Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.

Nieszczęśliwy wikaryusz prowizyi, z miną kwaśną i niezadowoloną, przetrawiał właśnie obiad spożyty bez apetytu i świeżego chleba i z pewnym niepokojem rozmyślał nad tém, jak się skończy cała ta burza, nie przeczuwając nawet, że już nad jego głową zawisła. Jakiś poczciwy człowiek, wyprzedziwszy tłum, przybiegł go zawiadomić o tém co mu grozi. Służba, która usłyszawszy wrzawę daleką cała się skupiła na progu domu patrząc ze strachem w stronę, z któréj dochodziła, pierwsza dowiaduje się od owego poczciwego gońca o téj arcy-smutnéj nowinie. W czasie gdy słucha jéj z całą uwagą, już się ukazują przednie straże: prędzéj, prędzéj do pana! lecz w chwili kiedy pan już wie o wszystkiém i chce uciekać, inny goniec oznajmia, że ucieczka jest niemożebną. Zaledwie tyle jeszcze pozostało czasu, aby drzwi zamknąć. Zasuwają rygle, stapiają podpory, śpieszą do okien, aby je też zamknąć, jakby przed chmurą gradową, która już nad domem zawisła. Piekielna wrzawa, jakby łoskot dalekich piorunów, rozlega się na pustym, wysokiemi murami otoczonym, dziedzińcu, napełnia dom cały, a wśród tego dzikiego ryku niezliczonéj tłuszczy słychać odgłos kamieni, sypiących się na zamknięte podwoje.
— Wikaryusz! tyran! morderca! chcemy go miéć żywcem lub trupem!
Biedny wikaryusz przerażony, blady, załamując ręce obiegał wszystkie pokoje, polecając się Bogu, błagając służbę, aby go ratowała, aby mu wskazała sposób ucieczki. Lecz jakże i dokąd mógłby uciekać? Wbiegł na poddasze, ostrożnie, przez małe okienko wyjrzał na ulicę; ulica pełną była rozwścieklonego ludu; usłyszał groźne krzyki, domagające się jego śmierci i prawie od zmysłów odchodząc z przerażenia uciekł znowu na dół i ukrył się w najbardziej pewném i ustronném schronieniu. Tam, przytulony do muru, cały drżący, zaczął pilnie słuchać, czy też czasem nie zmniejsza się wrzawa piekielna, czy się nie oddala; lecz słysząc, iż ryk tłuszczy staje się z każdą chwilą coraz dzikszy, że dobijanie się do drzwi nie tylko nie ustaje, ale wzrasta, nie mogąc już dłużéj znieść tej męczarni, coprędzéj uszy zatknął. Potém, tracąc przytomność, zgrzytał zębami, twarz wykrzywiał okropnie, ręce wyciągał i zaciśniętemi pięściami, z całéj siły drzwi podpierał, jakby je ktoś starał się już wyłamywać... Zresztą, ponieważ był sam, nikt na pewno nie potrafi powiedziéć, co robił, i w tym razie historya zmuszoną jest odgadywać. Wielkie to szczęście, że się już ona do tego wprawiła.
Tym razem nasz Renzo znajdował się w samym środku tłumu i nie wir ludu go tam wciągnął, ale sam rzucił się weń dobrowolnie. Na pierwszy okrzyk, domagający się krwi, jemu krew ścięła się w żyłach. Co do rabunku, nie umiał zdać sobie sprawy, czy w obecnych okolicznościach jest on dobrą czy też złą rzeczą; lecz myśl o zabójstwie odrazu najwyższą go zgrozą przejęła. A chociaż z powodu tej nieszczęśliwéj, ogólnie ludzkiéj skłonności wierzenia w to, co większość ludzi, jedną jakąś namiętnością opanowana, że prawdziwe uznaje, i on też był święcie przekonany, że najpierwszą przyczyną głodu i najzaciętszym wrogiem biedaków jest ów wikaryusz; jednak przy pierwszém poruszeniu się tłumu, usłyszawszy przypadkiem kilka wyrazów, które świadczyły, że mała garstka ludzi postanowiła dokładać wszelkich starań, aby uratować życie tego człowieka, zaraz powziął myśl przyłączenia się do nich i dopomagania do spełnienia tak pięknego czynu; i w tym celu rzucił się w sam środek tłumu, a wkrótce potém już się znalazł w pobliżu owych drzwi, które na tysiączne sposoby usiłowano wysadzić. Jedni, kamieniami starali się odbić gwoździe, któremi zamek był przytwierdzony; inni, z lepszym skutkiem, używali do swéj roboty drągów, obcęgów i młotów; inni, również za pomocą drągów, lasek, gwoździ, a w braku tych narzędzi używając palców, wyciągali kamienie z bruku, chcąc się pode drzwi podkopać. Ci, którzy osobiście nie mogli przyjąć udziału w robocie, przynajmniéj zagrzewali do niéj wściekłemi okrzykami; lecz, jednocześnie, skupiając się coraz bardziéj dokoła zajętych pracą, pozbawiali ich możności spiesznego wykonywania tejże; zresztą sam nadmierny zapał pracujących utrudniał ją, boć na świecie, dzięki Bogu, zdarza się przecież, że nie tylko w dobrém (co niestety bywa najczęściéj), ale niekiedy i w złém najgorliwsi działacze stają się największą przeszkodą.
