańcuchem na gardle). Otóż ta twarz znaczy, rozkazuje, kto może, a słucha, kto chce! Kiedy więc ta twarz potrafi, jak-to przyrzeka, każdemu łotrowi inny równie piękny wyrok, kiedy potrafi, powiadam, wyprawić na galery don... no, już wiem o kim chcę mówić, kiedy oprócz tego dopomoże uczciwemu młodzieńcowi do ożenienia się z uczciwą dziewczyną, z którą chce się ożenić, wówczas, ale dopiéro wówczas, powiem téj twarzy, jak się nazywam, tak, wszystko jéj powiem, a nadto poślę jéj pięknego buziaka. Teraz zaś mogę miéć słuszne powody, dla których nie chcę powiedziéć mego imienia i nazwiska. Piękna rzecz! A gdyby łotr, który ma na swe rozkazy innych łotrów; o! bo gdyby tylko był sami... — tu, zrobił ruch wyrazisty: — gdyby, powiadam, ów łotr chciał się dowiedziéć, gdzie teraz jestem, aby mi znów jakiegoś psikusa wyplatać, ciekawym bardzo, czy ta twarz pogańska mogłaby się ująć za mną? Czyby się choć poruszyła? Mam powiedziéć, kim jestem? A to sobie dobre! Bo, gdybym nawet przybył do Medyolanu po to, aby się wyspowiadać, tobym się spowiadał u ojca kapucyna, a nie u jakiegoś tam właściciela gospody.
Gospodarz milczał, wpatrując się ciągle w twarz przewodnika, z któréj wszakże nic nie mógł wyczytać. Renzo, musimy to wyznać ze smutkiem, znowu całą szklankę wypił i tak mówił daléj: — otóż, mój miły gospodarzu, powiem ci zaraz pewną racyę, która powinna cię uspokoić. Jeżeli wyroki, które mówią dobrze, które mówią na korzyść poczciwych ludzi, tak mało znaczą, tém mniéj zatém muszą znaczyć takie, które nie na korzyść ich mówią. Otóż, zabierz stąd swój kałamarz, papier i prześwietny wyrok, a natomiast przynieś nową butelkę, bo sam pewno widzisz, że ta już pusta. — I uderzając po butelce dwoma zgiętemi palcami prawéj ręki, dodał: — słyszysz, słyszysz, miły gospodarzu, jak brzęczy?
I teraz Renzo zwrócił znowu na siebie uwagę tych, którzy go otaczali, i teraz również przyklasnęli mu jego słuchacze.
— I cóż mam robić? — rzekł gospodarz, patrząc na owego nieznajomego, który jednak nim nie był dla niego.
— E, bo też słusznie mówi — zawołało naraz kilka głosów — ten chłopak prawdę powiedział; to wszystko są oszukaństwa, sidła, kłamstwa; dziś nowe prawo, dziś dobre prawo!
Wśród tych okrzyków, nieznajomy, rzuciwszy na gospodarza spojrzenie, w którém widać było niezadowolenie i wyrzut za owo nazbyt jawne badanie, rzekł: — dajcie mu święty pokój, niech tam robi jak chce, nie trzeba wszczynać awantur.
— Spełniłem swoję powinność — powiedział gospodarz podniesionym głosem, a w duchu dodał: — sądzę, że już teraz nie masz powodu do mnie się czepiać. — I zabrał ze stołu papier, pióro, kałamarz, wyrok, a w ostatku i pustą butelkę.
— Przynieś mi jeszcze takiego wina — rzekł Renzo — bo to jakieś szczere, porządne winko, to przyjaciel, dobry przyjaciel, dam mu u siebie wygodny nocleg i nie będę się go pytał o imię, nazwisko, o to skąd przybywa, kim jest, co zamyśla robić i czy długo chce zabawić w tém mieście.
