Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
Płacząca wierzba w Salpêtriére.

Przestrzeń między Bruksellą i Paryżem, Kodom przebył bez wypadku. Prócz tego siedział sam w wagonie, to go nie naraziło na nudną rozmowę. O piątej godzinie pociąg stanął punktualnie na stacyi w Paryżu. Riazis już się tam znajdował. Pierwsze wyrazy jakie Robert Kodom wymówił, nim uścisnął podaną mu dłoń przez Riazisa, było zapytanie, objawiające bojaźń, niepewność, oraz wykrzyknik: — A Wanda?
Dostojnik nic nie odpowiedział, tylko w milczeniu potrząsł głową.
— Co się stało? ale mówże.... jest chora? niebezpiecznie.....
— Gorzej niż to.... musisz się przygotować na straszną wiadomość...
Kodom człowiek z granitu, zbladł okropnie. Riazis musiał wziąć go pod ręce, gdyż byłby upadł z omdlenia.
— Umarła? zapytał głosem konającym.
— Baronowa Remeney jest zamknięta w domu obłąkanych w Salpêtriére!
— Wanda obłąkana? ona? to okropnie: opowiedz mi o tem....
— Przebacz mój drogi Kodomie, ale patrzą, na nas. Miej odwagę przejść do mojego powozu. Wanda nie jest obłąkaną. Takie umysły zdolne do utworzenia niewzruszonych, matematycznych planów, nie podpadają zwichnięciu. Lecz ona jest zamknięta w Salpêtriére najformalniej, pod dozorem swego męża, który nie ma chęci przebaczenia jej tak łatwo.
— Nieszczęśliwa!
— Przebóg, trochę energii. Opowiem ci wszystko jakim sposobem zastawiono pułapkę na baronową, wtedy kiedy już siądziemy do powozu. Chodźmy ztąd...
Kodom wytężył swe siły, bo nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo. Riazis skinieniem ręki przywołał swego furmana; obaj wziąwszy bankiera pod ręce, z trudem zaprowadzili do powozu tego człowieka, będącego typem niewzruszonej woli i zimnej krwi, tego który nazywał się Robertem Kodom i na którego ugrzecznieni sceptycy bulwarów, przed miesiącem z uwielbieniem spoglądali. Kiedy Riazis stara się pocieszyć i wzbudzić odwagę, w swym wspólniku Kodomie, który nie był w stanie zrozumieć ani nawet słyszeć wyrazów Dostojnika — my korzystając z czasu, pospieszmy powziąć wiadomość co się dzieje z Wandą.
Blizko dwa tygodnie upłynęło od czasu zamknięcia dumnej baronowej w domu obłąkanych. Ci co ją widzieli w salonach najwyższej arystokracyi, nie byliby poznali owej królowej, która pędziła życie elegantki, ćmiąc blaskiem swoim inne gwiazdy drugiej wielkości. Owa też pyszna baronowa nie chciała uchylić czoła i poddać się karności szpitalnej. Przez osiem dni uporczywie odmawiała wyjść ze swej celki. Wiedziano w biórze dyrektora zakładu, że to jest wielka dama, przeto strzeżono się użyć przeciw niej środków znaglających. Ile razy zapraszano ją aby użyła świeżego powietrza, zawsze tonem rozkazującym odsyłała dozorczynię szpitala, tak, iż nareszcie powzięto przekonanie o jej niezdrowych zmysłach, i że wszelkie środki fakultetu medycznego nie przywrócą baronowej rozumu.
Z miną dziką i groźną, siedziała ona po całych dniach nieporuszona, nie chciała przyjąć pożywienia, zwykle tam udzielanego, jedząc tylko chleb, przez co kilka dni okrutnie cierpiała. Ale też trudno jej było zrezykować się na połykanie amalgamatu złożonego z jarzyn i mięsa, który tak różny był od wykwintnych i kosztownych potraw jej patrycyuszowskiej kuchni. Musiała żyć jednakże, pewnego więc poranku pomyślała, że zabije ją brak świeżego powietrza, a nie chciała jeszcze umrzeć. Niekiedy zabłysł jej słaby promyk nadziei odzyskania wolności, nadziei, która jest pociechą dla słabych i wierzących, stanowi zaś potęgę uporu dla dusz przeklętych.