Radni miasta, gdy do nich doszła wiadomość o tém, co się święci, wysłali natychmiast gońców do zamku, który zwano naówczas zamkiem di Porta Giovia, prosząc komendanta o pomoc zbrojną; komendant przysłał takową. Lecz nim zawiadomienie doszło do zamku, nim komendant wydał rozkazy, nim się zebrali żołnierze, nim w drogę mszyli i przebyli przestrzeń, dzielącą ich od mieszkania wikaryusza prowizyi, już dom zewsząd był oblężony i wojsko musiało zatrzymać się zdaleka, poza tłumem. Oficer dowodzący oddziałem, nie wiedział sam co ma począć. Przed nim jak mur, stał tłum nieruchomy, utworzony z ludzi różnéj płci, różnego wieku i stanu. Wszyscy patrzyli z ciekawością w stronę obleganego domu. Na rozkaz usunięcia się z drogi, zrobienia miejsca dla wojska odpowiedzieli przeciągłym szmerem niezadowolenia, nikt się nie poruszył. Dać ognia do téj tłuszczy wydawało się dowodzącemu rzeczą nie tylko okrutną, ale nawet i bardzo niebezpieczną; rzeczą, która cały motłoch mogłaby o wściekłość przyprawić, zresztą nie otrzymał takiego rozkazu. Wpaść do tego tłumu, drogę torować sobie, odpychając go na prawo i na lewo, i śmiało iść naprzód, aby stoczyć walkę z temi, którzy tam w głębi najbardziéj broni; byłaby to najlepiéj, ale czyż się udać mogło? Któż może przewidziéć, czy żołnierze razem i w porządku zdołaliby dotrzéć aż do tego miejsca? a gdyby im się to nie udało? Gdyby, zamiast przedarcia się przez tłum, zmieszali się z nim, rozproszyli i znaleźli się na łasce tych, których podrażnili? Wahanie się dowódcy i bezczynność żołnierzy słusznie, czy téż niesłusznie, wzięto za objaw bojaźni. Ci, którzy znajdowali się najbliżej od nich, poprzestawali namierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem; ci, których już pewna przestrzeń od nich dzieliła, stroili miny najrozmaitsze i pozwalali sobie na obelżywe żarciki; dalsi głośno z nich się wyśmiewali, a jeszcze dalsi albo nic nie widzieli, albo wcale o nich nie dbali. Tymczasem około domu pracowano ciągle, myśląc tylko o tém, jakby co najprędzéj dostać się tam do środka, a widzowie nie przestawali zagrzewać pracujących dzikiemi okrzykami.
Wśród tych widzów, sam służąc za widowisko dla innych, wyróżniał się jakiś starzec, którego cala powierzchowność nosiła ślady rozpustnego życia i który szeroko rozwarłszy zapadłe i zaognione swe oczy, a twarz pomarszczoną strojąc w uśmiech czartoryskiéj radości, podniósł ręce wysoko nad łysą, wstrętną głową i ukazywał tłumowi, potrząsając niemi co chwila; młotek, powróz i cztery wielkie gwoździe, ktoremi, jak powiadał, po zamordowaniu wikaryusza przybije ciało jego do drzwi jego domu.
— To straszne! to wstyd! to hańba! — wymknęło się Renzowi, gdy usłyszał owe, wyrazy starca, gdy spostrzegł, że tyle twarzy zdaje się je pochwalać i ośmielony tém, że na kilku innych twarzach wyczytał natomiast owę zgrozę, którą sam był przejęty, głośniéj i odważniéj mówił dalej. — To hańba, bracia! Czyż mamy pełnić rzemiosło kata i jemu zarobek odbierać? Zamordować chrześcijanina? Jakże chcecie, aby Bóg dał nam chléb, kiedy dopuszczamy się takiéj zbrodni? Nie chléb, lecz pioruny na nas ześle!
— A ty psie jakiś! ty zdrajco ojczyzny! — zawołali, zwracając się ku niemu, ci najbliżsi, którzy wśród piekielnéj wrzawy zdołali usłyszéć te święte wyrazy. — Czekaj, czekaj! To jeden ze służalców wikaryusza za wieśniaka przebrany, to szpieg, to zdrajca! chwytajcie go, łapcie go! — Sto głosów dokoła woła ciekawie: — Kto? gdzie? co się stało? Służący wikaryusza? Szpieg? Wikaryusz przebrany za wieśniaka? Gdzie on? Gdzie? Łapać go! Chwytać!
Renzo oniemiał, chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, chciałby pod ziemią się schować; kilku sąsiadów prędko go chowa poza siebie i głośnym krzykiem usiłuje zagłuszyć i zmieszać te wrzaski złowieszcze. To wszakże, co mu w téj chwili najskuteczniej pomogło, było niespodziane: — na bok! na bok! — które dało się słyszéć w pobliżu. — Na bok! — wołano — pomoc przybywa: na bok, panowie!
I cóż to było? Długa, wielka drabina, którą niosło kilku ludzi, aby, przystawiwszy ją do muru, dostać się przez okno do wnętrza domu. Na szczęście rzecz ta jednak, z pozoru tak łatwa do wykonania, w obecnych warunkach, stawała się bardzo i bardzo nawet trudną. Niosący drabinę, tak ci, którzy dźwigali jéj końce, jako téż i ci, którzy ją podpierali w środku, potrącani co chwila, rozdzielani od siebie falą ludu, szli nierównym krokiem, chwiejąc się to w tę, to w owę stronę. Jeden z nich z głowa pomiędzy dwoma szczeblami drabiny, mając jéj potężne boczne belki oparte na ramionach, stękał, a raczej ryczał, uginając się pod ciężarem tego ustawicznie poruszającego się jarzma; inny tak silnie został popchnięty, że odlatuje na stronę i puszcza koniec drabiny, który padając bije niemiłosiernie po ramionach, karkach, bokach i nogach najbliższych. Lud chwyta ją, podłazi pod nią, przesuwa głowy pomiędzy jéj szczeble wołając: — naprzód! daléj! — Olbrzymia drabina chwiejąc się i podskakując coraz się bardziéj do domu przybliża i zjawia się w samę porę, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciół od biednego Renza, który, korzystając z zamieszania, powstałego z innego zamieszania, z początku powolnie, ostrożnie, potém spiesznie torując sobie drogę łokciami i pięściami, oddala się od miejsca tak dlań niebezpiecznego z zamiarem, aby, o ile się da najprędzéj, wymknąć się z tłumu i udać się zaraz do klasztoru, do ojca Bonawentury, a w razie gdyby go jeszcze nie było, czekać tam na jego powrót.