— Takiego samego! — powiedział gospodarz, oddając posługaczowi butelkę i odszedł, aby usiąść na stołku przed kominem. — Oj! że zając, to zając! — myślał sobie, kreśląc znowu jakieś figury na popiele — nie ma co, w piękne ręce trafiłeś! Ach ośle, ach głupcze jakiś! Chcesz tonąć, to sobie toń, ale właściciel gospody „Pod Opatrznością“, nie będzie odpowiadał za twoje szaleństwa.
Renzo podziękował swemu przewodnikowi i tym wszystkim, którzy jego stronę trzymali.
— Mili przyjaciele! — rzekł: — teraz widzę, że porządni ludziska podają sobie ręce i wspierają się wzajemnie w potrzebie.
Potém, wyciągnąwszy prawą rękę nad stołem i znowu przybierając postawę mówcy — wielkie mi dziwo — zawołał — że ci wszyscy, którzy światem rządzą chcą wprowadzić wszędzie papier, kałamarz i pióro, zawsze i wiecznie to pióro! Bardzo lubią ci panowie posługiwać się piórem!
— Ej! szanowny panie ze wsi! a chcesz-że wiedziéć, dlaczego to się tak dzieje? — rzekł śmiejąc się jeden z grających w kości, któremu w téj chwili szczęście służyło.
— A dlaczego? — spytał Renzo.
— Dlatego, że owi panowie jedzą dużo gęsi i tyle mają piór, tyle piór, że muszą przecież zrobić z nich jakiś użytek.
Oprócz milczącego towarzysza Renza, wszyscy się na głos roześmieli.
— Widzisz go — rzekł Renzo — jaki-to z niego poeta. Tak, bo i tu są poeci; wszędzie teraz ich pełno. E! i ja sam bardzo to lubię i mnie się także zdarza czasami coś mądrego powiedziéć, ale... ale to bywa wówczas, gdy wszystko dzieje się tak, jak powinno, dobrze się dzieje.
Aby zrozumiéć tę paplaninę biednego Renza, trzeba najprzód wiedziéć, że u ludu medyolańskiej prowincyi wyraz poeta nie oznacza tak, jak dla wszystkich wykształconych i mniéj wykształconych ludzi, mieszkańca Pindu, duszę natchnioną, kochanka Muz; tu poetą zowią dowcipnisia, trochę dziwaka, słowem człowieka, w którego postępowaniu i mowie jest więcéj sprytu i oryginalności, niż rzeczywistego rozsądku. W tak-to krzywdzący i niegrzeczny sposób lud, ów figlarz naiwny, pozwala sobie obchodzić się z najbardziéj wzniosłemi wyrazami, każąc im despotycznie oznaczać to, co w największéj jest sprzeczności z ich prawdziwém znaczeniem! Bo osądźcież sami, co może miéć wspólnego poeta z dziwakiem?
— Ale prawdziwą przyczynę, to ja powiem — dodał Renzo: — powiem, na co im pióro potrzebne: otóż, kiedy naprzykład który z nich coś powie, to wyrazy jak ptaki rozlatują się w powietrze i niepodobna ich złapać, ale kiedy coś powie jakiś biedak, to już słowa jego nie mogą frunąć, bo ci panowie w lot je łapią i niżą na owo pióro i przykuwają do papieru, aby w swoim czasie zrobić z nich użytek. Oj! mają też oni inny jeszcze sposób! I tak, kiedy chcą w swoje sidła uwikłać jakiego biednego chłopaka, który, choć nie uczył się pisać, ale ma jednak trochę... no, wiem już ja co przez to rozumiem... — i, aby go inni mogli również zrozumiéć stukał palcem po stole; to też kiedy spostrzegą, że ów biedak zaczyna pojmować, iż to jakieś figle, zaraz muszą do rozmowy wścibiać słowa łacińskie, a to dlatego, aby stracił wątek i aby w głowie mu się poplątało. Ej, wiele rzeczy wartoby odmienić! Dziś, dzięki Bogu, wszystko jakoś prosto, po naszemu się działo i bez pióra i bez papieru i bez kałamarza, a jutro jeżeli ludziska będą mieli rozum, to jeszcze lepiéj będzie; a jednak nikomu i włos z głowy nie spadnie; nie spadnie, panowie, bo tak być powinno, tak powinno być po bożemu i sprawiedliwie.
