Nabob/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dwunasty.
Wybór w Korsyce.
Pozzonegro, przez Sartêne

Mogę nareszcie przesłać ci nowiny, mój drogi Panie Joyeuse.
Od pięciu dni, jak przybyliśmy do Korsyki, nie miałem czasu skreślić tej korespondencji, gdyż tyle mieliśmy biegania, tyle m usieliśmy mówić, tak często mienia liśmy powozy, konie, muły i osły, że nie podobna tego przedstawić. Często nawet dla przejścia rwących strumieni, zmuszeni byliśmy najmować ludzi, i na plecach ich takowe przebywać. Tyle potrzeba było pisać liistów, tyle załatwiać odpowiedzi, że zaledwie znajdywała się mała chwila na odpoczynek.
Zwiedzaliśmy szkoły, zakupywaliśmy i rozdawaliśmy kościelne aparaty; organizowali w rozmaitych punktach miejsca przytułku i zakładali sale ochronek. Towarzy-szyły temu wszystkiemu uroczystości, przyjęcia, toasty, publiczne mowy, wychylanie puharów toledańskiego wina i konsumowanie białego sera. Jednem słowem byliśmy zajęci nieustannie, jak we młynie.
Korsyka, to uroczy kraj.
Zdaje mi się jednak, że wkrótce będę pozbawiony jego widoku, albowiem podobno pojutrze opuścimy ten gościnny kraj i powrócimy do Paryża.
Co się tyczy wyborów, jestem przekonany, że podróż tu nie była daremna.
Rzecz dziwna, że jakkolwiek w Korsyce mnóstwo mieszka rodzin ubogich, cierpiących niedostatek i nędzę, wszyscy w ogóle są nadzwyczaj dumni z tego, iż mają przekonanie że pochodzą z rodów zasłużonych krajowi.
Mówią tu bardzo wiele o majątku zmarłego deputowanego Popolasco.
Śmierć pozbawiła go pięciu tysięcy franków jakie miał otrzymać za zrzeczenie się swej godność na rzecz Naboba.
Wszyscy tu urzędnicy krajowi, są ludzie bez wyższego charakteru, żądni sławy i rozgłosu; noszą oni mundury i wysokie kaska, na których pomieszczony napis:
„Urzędnik rządowy“.
Gdybyście zaś któremu z wieśniaków dali do wyboru, czy chce posiadać bogaty folwark w Beauce, czy też posadę jedną z najpodrzędniejszych, bo posadę polowego strażnika, niezawodnie zdecydowałby się na to ostatnie.
W takich warunkach, przy takim stanie rzeczy, zapewne domyślasz się sam, że człowiek rozporządzający olbrzymimi kapitałami i względami rządu ma zupełną pewność zdobycia sobie stanowiska, a tem więcej szansę być wybranym jednomyślnie.
Niewątpliwie więc Jansonlet otrzyma to co zechce; w tym też jedynie celu przybyliśmy tutaj, zająwszy mieszkanie w jedynym hotelu jaki znaleźliśmy w małym kraiku zwanym Pozzonegro, co znaczy czarna studnia. Jest to istotnie studnia, otoczona dokoła zielonością.
Znajduje się tu około pięćdziesięciu domów z czerwonego kamienia, ściśniętych przy wielkiej dzwonnicy, zbudowanej, wedle włoskiego gustu, w zagłębieniu otoczonem olbrzymimi lasami, i niebotycznemi prawie skałami oraz pojedynczemi, kamienistem i wzgórzami.
Przez okno, przy którym zwykle pisuję, widzę wysoko płat błękitu nieba i otwory czarnej studni, na dole zaś, na małej, ograniczonej płaszczyźnie olbrzymi orzech, gdzie, jakby nie dość dla nich było cienia gdzie indziej, siaduje dwóch pasterzy przybranych w zwierzęce skóry i grających w karty, z opartymi łokciami na brzegach miejscowej fontanny.
Gra ich, to pospolita choroba tego próżniaczego kraju, którego mieszkańcy nie zbierają nawet sami zboża, ale sobie najmują ludzi z prowincji Luequois.
Dwaj biedni pastuchowie, których mam obecnie przed oczyma, nie znaleźliby zapewne w kieszeniach swoich ani jednego nawet liard’a[1], a przecież przed nimi leży kawał sera, owiniętego w liście winogronowe. Dwaj inni siedzą tuż przy nich nadzwyczaj zaciekawieni grą.
I oto wszystko, nie ma dokoła najmniejszego hałasu lub szelestu, wyjąwszy lekkiego szmeru jaki sprawiały krople wody spadające na kamienie, wykrzyku jednego z grających i głosu stłumionego po nad mają głową, na pierwszem piętrze, gdzie nasz przyjaciel rozmawia ze znakomitym Paganetti, który mu służy jako tłumacz w rozmowie z niemniej znakomitym Predigoriggio.