Wtém, jakiś ruch niezwykły, który się na jednym z krańców tłumu rozpoczął, zaczyna szerzyć się z wielką szybkością i z ust do ust podawana wieść się rozchodzi, iż Ferrer, Ferrer przybywa. Zdumienie, radość, gniew, rozrzewnienie i niechęć, wszystkie te uczucia wybuchają razem tam, gdzie owo imię zadźwięczy. Jeden powtarza je z uniesieniem, drugi stara się je zagłuszyć swym krzykiem, trzeci potwierdza, czwarty zaprzecza, ten przeklina, ten znowu błogosławi.
— Ferrer tu? — Nie, nie, to nieprawda! — Prawda, prawda; niech żyje Ferrer! — Niech żyje ten, który kazał, aby chléb tanio sprzedawano! Nie, nie. — On tu, w powozie; jedzie; jedzie! — A nam co do tego? Po co się w to wdaje? Nikogo nie chcemy! — Ferrer, niech żyje Ferrer! przyjaciel i opiekun biedaków! On po wikaryusza przybywa, aby go zawieść do więzienia. — Nie chcemy go, nie chcemy! sami sprawiedliwość wymierzymy!. Nazad, nazad! — Tak, tak, Ferrer! Przybywaj nam, przybywaj! Do więzienia z wikaryuszem!
I wszyscy, wspierając się na palcach, zwracają się w stronę, z któréj nadchodzi wieść tak niespodziana, ale ponieważ wszyscy wspięli się na palcach, nikt nie może zobaczyć więcéj nad to, co widział wówczas, kiedy wygodnie całą stopą opierał się na ziemi. Pomimo to, każdy jednak w nowéj postawie pozostał.
Rzeczywiście wśród tłumu, w stronie przeciwnej od téj, w któréj stali żołnierze, ukazał się w zakrytym powozie Antoni Ferrer, wielki kanclerz, w swéj własnej osobie. Musiało go ruszyć sumienie, Musiał zrozumiéć, że jego to nierozsądne postępowanie i upór stały się najpierwszą przyczyną tego buntu, lub co najmniéj powodem do niego; przybywał więc teraz, aby go choć w części uśmierzyć, aby przeszkodzić przynajmniéj spełnieniu okropnéj, niepowetowanéj zbrodni; przybywał, aby użyć na dobre owę tak źle zdobytą miłość u ludu.
W takich rozruchach ludowych znajduje się zwykle pewna liczba osób, która, czy to pod wpływem ogarniającego ją szału, czy w skutek fanatycznego przeświadczenia, czy w jakich celach nikczemnych, czy wreszcie przez nieszczęsny pociąg do wichrzenia, wszelkich używa środków, aby rzecz popchnąć do ostateczności, podsuwając najbardziéj niecne rady, przyklaskując każdéj niegodziwości, dmuchając na płomień, kiedy słabnąć zaczyna. Dla podobnych ludzi zawsze wszystkiego za mało; chcieliby, aby rozruchy ani granie, ani miary nie miały; lecz, jakby dla utrzymania równowagi jest tam zawsze pewna liczba innych ludzi, którzy wywierają wpływ wręcz przeciwny pierwszemu: jednych ożywia przywiązanie do osób, którym nieszczęście zagraża; innych tylko litość i wrodzony wstręt do przelewu krwi i wszelkich okrucieństw. W każdym z tych dwu wrogich sobie obozów, wówczas nawet kiedy należący do nich nie mogli się poprzednio z sobą porozumiéć, zgodność chęci i uczuć wytwarza zgodność działania. To zaś, co stanowi główną masę, że tak powiem, materyał zaburzeń, jest tylko przypadkową mieszaniną najrozmaitszych ludzi, którzy, jedni mniéj, drudzy więcéj ciążą w nieskończoném stopniowaniu ku dwu przeciwnym obozom. Wszystkie złe i dobre strony duszy są w nich podniecone; pragnienie zemsty, gorączkowa ciekawość tego, co się dziać będzie, chciwość, okrucieństwo, chęć wymierzenia sprawiedliwości, ale takiéj sprawiedliwości, jak oni ją pojmują, popęd do pastwienia się i do litości, do nienawiści i ubóstwienia; każde z tych uczuć może zwyciężyć, byle tylko nadarzyła się zręczność zaznania całej jego rozkoszy. Czuja przytém potrzebę krzyczenia, usłyszenia czegoś niepospolitego, uwierzenia w coś istotnie wielkiego; muszą albo pod niebiosa kogoś wynosić albo go błotem obrzucać. Niech żyje i niech zginie! oto wyrazy, które powtarzają najchętniéj; a ten, komu na — przykład uda się przekonać ich, że taki a taki człowiek nie zasługuje na to, aby go poćwiertowano, nie potrzebuje już nawet mówić im o tém, że godzien jest najwyższéj miłości. Stosownie do tego z któréj strony, jak-to mówią, wiatr powieje, mogą z widzów zmieniać się w aktorów, z narzędzi zniszczenia w narzędzia pomocy; gotowi nawet sami umilknąć, byle tylko umilkły wrzaski, którym wtórują, i wszystkiemu dać pokój, byle zbrakło już podżegaczy, byle wiele głosów zgodnych, którym nikt nie przeczy, powiedziało im: chodźmy do domu, i gotowi rozejść się wtedy naprawdę, pytając siebie po drodze: co to było, ta cała sprawa? Ponieważ masa ta posiada wielką siłę, którą może oddać każdemu, komu jéj się podoba, więc każde z dwu wyżéj wymienionych stronnictw dokłada wszelkich starań, aby ją na swą stronę przeciągnąć, aby nią zawładnąć: są-to jakby dwie wrogie dusze toczące z sobą walkę zaciętą o to olbrzymie ciało, które każda chciałaby ożywić, każda posiąść na własność. Każde z tych stronnictw chce drugie prześcignąć w rozsiewaniu wieści najbardziéj mogących podżegać namiętności w tłumie, każde chce owładnąć jego ruchem i na swoję go korzyść, obrócić; każde usiłuje wynajdywać sposoby, któreby w jakiéjś danéj chwili najsilniéj mogły podziałać na podniecenie ogólnéj zawziętości lub na jéj złagodzenie; każde obmyśla najbardziéj odpowiedni okrzyk, który z ust do ust przechodząc, potrafiłby wyrażać, potwierdzać i stwarzać jednocześnie pragnienia większości, przechylające wygraną na jednę lub na drugą stronę.