Tymczasem niektórzy ze słuchaczy wrócili do gry, na chwilę przerwanéj; inni znów się zabrali do jedzenia i picia; wielu wszczęło hałaśliwą rozmowę; kilku wyszło z gospody, a na ich miejsce przybywali nowo goście; gospodarz jak i dawniéj na wszystko dawał pilne baczenie, ale wszystkie te szczegóły mało, co prawda, mają wspólnego z naszą opowieścią, więc téż nie będziemy zbyt długo na nich się zatrzymywać. Wracajmy do osób głównych. Nieznajomemu przewodnikowi widocznie pilno już było gospodę opuścić; nie pił, nie grał, zdawałoby się, iż nie ma po co dłużéj tu już siedziéć, a jednak Renzo przykuwał go do miejsca, chciałby był z nim jeszcze pogadać. Zwrócił się więc do niego, skierował rozmowę na chleb i po wypowiedzeniu kilku owych zdań, które od niejakiego czasu każdy miał na ustach, rzekł: — Ot, gdybym to ja rządzil, to już wiem, cobym zrobił, aby wszystko działo się dobrze 1 sprawiedliwie.
— I cóżbyście zrobili? — spytał Renzo, patrząc nań niepospolicie błyszczącemi oczkami i zlekka wykrzywiając usta, jakby po to, aby słuchać z większą uwagą.
— Co jabym zrobił? — odrzekł — a tobym zrobił, iż każdy, czy-to bogaty, czy ubogi miałby chleba podostatkiem.
— A!... to dobrze — rzekł Renzo.
— Pewno, że dobrze. Takbym się wziął do tego; ustanowiłbym najprzód na chleb taryfę, z któréjby każdy mógł być zadowolony. Potém kazałbym wydawać chleb pod liczbą w stosunku do ilości gąb, bo są przecie żarłoki, którzy wszystko chcą miéć tylko dla siebie i krzywdzą innych, a w skutek tego mogłoby zabraknąć chleba dla biedaków. Wszak słusznie mówię? Więc dzielić chleb między wszystkich. A jak się wziąć do tego? Oto wydać każdéj rodzinie bilet z wyszczególnieniem z wielu osób się składa, aby z tym biletem można było iść do piekarza po chleb. Mnie naprzykład powinniby dać bilet taki: Ambroży Fusella fabrykant broni, z żoną i czworgiem dzieci, z których każde (uważajcie no tylko) z których każde jest już w takim wieku, że chleb jeść może; wydawać mu chleba tyle, a tyle, za cenę taką a taką. Ale, powiedziałem już, żeglownie trzeba zwracać uwagę na ilość gąb; wówczas tylko może być dział sprawiedliwy. Oto wam naprzykład trzeba byłoby wydać bilet na imię... na imię... jak bo się też zowiecie?
— Renzo Tramaglino — powiedział chłopak, który olśniony pięknym projektem nawet i o tém zapomniał, że ów projekt za główną podstawę miał pióro, kałamarz i papier; i że, dlatego aby go w życie wprowadzić, trzeba było przedewszystkiém wiedziéć imiona i nazwiska mieszkańców całego miasta, całej prowincyi.
— Bardzo dobrze — rzekł nieznajomy — ale czy macie żonę i dzieci? Ach, mógłbym miéć... to jest nie dzieci jeszcze... ale żonę, żonę, tobym już miał, gdyby na świecie działo się tak, jakby się dziać powinno.
— A, więc nie macie żony! w takim razie darujcie, ale i chleba mniéj byście odbierali.