Wyszła więc na dziedziniec przeznaczony na przechadzkę. Grupy kobiet, zwykle starych, z obrzydliwemi obliczami, na których obłęd wypiętnował cechy zwierzęcej dzikości, owe postacie ze wzrokiem idiotów, cierpieniem złamane, stały skupione w oddzielne gromadki, między któremi hierarhia starszeństwa była zachowywana. Przewodnicząca jednej takiej grupie, zbliżyła się do nowo przybyłej pensyonarki i pozdrowiła ją ukłonem, na wzór dawnego menuetu, gdyż Wanda mimo zaniedbania i nieporządku w jej ubiorze, miała zawsze postawę wielkiej damy, a strój kosztowny przedstawiał więcej niż zbytek w jej toalecie. Stara megera pochwyciła w kościste palce mantylkę koronkową baronowej i zawołała:
— Prawdziwe angielskie koronki!
Na ten wykrzyknik powstał ruch nadzwyczajny. Wszystkie obłąkane zaczęły się cisnąć około księżnej wieszczek, która nosiła koronki angielskie. Każda chciała ich dotknąć, ztąd powstał taki natłok, że Wanda aby nie być uduszoną, musiała użyć łokci i pięści, a miała je dość silne, dla rozpędzenia cisnącego tłumu. Straszny okrzyk powitał tę groźną ze strony Wandy demonstracyą. Jedne udawały wrzask papugi, inne szczekały, te miauczały tak dobrze jak kot, jedna znów udawała pianie koguta narodowego, nareszcie inna grała niby na gitarze, wziąwszy kawałek deski spróchniałej. Kocia muzyka zdawała się nie mieć końca. W aryatki szły krok w krok za baronową, objawiając swój podziw na wszystkie tony, ale niemiłosiernie fałszywe. Gritarzystka nuciła:

Wiatr szumiał, wiatr dmuchał,
Co przysięgi wysłuchał,
Liść z przysięgą uleciały,
Bo w jesień wiatry zdmuchały...
Przysięgę i z żółkły liść!....

Na szczęście dla muzykalnych uszów baronowej, dźwięk dzwonu nakazał milczenie tym rozstrojonym wrzaskom. Obecność czterech dozorców, dostateczną była do przywrócenia porządku i karności między niesfornemi pensyonarkami. Dalej, naprzód, zawołał jeden ze stróżów i oto część udała się do roboty, bo niektóre mogły pracować; reszta najzuchwalszych, poszła spokojnie do swoich celek.
Niektóre uprzywilejowane i przez swoje rodziny nieopuszczone, i te których obłęd nie okazywał żadnych złośliwych symptomatów dla ogólnego bezpieczeństwa, miały dozwolone przechadzać się dopóty, dopóki same zechciały. Dozorcy widząc jednę kobietę na dziedzińcu spacerującą, która długi czas opierała się namowom użycia świeżego powietrza, zachęcili ją aby korzystała z dobroczynnych promieni słońca, zaleciwszy najmocniej spokojne zachowanie. Tym sposobem zostało cztery obłąkane na podwórzu. Jednej z nich najbliższej Wandy, błyszczał w oku ciemnem promień radości, na widok zamykających się drzwi, za burzliwemi towarzyszkami. Uklękła ona przed ławką z pobożnością jaką tylko można widzieć przed ołtarzem. Na prawo położyła stare szmaty, obejmujące zardzewiałe gwoździe, na lewo tasiemki zawiązawszy na końcu każdej węzełek, aby je mocniejszemi uczynić. Po dopełnieniu tego, policzyła gwoździe i końce tasiemek, okazując radość przez klaskanie rękami.
Wanda usiadła o kilka kroków na żelaznej ławce. Śledziła ona oczami poruszenia biednej obłąkanej, ukryta ile możności za pień dużego drzewa. Po długiej przerwie w zachwyceniu, staruszka powstała. Była to kobieta 60 lat mająca. Można było odgadnąć że kiedyś cieszyła się niezwykłą urodą. Jej zatrudnienie, albo raczej nabożeństwo polegało na tem, ażeby wspiąć się na palcach nóg, dla pochwycenia najbliższych gałęzi starej lipy, którą zdawała się czcić z wiarą fetysza. Kiedy jaka gałązka z jej rąk się wymknęła, wtedy mówiła ona ze słodyczą matki:
— Zostań spokojną, ty brzydka! nic złego nie chcę ci zrobić, chcę tylko nagiąć cię i uczynić piękną jak powinno być drzewo pamiątek.