Dlatego tak się długo o tém wszystkiém mówiło, aby módz powiedziéć na ostatku, że w walce dwu stronnictw, usiłujących zapanować nad tłumem zebranym przed domem wikaryusza prowizyi, pojawienie się Antoniego Ferrer odrazu zapewniło wygraną temu stronnictwu, które dotychczas było bardzo słabe, i które, gdyby owa pomoc jeszcze się choć trochę była spóźniła, nie miałaby już ani siły, ani powodu do walczenia z mocniejszém. Lud kochał tego człowieka za owę taksę jego pomysłu tak dogodną i przyjemną dla kupujących, i za jego bohaterskie opieranie się wszelkim zmianom w sprawie taniości chleba, chociażby takowe miały być najlepsze i najbardziéj słuszne. Do owéj powszechnéj miłości przyłączyło się teraz silne rozczulenie na widok ufności, któréj ów starzec dawał tak wielki dowód pojawieniem się swém w tłumie wzburzonym i wściekłym bez wojska, bez najmniejszéj nawet straży przybocznéj. Zresztą cudowny skutek wywierała wiadomość, że przybywa, aby wikaryusza odwieść do więzienia; tak więc nienawiść do tego biedaka, która, gdyby ją gwałtem usiłowano przytłumić, nie zgadzając się na żadne ustępstwa, niezawodnie z większąby jeszcze wściekłością wybuchła, teraz, w skutek téj obietnicy zadośćuczynienia, która była jakby kością podaną psu dla uspokojenia go, powoli zaczęła słabnąć ustępując innym, wcale odmiennym uczuciom, które poczynały już budzić się w tłumie.
Stronnictwo pokojowe, odetchnąwszy swobodniéj, dopomagało Ferrerowi tysiącznemi sposobami; ci, którzy się znajdowali w jego pobliżu, podniecając ogólny zapał radośnemi okrzykami, starali się jednocześnie lud nieco odsuwać na stronę, aby utorować drogę dla powozu; inni, przyklaskując mu powtarzali i podawali z ust do ust te wyrazy, które powiedział, albo téż takie, które — według ich zdania byłoby najlepiéj, aby powiedział, i usiłując nakazać milczenie najbardziéj zawziętym wichrzycielom, na nich zwracali niechęć zmiennego tłumu, który już zaczynał ulegać nowemu uczuciu. — A któż to tam nie chce wołać: niech żyje Ferrer? Życzyłbyś może, aby chléb nie był tani? Każdy jest łotrem, kto nie chce się zgodzić na to, aby sprawiedliwość została wymierzoną, według praw boskich i ludzkich; ci, co tak podburzają lud, robią to dlatego, aby wśród zamieszania wikarynsz mógł uciec. Do więzienia z wikaryuszem! Niech żyje Ferrer! Na bok, z drogi! — Liczba tych głosów rosła z każdą chwilą, zuchwałość przeciwników słabła, i wkrótce zwolennicy pokoju, których działalność ograniczała się dotychczas do słów i przekonywali, teraz czynnie już wzięli się do dzieła za pomocą pięści nakazując milczenie najbardziéj upartym i odpychając ich, aby pozbawić możności przewodzenia nad tłumem. Zwyciężeni trzęsąc się z gniewu jeszcze grozili, jeszcze starali się stawić opór, ale już sprawa przelewu krwi była straconą; wyrazami, które zagłuszały inne, były teraz: — do więzienia! sprawiedliwości! Ferrer! Po krótkiéj, choć zaciętéj walce, odparto ode drzwi domu wikaryusza tych, którzy około nich pracowali tak szczerze, inni ich miejsce zajęli, aby bronić te podwoje od nowego szturmu i aby ułatwić do nich przystęp Ferrerowi. Jeden z tych ludzi podnosząc glos i przykładając usta do drzwi (szczelin w nich nie brakło) zawiadomił tych, którzy się znajdowali w domu, iż pomoc przybywa i że wikarynsz powinien się przygotować jak do drogi, — bo natychmiast pójdzie... do więzienia: chm, zrozumieliście? do więzienia.
— Czy to ten Ferrer, który pomaga w pisaniu praw i wyroków? — zapytał nowego sąsiada nasz Renzo, który w téj chwili przypomniał sobie owo; vidit Ferrer, które mu wrzasnął nad uchem szanowny pan doktór wówczas, gdy mu pokazywał podpis na wyroku.
— A tak: to wielki kanclerz — odpowiedziano mu.
— I to poczciwy człowiek, wszak prawda?
— A pewno że poczciwy! to ten, co kazał chléb tanio sprzedawać, a inni tego nie chcieli, a teraz przybywa, aby zawieść do więzienia wikaryusza, który postępował nie tak, jakby był powinien.
Każdy zgadnie odrazu, że Renzo stał się natychmiast stronnikiem Ferrera. Chciał koniecznie iść na jego spotkanie; rzecz ta jednak nie była tak łatwą, ale za pomocą swych góralskich, potężnych łokci i pięści potrafił sobie dać radę, utorował drogę i po chwili znalazł się już w pierwszym szeregu, tuż obok powozu.