— Słusznie, słusznie, lecz jeżeli wkrótce, jak mam nadzieję... i z pomocą bożą... słowem, gdybym i ja także miał żonę?
— A, wówczas trzeba byłoby zmienić bilet; wtedy wydawanoby już chleba na dwie osoby. Mówiłem przecie: zawsze w stosunku do ilości gąb — rzekł nieznajomy wstając.
— Tak, to dobrze — zawołał Renzo; i z całéj siły uderzając pięścią w stół, dodał podniesionym głosem: — i dlaczegoż-to nie wydają takiego prawa?
— Ha, i cóż chcecie, abym na to odpowiedział? Tymczasem jednak dobréj nocy wam życzę, muszę już wracać do domu, żona i dzieci zapewne oddawna na mnie czekają.
— Nie, nie, jeszcze kropelkę, jednę kropelkę — wołał Renzo, napełniając z pośpiechem szklankę nieznajomego; poczém wstał, uchwycił go za połę kaftana i ciągnąc go z całéj siły, aby zmusić do zajęcia opuszczonego przed chwilą miejsca na ławie, powtarzał:
— Kropelkę, powiadam, tylko kropelkę, nie czyńcie mi téj krzywdy, miły przyjacielu.
Lecz przyjaciel szarpnął silnie za swą połę, oswobodził ją z rąk Renza i, nie zważając na prośby i wymówki naszego wieśniaka, któremu już się język zaczął plątać na dobre, powtórzył swoje: — dobranoc — i wyszedł. Usłużny przewodnik oddawna już był na ulicy, a biedny Renzo wciąż jeszcze coś bełkotał i prawił, jakby go miał przed sobą; potém ciężko upadł na ławkę, wlepił oczy w owę szklankę, którą napełnił przed chwilą; i widząc przechodzącego obok stołu posługacza, zatrzymał go ruchem ręki, jakby po to, aby mu coś ważnego powiedziéć; następnie wskazał mu owę szklankę i głosem uroczystym, powoli, starając się wymawiać dobitnie każdy wyraz, rzekł: — oto przeznaczałem tę szklankę dla owego zacnego człowieka, widzicie, pełna jak oko, jak dla prawdziwego przyjaciela, ale nie chciał. Czasami ludzie dziwne miewają pojęcia. Jam temu nie winien, moje dobre serce tego dowiodło. Teraz, kiedy już rzecz skończona, nie pozwolę, aby się zmarnowało. — I znowu duszkiem szklankę wychylił.
— Rozumiem — powiedział posługacz odchodząc.
— A! i wyście to zrozumieli — odrzekł Renzo: — więc musi być prawdą, kiedy racyę są dobre!...
Tu musimy wezwać na pomoc całą miłość prawdy, aby módz ciągnąć daléj opowiadanie, przynoszące tak mało zaszczytu jednéj z najgłówniejszych osobistości, a nawet, rzecby można, najgłówniejszemu bohaterowi téj opowieści. Jednak, powodowani tąż samą bezstronnością, musimy również czytelnika uprzedzić, że Renzowi po raz pierwszy w życiu zdarzało się coś podobnego i że właśnie ta okoliczność, iż nie nawykł był do picia, znacznie się przyczyniła do wywołania tak smutnych następstw tego pierwszego nadużycia trunków. Owe parę szklanek wina, które z początku, wbrew przyzwyczajeniu jedna po drugiéj wychylił, czyniąc to, raz dla ugaszenia nieznośnego pragnienia, powtóre i głównie dlatego, iż znajdował się w jakimś stanie gorączkowéj podniety, który nie pozwalał mu w niczém miary utrzymać; owe parę szklanek, powiadam, odrazu uderzyły mu do głowy. A jednak, choć trochę wprawniejszy pijak zdołałby niemi zaledwie jako tako pragnienie ugasić. Nawyknienia poczciwe i umiarkowane, oprócz niezliczonych korzyści, jakie przynoszą, i o których wie każdy, mają i tę jeszcze dobrą stronę, że im bardziéj są zadawnione i zakorzenione w człowieku, tém trudniéj jest od nich odstąpić bezkarnie; każde nadużycie przez długi czas przykrą pamięć po sobie zostawia i staje się poniekąd nauką na przyszłość.