P. Piedigriggio (szara nogę) jest pierwszą miejscową powagą.
Jest to wysoki, barczysty sześćdziesięcio letni starzec, ubrany jako majtek, a trzymający się jeszcze całkiem prosto z długą, białą brodą, spadającą mu na piersi, w kapeluszu katalońskim barwy brunatnej; włosy ma równie jak śnieg białe, u pasa zaś wiszą mu wielkie nożyce, któremi kraje liście tytoniu jeszcze zielonego. Cała postawa tego człowieka jest wspaniała i poważna. Kiedym go raz pierwszy ujrzał przechodzącego przez rynek, ściskającego za rękę proboszcza i uśmiechającego się po ojcowsku do dwóch, graczów, nie domyślałem się, że to ów sławny bandyta Piedigriggio, który od 1840 r, do 1860 przebywał do Monte-Rotondo trzymając w przyzwoitem oddaleniu i poszanowaniu dla siebie wojska linjowe i żandarmerją. Dziś, dzięki prawu przedawnienia, z którego właśnie korzystał, chodzi sobie najswobodniej po ulicach, mimo siedmiu czy ośmiu morderstw, których świadkowie żyją jeszcze, używając nawet wielkiej powagi i wpływu na miejscową ludność.
Przyczyna tego następująca:
Piedigriggio ma dwóch synów którzy za przykładem ojca oddają się jego dawnemu rzemiosłu, trzy mając wszystkich w nielada postrachu.
Dotąd nie podobni do pochwycenia, bezkarnie plądrują okolice, jakto czynił ojciec ich przez lat dwadzieścia. Są zawsze przestrzeżeni w właściwym czasie gdy im zagraża niebezpieczeństwo; tak, że właśnie wówczas kiedy bandyci już są daleko, zjawiają się dopiero żandarmi tam, gdzie mogli ich byli schwytać.
Starszy z nich, imieniem Scipion przyszedł naprzykład przeszłej niedzieli na sumę do tutejszego kościoła. Nie można powiedzieć aby mieszkańcy sprzyjali im i z przyjemnością podawali rękę do uścisku, ale jednak boją się ich i tym sposobem pozwalają przebywać wszędzie bez niebezpieczeństwa.
Otóż, ten Piedigriggio przedsięwziął popierać nasze usiłowania przy wyborze; protekcja niewątpliwa; któryż bowiem z kantonów ośmieliłby się wotować przeciwko nam, gdy to nie zgadza się z wolą bandytów, mających nie tylko długie nogi lecz i dalekonośne strzelby.
Mamy ma się rozumieć i żandarmów ze sobą, ale rozbójnicy są daleko potężniejsi, bo oto co nam powiedział dziś oberżysta.
„Żandarmi przyjdą i pójdę, a bandyci z nami zostają“.
Wobec tak logicznego dowodzenia, pojęliśmy bardzo dobrze, że należy koniecznie i to natychmiast traktować z rozbójnikami panów Piedegriggio.
Mer powiedział kilka słów staremu, ten zaś natychmiast porozumiał się z synami.
Dzisiaj słyszałem mówiącego gubernatora:
— Dalej, mój kochany kolego, wiesz dobrze że jestem starym Korsykaninem...
Poczem zbój odpowiedział przychylnie, ale jestem najpewniejszy, że dopóki nie będzie widział pieniędzy na stole, dopóty nic nie zrobi.
Paganetti reprezentujący tu Kasę terytorjalną znanym jest też w całym kraju.
Prawdę jednak powiedziawszy nie wiadomo jaki jest właściwie cel tych usiłowań odejmowanych przez tę instytucję.
— Żaden, tak jak w jej przedsiębiostwaeh nie ma nic rzetelnego, prawdziwego.
Oto kopalnia nie explotuje się i nie mogą być nigdy exploatowane, ponieważ istnieją tylko na papierze; łomy kamieni równie przedstawiają się jak najniekorzystniej, robotnicy nie znają się ani na wierceniu ani na podminowaniach prochem. Traktują tę czynność powierzchownie.
Jednego dnia np. mówi się: „zaczniemy“ i rzeczywiście robi się niby coś, ale to wkrótce ustaje i zapomina się o tem całkiem.
To samo zupełnie z lasami jakie otaczają dokoła Monte-Rotondo, które do nas należy, tutaj poręby okazały się niemożliwe ponieważ już aeronauci założyli tu biuro drwali. To samo i do stacji kąpielowych, pomiędzy któremi ta mizerna czarna studnia (Pozzonegro) jest jedną z najwydatniejszych, którą sławny Pagagetti sławi, jako posiadającą wielką obfitość żelaza.
O statkach ładownych także nie wiele do mówienia. Tu może przynosić dobry dochód kolej żelazna, gdyż mieszkańcy tutejsi obok chęci do czczych pogadanek, są nadzwyczaj ciekawi i zainteresowani, jak się jedzie tą koleją.
Czytałem też w papierach, jakie nam przedstawił gubernator, akt sprzedaży jednego łomu kamieni w Taverna, leżącej o dwie godziny drogi od Pozzonegro.