Powóz ten zdołał już wjechać w sam środek tłumu, i z powodu jednéj z tych nieuniknionych, a częstych przeszkód, na które w podobnych warunkach musi natrafić, właśnie się zatrzymał. Stary Ferrer ukazywał to w jedném, to w drugiém oknie naprze, mian oblicze uśmiechnięte, miłe, pełne łagodności, miłości, pokory, słowem oblicze jaśniejące całym wdziękiem owego wyrazu, który w zwykłych okolicznościach, przybierał wówczas tylko, gdy miał stanąć przed majestatem Filipa IV; jednak nie było rady, i musiał się dziś w ten wyraz przystroić. Nawet coś mówił do tłumu, ale wrzawa tylu głosów, same okrzyki: niech żyje! któremi go witano, bardzo małéj tylko liczbie osób pozwalały słyszéć to, co mówił. Dopomagał więc sobie ruchami: to przykładał trzy palce do ust, przesyłając pocałunek ludowi; to ukłonem dziękował za okazywaną mu miłość; to ręce z okna powozu wysuwał, prosząc o zrobienie trochę miejsca; to, opuszczając je w dół starał się dać do zrozumienia, iż życzyłby sobie, aby wrzawa nieco się zmniejszyła; a wówczas kiedy mu się na chwilę udawało tego dokazać, najbliżsi słyszeli i powtarzali te jego wyrazy: — chléb, niema głodu, obfitość! przybywam, aby sprawiedliwość wymierzyć; panowie, raczcie się trochę z drogi usunąć. — Potém, odurzony całą tą wrzawą, widokiem tylu twarzy, tylu oczu na siebie zwróconych, cofał się na chwilę w głąb powozu, wydymał policzki, sapał potężnie i powtarzał w duchu: — Ledwie żyję! Co za tłum!
— Niech żyje Ferrer! Szlachetny Ferrer! Wielki Ferrer! Chleba! chleba!
— Tak, chleba, chleba — odpowiadał Ferrer — będzie chléb, będzie obfitość: ja wam to przyrzekam, ja — i rękę przykładał do piersi.
— Rozstąpcie się nieco, rozstąpcie, i dodawał zaraz: — jadę po wikaryusza, aby go osadzić w więzieniu, aby go ukarać tak, jak na to zasłużył: — i półgłosem po hiszpańsku kończył: — jeżeli istotnie zawinił. — Potém, przechylając się naprzód, z pośpiechem również po hiszpańsku, mówił do woźnicy: — Pedro, prędzej, jeżeli możesz.
Woźnica także się do tłumu uśmiechał i to z tak wielkiém przytuleniem, jak gdyby i on był znakomitą osobą, a z wdziękiem niezrównanym, powoli, zlekka, to na prawo, to na lewo, dotykając najbliższym końcem długiego biczyska, przemawiał także słodziutkim głosem: — na bok, na bok, panowie! proszę, bardzo proszę! trochę miejsca, nie wiele, tyle tylko, abyśmy mogli przejechać.
Tymczasem najgorliwsi z życzliwych starali się spełnić tak miłą prośbę, to jest utorować drogę. Jedni usuwali ludzi przed końmi na stronę za pomocą grzecznych słówek, lekkiego opierania się dłońmi o ich piersi i niemniéj grzecznych i przyjemnych szturchańców: na bok, na bok, mili panowie! — powtarzali słodkim głosem; inni czynili toż samo po obu stronach powozu, aby dać mu możność posuwania się naprzód nie przejeżdżając po nogach i nie zawadzając o twarze najbliższych, co, oprócz szkodzenia ludziom mogłoby również narazić na niebezpieczeństwo i samę nawet tak wielce szacowną osobę Antoniego Ferrera.
Zrazu, przez pewien czas Renzo patrzył z zachwytem i rozczuleniem na owę sędziwą, szanowną postać nieco zatrwożoną, niespokojną, znużoną, którą wszakże ożywiało gorączkowe pragnienie śpieszenia z pomocą temu, kto jéj potrzebował tak bardzo, i którą opromieniała jakąś dziwną pięknością nadzieja wyrwania człowieka z tak groźnego niebezpieczeństwa; a im dłużéj nasz chłopak na nią patrzył, tém bardziéj zapominał o niedawnym jeszcze tak stanowczym zamiarze opuszczenia tłumu, a w końcu postanowił dopomagać Ferrerowi i nie odstąpić od niego, aż wówczas gdy już zamiar swój doprowadzi do skutku. I zaraz się zabrał do tego, przyłączając się do ludzi, którzy torowali drogę, a że nie próżnował i nie był jednym z mniej czynnych, to pewna. Przed powozem nieco się obszerniéj zrobiło; — możecie jechać — mówił ten i ów do woźnicy, usuwając się na bok, lub podążając naprzód. — Jedź, Pedro, a prędko, ostrożnie, uważnie — powiedział do woźnicy i Ferrer. Powóz ruszył z miejsca. Wielki kanclerz, szafując hojnie na prawo i na lewo ukłonami dla całéj publiczności, miał inne jeszcze, którym towarzyszył wdzięczny uśmiech i któremi zaszczycał wyłącznie te tylko osoby, które mu największą okazywały pomoc. Nasz Renzo odebrał niejeden z takich uśmiechów, co prawda słusznie mu się téż należały, bo w owym dniu służył lepiéj wielkiemu kanclerzowi, niżby to potrafił najgorliwszy nawet z jego sekretarzy. Młodemu góralowi, uszczęśliwionemu dowodem takiéj łaski, zdawało się niemal, że już pomiędzy nim a Antonim Ferrerem zawiązała się przyjaźń na dobre.