Ale wracajmy do Renza. Otóż po wypiciu tych pierwszych szklanek, od chwili, kiedy mu się w głowie mącić zaczęło, wino i wyrazy nie przestawały już płynąć: wyrazy z ust, wino do ust i wkrótce nasz chłopak stracił głowę do reszty. Czuł wielką potrzebę mówienia; słuchaczy zaś, a przynajmniéj ludzi, których mógłby był jako takich uważać, nie brakło dokoła i przez czas pewien nie brakło mu także i wyrazów, a nawet udawało mu się zachować pewien ład w tém, co mówił, ale stopniowo praca kończenia rozpoczętych zdań stawała się coraz trudniejszą. Myśl, która zrazu żywo i jasno rodziła się w jego głowie, nagle, bez żadnéj widocznéj przyczyny, stawała się niewyraźną i nikła zupełnie, a każde słowo, pomimo iż długo kazało czekać na siebie, nim wreszcie z ust wyszło, było zawsze nie to, któregoby on chciał użyć w danéj chwili. Z tego powodu znalazłszy się w nielada kłopocie, nasz Renzo wskutek jednego z tych fałszywych instynktów, które w tylu wypadkach gubią człowieka, ciągle się uciekał do owéj nieszczęsnéj butelki, niejakiego rodzaju mogła być pomoc, której w podobnych okolicznościach szukał w butelce, każdy, byle nie całkiem pozbawiony rozsądku, człowiek sam łatwo zrozumie.
Z tych wszystkich wyrazów, które Renzo wypowiedział w ciągu całego tego pamiętnego wieczoru, zaledwie małą cząstkę tu przytoczymy, o reszcie wolimy zamilczéć, bo nie tylko żadnego sensu nie miały, ale nawet nie zachowały najmniejszych jego pozorów, a pozór sensu przynajmniéj jest-to przecie konieczny warunek w drukowanych książkach.
— Ach gospodarzu, gospodarzu! — powtarzał wśród ogólnéj wrzawy, usiłując nie stracić go z oczu wówczas, gdy przechodził obok stołu, lub siedział przed kominem, co zresztą nie zawsze mu się udawało, bo często patrzył tam, gdzie go nie było — gospodarzu! cóż-to z ciebie za człowiek! Nie mogę zapomniéć, nie mogę... Mnie pytać o imię i nazwisko! Mnie takiego porządnego człowieka!... To brzydko! Złe, źle postąpiłeś, gospodarza. Co w tém miłego, co przyjemnego... przykuć do papieru biedaka? Wszak słusznie powiedziałem, panowie? Gospodarze powinniby sprzyjać porządnym ludziom... Słuchaj, słuchaj-no tylko, gospodarzu, powiem ci coś... powiem racyą... dlatego... Śmieją się, co? No, prawda i ja to wiem, że jestem trochę podchmielony, tak... ale mówię dobrze, sprawiedliwie i dlatego... Powiedz mi proszę, kto je i pije w twojéj gospodzie? My, biedacy, co, czy słusznie mówię? Czy dobrze mówię? A powiedz mi teraz, czy ci panowie, co wyroki piszą, przychodzą kiedy do ciebie, aby wypić choć szklaneczkę?
— Ci panowie tylko wodę piją — rzekł jeden z sąsiadów Renza.
— Oni bo wszystko robią po trzeźwemu — dodał inny — i dlatego kłamią tak gładko, że po trzeźwemu.