Takie zajęcie nieszczęśliwej trwało blizko godzinę, lecz nareszcie zdołała nagiąć ze czterdzieści gałęzi i przywiązać do nich tasiemki z gwoździami, które kołysały się na kilka cali nad ziemią. Po zrobieniu przeglądu na około drzewa z którego obłąkana była zadowoloną, wzięła się do przybijania gwoździ między bruk podwórza; praca ta żmudna i uciążliwa wyczerpała jej siły. Jednakże po ukończeniu naginań gałęzi i przytwierdzeniu ich do ziemi za pomocą tasiemek, spoglądała na swe dzieło z majestatyczną powagą Michała Anioła, kiedy skończył swój Sąd Ostateczny.
Zrobiła kabalistyczne znaki na pniu drzewa, a potem ujrzawszy na ziemi wstążkę zieloną, którą zapewne Wanda w czasie tumultu zgubiła, schwyciła ją z radością i okrzykiem. Wydobyła z kieszeni małe nożyczki, pocięła wstążkę naśladując liście i takowe szpilkami do drzewa poprzypinała. Przechodząc się poważnie około nowej dekoracyi, nic nie mówiła, ale poruszały się jej wargi, na kształt odmawiającego po cichu litanię mnicha, przed swoim ołtarzem.
Baronowa śledząc ciągle dziwne zatrudnienie obłąkanej, szelestem swej sukni zwróciła jej uwagę. Waryatka poszła prosto do Wandy i ujęła ją łagodnie za rękę, a nawet z pewnym wdziękiem przypominającym dobre towarzystwo, poczem rzekła:
— Nie lękaj się zbliżyć do mnie moja panno. Jeżeli masz czas czekać, wierzba płacząca zazieleni się w naszych oczach. Ona nie uschła, jak rozniesły wieść złe języki, bo to jest drzewo męczenników i pokutujących.
Wanda zadziwiona patrzała na starą obłąkaną; a ulegając jej kaprysowi, dozwoliła oprowadzić się na około drzewa dla przytwierdzenia na nowo tych gałęzi, które od ziemi odskoczyły.
— Nie chcą tutaj wierzyć, — mówiła dalej staruszka, — kiedy im opowiadam o pięknym parku, gdzie moja wierzba kąpała swe spłakane gałęzie w wodach wielkiego jeziora; śmieją się mi w oczy i nazywają starą waryatką. Ale przypominam sobie, o przypominam! wieśniacy nazywali mnie hrabianką Laurą. — Kiedym go pierwszy raz ujrzała, nosił wtedy złote epolety i tak wspaniale, że mimowolnie na ten widok serce zatętnić musiało. Powiedział że mnie chce kochać jeżeli na to pozwolę. Jakim sposobem można tego zabronić, kiedy mówi głoś pieszczący, kiedy ten co pyta jest istotnem szczęściem?
Było to za czasów Karola X, a mojego ojca nazywano wielkim panem w okolicy. On nazywał się Lucyan, on mój przyjaciel, odważny marynarz! Podczas dalekiej podróży, o bardzo dalekiej, na wyspie Ś-ej Heleny, uszczknął gałązkę wierzby nadgrobnej, którą wsadził w wazonik porcelanowy i w ciągu podróży tak ją pielęgnował, pieścił i cenił jak najmilsze dziecko. Pielęgnowaliśmy ją potem oboje. Pewnego poranku zeszedł nas ojciec niespodzianie przy naszem zajęciu. Lucyan rzucił się do nóg głowy rodziny, zaklinając aby pobłogosławił naszej miłości. Mój ojciec wypędził go jak lokaja.
Nazajutrz znalazłam moją malutką wierzbę posadzoną na wyspie w parku. Jego nie ujrzałam już nigdy, nigdy! nigdy! zginął w czasie burzy morskiej...
I zaśmiała się konwulsyjnym śmiechem, który zatrząsł jej starą piersią.
Wanda z początku nieuważna, teraz słuchała opowiadania z zajęciem.
— Nakoniec? zapytała baronowa.
— Pielęgnowałam płaczącą wierzbę, która rosła cudnie. Dziesięć lat hodowałam to cmentarne drzewo, bo przysięgłam pozostać wierną pamięci Lucyana. Odmawiałam wszystkim z okolicy młodzieńcom, którzy się o moją rękę starali, oparłam się nawet rozkazowi ojca. Jednego poranku znalazłam moją wierzbę wyrwaną, pobiegłam do ojca i powiedziałam mu że jest katem!
Tu znowu zaśmiawszy się przerażająco, — rzekła:
— Ja kochałam złote epolety, a oni mnie chcieli wydać za....
— A potem?
— Potem nic nie pamiętam co się ze mną stało, tylko że po długim śnie tu się znalazłam...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.