Powóz, skoro już raz ruszył z miejsca, chociaż zawsze niezmiernie powolnie, a nawet zatrzymując się po drodze, przybliżał się jednak coraz bardziéj do celu podróży. Mówię, podróży, bo choć na przebycie owéj przestrzeni, która powóz od oblężonego domu dzieliła, w zwykłych warunkach i parę minut mogłoby wystarczyć; teraz jednak, ze względu na czas swego trwania, była to prawdziwa podróż i tak nazwałby ją każdy, choćby go nawet nie ożywiała owa święta niecierpliwość, jaką pałał Ferrer. Jak fale dokoła okrętu, który płynie po wzburzoném morzu, tak lud ustawicznie poruszał się dokoła powozu. Stokroć gorszą od ryku burzy, bardziéj straszną, ogłuszającą i niezgodną była wrzawa tłumu. Ferrer, rzucając się od jednego do drugiego okna, cały w uśmiechach, ukłonach i w ruchu, starał się jednocześnie chociażby coś z tego, piekielnego hałasu zrozumiéć, aby módz zastosować swe odpowiedzi do wymagań tłumu; chciał przynajmniéj rozmówić się z temi najbliższemi przyjaciółmi, którzy otaczali powóz, ale sprawa to była trudna, a może nawet trudniejsza od tych wszystkich, które, w czasie swego długoletniego urzędowania, musiał załatwiać nasz wielki kanclerz. Wszakże, podobnie jak łoskot wielkiéj racy daje się słyszéć wyraźnie wśród ogólnego huku zapalającego się fajerwerku, tak i o jego uszy, od czasu do czasu, odbijały się oderwane słowa, a nawet całe zdania, powtarzane jednocześnie przez kilkanaście najbliższych głosów. To téż, starając się odpowiadać W sposób zadawalniający na te wrzaski, lub powtarzając wyrazy, o których wiedział, że najlepszy wywierają skutek, albo wreszcie te, których chwila obecna zdawała się koniecznie wymagać, wielki kanclerz mówił również przez całą drogę bardzo wiele. — Tak, tak, mili panowie, chléb, obfitość, wszystko to będzie. Ja go do więzienia zawiodę, on zostanie ukarany... (jeżeli zawinił — dodawał półgłosem, po hiszpańsku). — Tak, tak, ja tu teraz rządzić zacznę: chléb powinien być tani; to jest, chcę powiedziéć, iż nasz pan najmiłościwszy nie pozwoli na to, aby ci najmilsi jego poddani mieli głód cierpieć. — Aj, oj! panowie ostrożnie, ostrożnie! czy nic wam się złego nie stało? — I znowu po hiszpańsku: — Pedro, uważnie, prędzéj. — Tak, obfitość, obfitość! Rozstąpcie się trochę proszę, bardzo proszę. Tak, chléb, chléb. Do więzienia, do więzienia. Co? Co? — pytał naraz jakiegoś człowieka, który rzucił się do drzwiczek powozu, aby mu wrzasnąć nad uchem jakąś swoję prośbę, czy téż radę, lecz już go niebyło, odciągnięto go, widząc, że może trafić pod koła. Wreszcie, dzięki tak dzielnéj pomocy swoich sprzymierzeńców, ciągle giestykulując, mówiąc, uśmiechając się i kłaniając na wszystkie strony, wśród nieustannéj wrzawy, okrzyków i słabych oznak niezadowolenia i gniewu, które jeszcze tu i ówdzie wybuchają, lecz które lud przytłumia natychmiast, Ferrer staje szczęśliwie u kresu podróży.
Przed domem, jak to już wiemy, oczekiwali nań inni sprzymierzeńcy, którzy tymczasem pracowali nad zrobieniem tu nieco swobodnego miejsca. Za pomocą próśb, gróźb, przekładali i napominali, za pomocą odsuwania, odpychania, rozdawania na prawo i na lewo potężnych szturchańców, wreszcie, w skutek podwojenia się sił i energii, które, wzmagają się zwykle, gdy już wiemy, że cel upragniony wkrótce da się osiągnąć, udało im się nakoniec rozdzielić tłum na dwie połowy, a następnie obie te połowy, o ile możności najdaléj odsunąć od siebie, tak, iż pomiędzy drzwiami a powozem, który się przed nim zatrzymał, utworzyła się wolna Przestrzeń. Renzo (który na przemiany pełnił po trochu obowiązki gońca i straży przybocznej) przybył jednocześnie z powozem i mógł stanąć w jednym z tych dwu szeregów przyjaciół Ferrera, który tworzył mur broniący przystępu falom ciekawego tłumu, do oczyszczonego już miejsca, a podczas gdy jego potężne, szerokie plecy pomagały dzielnie w stawieniu oporu, oczy patrzyły ciekawie na powóz wielkiego kanclerza.
Ferrer odetchnął ż głębi piersi gdy spostrzegł ów placyk oczyszczony z ludu i drzwi jeszcze zamknięte. Zamknięte, to jest nie otwarte na rozcież; bo zresztą zawiasy całkiem już prawie były poodrywane, a same drzwi, całe w szczelinach, kresach, cięciach i dziurach ukazywały w środku, w wielkim otworze, gdzie pierwéj był zamek, kawał mocnego łańcucha, który choć także już silnie nadwerężony, od strony wewnętrznéj, trzymał jeszcze złączone razem obie połowy podwoi. Jakiś człowiek, przykładając twarz do owego otworu, zawiadomił tych, co byli w domu, że już Ferrer przyjechał; inny pośpieszył drzwiczki powozu otworzyć; staruszek najprzód głowę wychylił, potém wstał i opierając się na ramieniu owego poczciwca, który pełnił w téj chwili obowiązek lokaja, nie wysiadł odrazu, ale zatrzymał się na stopniu powozu. Tłum, tak z jednéj, jako też i z drugiéj strony, cały wspiął się na palcach, aby więcéj zobaczyć: tysiące twarzy, tysiące oczu w jednę zwróciło się stronę; ogólne wytężenie uwagi i ciekawości sprawiło, iż na chwilę zapanowała wielka, zupełna cisza. Ferrer, który w téj chwili właśnie się na stopniu zatrzymał, powiódł wzrokiem dokoła, ukłonił się tłumowi, jak mówca z kazalnicy, i przykładając lewą rękę do piersi, rzekł: — tak, chleba i sprawiedliwości; — poczém śmiało, krokiem pewnym, wspaniale owinięty w swą szeroką togę, poszedł ku drzwiom wśród szalonego wybuchu oklasków.