— A! — zawołał Renzo: — teraz to przemówił poeta. a więc i wy wszyscy rozumiecie moję racyą. Odpowiadaj więc, gospodarzu; a Ferrer, który lepszy jest od nich wszystkich, czy przyszedł kiedy do ciebie na szklaneczkę wina, czy choć złamany szeląg tu tobie zostawił? Aten łotr, ten morderca don...? Otóż nie powiem, nie sądźcie, abym nie wiedział, co można powiedziéć, a czego nie można. Ferrer i ojciec Krzy... już ja wiem o kim mówię, to ludzie najzacniejsi, ale takich ludzi nie wiele. Starzy gorsi od młodych, a młodzi... jeszcze gorsi, niż starzy. Jednak serdecznie to mnie cieszy, że nie przyszło do rozlewu krwi; hańba, zgroza, rzemiosło kata. Chleba; o! to, to słusznie. Wprawdzie dużom dostał szturchańców, ale, przecież... i ja ich wiele rozdałem. Na bok! niech żyje obfitość! niech żyje!... A jednak, i Ferrer... on także po łacinie... sics baraos trapolorum... Przeklęty nałóg! Niech żyje! sprawiedliwość! chleba! a, otóż mam! to właśnie te wyrazy!... Tam potrzebni byli porządni ludzie... kiedy ozwało się owo przeklęte bum, bum, bum, a potém i znowu bum, bum, bum. Nie moglibyśmy już uciec wówczas. Zatrzymać go, tego proboszcza... Wiem już, o kim myślę!
Domawiając tych słów głowę pochylił i przez pewien czas, jakby zaprzątnięty jakąś przykrą myślą, siedział nieruchomie, potém ciężko westchnął i podniósł głowę, a na téj twarzy i w tych wilgotnych, błyszczących oczach odbił się wyraz jakiegoś smutku, połączonego z tak śmieszném osłupieniem, z takiém odurzeniem, że, gdyby go mogła widziéć te, o której myślał w téj chwili, pewnieby jéj serce pękło ze wstydu i żalu. Lecz dla tych poczciwców, których już owa zagmatwana, choć pełna zapału, wymowa naszego Renza szczerze bawić zaczęła, mina jego żałośna stała się nowym powodem uciechy; najbliżsi jego sąsiedzi mówili do dalszych; patrzcie, patrzcie, i wszyscy na niego oczy zwrócili, tak, iż wkrótce stał się przedmiotem zabawy i pośmiewiska dla całego grona. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby wszyscy mieli zachować w téj chwili zdrowy rozsądek, albo chociażby taki, jaki miewali zazwyczaj, lecz, Bogiem a prawdą, nikt nie był odeń dalszym niż nasz biedny Kenzo, a jeszcze na dobitkę był przecie i wieśniakiem. To ten, to ów, aby go za język pociągnąć, zwracał się doń co chwila z jakimś płaskim dowcipkiem, lub śmieszném zapytaniem, któremu towarzyszyło obejście się pełne lekceważącéj niby grzeczności. Kenzo czasem się tém obrażał, czasem w żart obracał; to odpowiadał, to zapytywał, to znów niezwracając najmniejszéj uwagi na to, co do niego mówiono, prawił o jakichś rzeczach, nie mających żadnego związku z tém, o co go pytano: a wszystko, co mówił, było jakieś nietrafne, urywane, śmieszne, dziwne. Na szczęście jednak, pomimo owego zamętu w głowie, pozostał mu jeszcze jakiś czyto instynkt, czy odbłysk rozsądku, który kazał mu unikać starannie wymieniania imion tych osób, o których mówił, a w skutek tego to, co najsilniéj tkwiło w jego pamięci i sercu, pozostało tajemnicą dla innych. Sądzę, że ta okoliczność i dla nas może być pocieszającą, bo na prawdę byłoby rzeczą niezmiernie przykrą, gdyby owo imię, dla którego i my czujemy nieco współczucia i poważania, miało tu z ust do ust przechodzić i stać się igraszką tego prześwietnego grona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.