Tymczasem ci, którzy się znajdowali wewnątrz domu, otworzyli drzwi, albo raczéj dokończyli tylko ich otworzenia wyciągnąwszy łańcuch z żelaznych, silnie już rozkiwanych kółek, na których wisiał, a następnie uchylili jednę połowę, podwoi i to tyle tylko, ile niezbędnie było potrzeba, aby do wnętrza mógł się przecisnąć ów gość upragniony. — Prędko, prędko! — mówił Ferrer — nie mogę wejść, więcéj, więcéj otwórzcie! a wy, dobrzy ludziska, odpychajcie tłum, aby niezbyt się cisnął.. — stójcie tak jak dotąd... Bóg wam to nagrodzi, pozostańcie tu jeszcze, dopókąd ja nie powrócę; to jedna chwilka... Ej, ej! jeszcze więcéj, otwórzcież jak się należy! — zwracał się znowu do tych, którzy byli za drzwiami — przecież nie mogę się wcisnąć, sami widzicie; aj moje żebra, moje boki! Teraz zamykajcie już,nie, nie! moja toga! moja toga! — Długa, powłóczysta toga mogłaby istotnie w zamykających się podwojach uwiezioną pozostać, gdyby ją szybko i zwinnie nie uniósł Ferrer; po chwili już znikła za drzwiami, jak ogon węża, który uciekając przed niebezpieczeństwem wciska się do nory.
Podwoje zaniknęły się spiesznie i natychmiast, o ile się to dało najlepiéj, znów je zatarasowano. Na zewnątrz ci, którzy składali ochotniczą, przyboczną straż Ferrera, głosem, łokciem i pięścią pracowali nad utrzymaniem za sobą zdobytego już placu, modląc się w duchu do Boga, aby to wszystko już się co najprędzéj skończyło.
— Prędzéj, prędzéj! — mówił również i Ferrer tam za drzwiami do służby, która otoczyła go wkoło i drżącym głosem wołała: — niech cię Bóg błogosławi! ach ekscelencyo! och ekscelencyo!
— Prędzéj, prędzéj — powtarzał Ferrer: — gdzie ten biedak? — gdzie ten biedak? gdzie wasz pan?
Wikaryusz ukazał się w téj chwili; nawpół go wlekło, a nawpół niosło na rękach kilku silnych ludzi ze służby; a blady był jak chusta świeżo wyprana. Gdy spostrzegł swego zbawcę, odetchnął całą piersią, puls trochę mocniéj zaczął uderzać, uczuł nieco siły w nogach, lekki rumieniec wystąpił mu na twarz i, z największym pośpiechem, na jaki mógł się zdobyć, podbiegł do Ferrera wołając: — Jestem w ręku Boga i waszéj ekscelencyi! Ale jak stąd wyjść? Dokola lud, domagający się mojéj śmierci.
Venga usted con migo[1]; odwagi! mój powóz czeka przede drzwiami; prędzej, prędzéj! — I wziął go za rękę, wiodąc ku wyjściu i starając się dodać mu otuchy, choć w duchu powtarzał: — no, no, kto wie jakto teraz będzie? Święty Boże, zmiłuj się nad nami!
Drzwi się otwarły: Ferrer pierwszy wychodzi, za nim wikaryusz skurczony, zgarbiony, trzymający się oburącz owéj zbawczéj togi, któréj się tak uczepił, jak dzieciak sukni swój matki. Ci, którzy dotychczas pracowali nad zachowaniem wolnego miejsca przed domem, podnoszą teraz ręce i kapelusze wysoko do góry i tworzą jakby sieć, jakby chmurę, aby ukryć przed niebezpiecznym wzrokiem tłumu nieszczęśliwego wikaryusza, który tymczasem pierwszy wsiada do powozu i przytula się w kąteczku. Potém wsiada Ferrer; zamykają drzwiczki. Tłum dostrzegł niejasno, dowiedział się, odgadł to, co zaszło, i wybuchł olbrzymim okrzykiem radości i złorzeczeń.
Mogłoby się zdawać, iż powrót powinien być najbardziéj trudną i najmniéj bezpieczną częścią téj podróży, ale liczba tych, którzy się zgodzili na uwięzienie wikaryusza, była tak wielką, iż wyrażała sobą życzenie ogółu, oprócz tego, w czasie gdy Ferrer był w oblężonym domu, wielu z tych, którzy ułatwili mu przystęp do niego, tak się gorliwie starali o utrzymanie w środku ulicy, na całéj przestrzeni, wolnego przejścia, że teraz już powóz mógł się nieco prędzéj posuwać, nie zatrzymując się nawet po drodze. Dwa tłumy stojące po bokach ulicy, zaraz za powozem, zlewały się w jednę, wielką, gęstą masę.
Ferrer, skoro tylko wsiadł do powozu, natychmiast nachylił się do wikaryusza, radząc mu, aby dobrze do kąta się przytulii i aby, na miłość boską, nie poruszał się nawet; wszakże rada ta była zbyteczną. Sam zaś starał się ciągle być na widoku, chcąc zająć i ściągnąć na siebie całą uwagę publiczności. I teraz również musiał ciągle przemawiać do zmieniających się co chwila słuchaczy, a mowa ta, o ile długa, o tyle w treść była uboga; przerywał ją czasem dlatego tylko, aby skulonemu, drżącemu towarzyszowi szepnąć parę słówek na ucho. — Tak, tak, panowie: chleba i sprawiedliwości! do zamku, do więzienia, pod moję straż. Dziękuję, dziękuję, bardzo dziękuje! Nie, nie: już się nie wymknie! Słusznie, słusznie; to się zbada, osądzi; zobaczymy. Przecież i ja dobrze wam życzę, przecież macie we mnie najlepszego przyjaciela. Tak, srodze będzie ukarany; ręczę wam, ręczę. Estolo digo por su bien[2]. Meta sprawiedliwa, meta dobra, uczciwa, dla ukarania tych, którzy chcą lud głodem zamorzyć. Panowie, usuńcie się trochę na stronę, bądźcie tak łaskawi! Tak, tak, jestem poczciwym człowiekiem, jestem przyjacielem ludu. Będzie ukarany, tak, tak, to łotr, to niegodziwiec. Perdone usted[3]. Źle z nim będzie, oj źle!... si es culpable[4]. Nauczym rozumu piekarzy. Niech żyje król i poczciwi medyolańczycy, jego najwierniejsi poddani! Nie wykręci się, nie wykręci; do więzienia, do więzienia. Animo, estâmos ya quasi fuera[5].
Rzeczywiście wyjechali już z największego ścisku i lud z każdą chwilą przerzedzał się. Tu Ferrer, pozwalając nieco wypocząć swym strudzonym płucom, spostrzegł owę pomoc poniewczasie, owych hiszpańskich żołnierzy, którzy jednak nie pozostali bezczynni aż do końca, lecz pod dowództwem i kierownictwem kilku mieszczan przyczynili się do rozpędzenia pewnéj liczby ciekawych i do utworzenia swobodnego przejścia. Gdy powóz nadjechał, stanęli w szeregu i zaprezentowali broń wielkiemu kanclerzowi, który i tu również ukłonił się na prawo i na lewo, a do dowodzącego oddziałem który się zbliżył, aby mu złożyć swoje najniższe uszanowanie, rzekł z pewnym wymownym ruchem prawéj ręki: — beso a usted las manos[6] — wyrazy, których prawdziwe znaczenie było: — pięknieś mi pan dopomógł! — i które też właśnie tak zostały zrozumiane przez dowodzącego. W odpowiedzi na nie po raz drugi nisko się ukłonił i ścisnął ramionami. Na prawdę w tym wypadku można byłoby powiedzieć: cedant arma taga; lecz Ferrer nie miał ani czasu ani ochoty do zajmowania się cytatami; a zresztą dowodzący nie zdołałby nawet ocenić całéj piękności owych wyrazów, bo nie umiał po łacinie.
Pedro, wjeżdżając pomiędzy te dwa szeregi darmozjadów, pomiędzy te błyszczące muszkiety prezentowane z oznakami tak wielkiego szacunku, odrazu nabrał odwagi. Ochłonął całkiem z przestrachu, przypomniał sobie, kim jest i kogo wiezie i wołając głosem rozkazującym: — ej! ej! — bez dodania do tego wykrzyknika najmniejszéj chociażby grzeczności, albo uśmiechu, bo lud o tyle już się przerzedził, iż można było przemawiać doń w ten sposób, zaciął konie i popędził w stronę zamku.
— Panie, panie, już po wszystkiém, już nie ma nikogo — rzekł Ferrer do wikaryusza, który ośmielony tém, że już wrzasków nie słyszy, że powóz jedzie tak szybko, a głównie, że Ferrer tak wesoło doń przemawia, twarz od kąta odwrócił, wyprostował się i w najgorętszych wyrazach zaczął dziękować swemu zbawcy. Ten ostatni przez pewien czas wyrażał mu swe współczucie i radość z powodu uniknionego niebezpieczeństwa, a nakoniec uderzając się ręką po łysinie zawołał: — co téż powie na to jego ekscelencya, która już i bez tego w nienajlepszym jest humorze z powodu owego nieszczęsnego Casale, które się nie chce poddać? Co powie książę-hrabia, który, byle jaki listek zaszeleścił głośniej nad inne, zaraz się sroży i zżyma? Co powie nasz król najmiłościwszy? bo przecie niepodobna, aby wiadomość o téj awanturze do niego nie doszła. I czy już na tém się skończy? Bóg to raczy wiedzieć!
— Co do mnie, to wiem tylko, że już o niczóm ani wiedziéć, ani słyszéć nie chcę — mówił wikarynsz. — Składam urząd w ręce waszéj eksceiencyi i uciekam, uciekam stąd co najprędzéj. Schronię się do jakiéjś jaskini, gdzieś na wierzchołek nieprzystępnéj góry i tam będę wiódł żywot pustelniczy zdala od tego wściekłego ludu.
Usted postąpi tak, jak tego będzie wymagała służba najjaśniejszego pana, w którjé się przecie znajdujesz — z wielką powagą odrzekł wielki kanclerz.
— Ależ najjaśniejszy pan pewnie nie będzie chciał mojéj śmierci — odpowiedział wikaryusz: — gdzieś na górę, do jaskini, daleko, od nich.
Czy się kiedy ziściły te świetne postanowienia, tego nie umiem powiedziéć, gdyż nasz autor, odprowadziwszy biednego wikaryusza do zamku, tam go zostawia i nigdy już o nim wzmianki nie czyni.





  1. Po hiszpańsku: chodź pan ze mną.
  2. Mówią to dla pańskiego dobra.
  3. Przepraszam pana.
  4. Jeżeli zawinił.
  5. Odwagi; jesteśmy już prawie na zewnątrz (za tłumem).
  6. Zwykłe powitanie hiszpańskie: całuję ręce pańskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.