Korzystając ze sposobności, jednego poranku, nie opowiadając się zgoła nikomu, dosiadłem ukradkiem muła i w towarzystwie rosłego wyrostka, z nogami szybkiemi jak u jelenia, będącego prawdziwym typem kontrabandzisty a raczej rozbójnika korsykańskiego, z wielką fajką w ustach, ze strzelbą zawieszoną na ramieniu, udałem się do Taverna.
Po bardzo uciążliwym marszu, przez rozdoły, skały i złomy kamieniste, przez wertepy i rozmaite wyrwy skalistych gruntów, po nad bezdennemi przepaściami i otchłaniami, brzegiem których muł mój szedł sobie najspokojniej, tak jakbym ja szedł aleją ogrodu, przybyliśmy nareszcie do celu naszej podróży, schodząc na ostatku ze spadzistości bardzo stromej i niebezpiecznej. Zastaliśmy tutaj szeroką pustkę zawaloną skałam i, zupełnie obnażoną z drzew i traw, prawie zupełnie białą z powodu wielkiej skorupy guana morskich mew i jaskółek; przytem u stóp jej huczy spienione morze, bardzo blisko, i cisza całej okolicy przerywaną jest zaledwie szmerem i burzeniem się spienionych fal oraz przeraźliwym krzykiem dzikiego ptactwa, które tu krąży wielkiemi gromadami.
Mój przewodnik, niezmiernie obawiający się celników i żandarmów, pozostał na górze w przystani, z powodu, że tuż przy zejściu ze skały stał posterunek żandarmski strzegący brzegów rzeki; ja zaś skierowałem się ku wielkiemu budynkowi czerwonej barwy, wznoszącemu się pompatycznie w tej przestrzeni z trzema swemi piątrami, o wybitych szybach w oknach, z zapadłym dachem z dachówki, z olbrzymim na frontonie, startym już do połowy przez wiatr, słońce i deszcz, napisem:
„Kasa terytorjalna. Łom 54.“
Poczęto tu zapewne już exploataeją, o czem przekonywały wielkie utwory kwadratowe, jak rozwarte paszcze, podzielone na kondygnacje, głównie na dole, ukazujące jakby plamy nieczyste tych murów przeznaczonych na zniszczenie. Leżały tu ogromne płyty różowo-brunatnej barwy, olbrzymie złomy marmuru znanego w handlu pod imieniem, czerwonobrunatnego kamienia (griotte).
Także i te łomy stały bezużyteczne, tak jak, ów statek Robinsona, oczekujący na kierownika.
Szczegóły tej historji smutnej o naszem bogactwie, udzielone mi zostały przez miejscowych dozorców, drżących febrycznie z nie dostatku i zimna; znalazłem ich w dolnej sali, zabierających się do upieczenia kawałka mięsa na drewnianym rożenku.
Człowiek, który wybierał, personal dla Kasy terytorjalnej w Korsyce, jest ojcem chrzestnym Paganetti’ego, dawniejszy strażnik przystani, dla którego samotność nie wydawała się wcale przykrą.
Gubernator zostawił go tutaj częścią z litości, częścią z tego powodu, że listy wysyłane przez niego co kilka dni, a datowane z łomu w Taverna, wywierały bardzo korzystne wrażenie na akcjonarjuszów.
Szczegóły te udało mi się wydobyć od miejscowej ludności złożonej w 3/4 z dzikich na pół mieszkańców, ukrywających się w zaroślach wyspy. Przyglądali się mi oni z pewnem niedowierzaniem i podejrzliwością. Od nich to właśnie dowiedziałem się jak Korsykanie zapatrują się na projekt budowy kolei żelaznej i dla czego odzywają się o tem zawsze w dziwnie tajemniczy sposób.
Skoro zaś usiłowałem wybadać ich, co rozumieją pod wyrazem: „kolej żelazna“ jeden ze starszych, z uśmiechem złośliwym na ustach, ale bardzo naturalnym, chociaż nieco gardłowym i bełkotliwym głosem, podobnym do szelestu jaki sprawia zasuwany a już dobrze zardzewiały rygiel, tak się do mnie odezwał;
— O panie, tu wcale nie jest potrzebna kolej żelazna.
— Wszak to droga nadzwyczaj potrzebna a korzystna i wygodna kommunikacja.
— Nie zaprzeczam temu, odparł starzec ale przy tylu żandarmach, jest ona zbyteczną...
— Przy żandarmach?
— Bez wątpienia.
— To qui pro quo trwało blisko pięć minut, dopiero po upływie tego czasu zrozumiałem, że służba policyjna sekretnie, nazywa się tu „koleją żelazną“.
Ponieważ w Korsyce jest wielka ilość policjantów, przeto dla złagodzenia nazwy, która drażniłaby uszy szlachetnych poniekąd potomków tutejszych rodów, używają frazesu: „kolej żelazna“ do określenia niezbyt zaszczytnego zajęcia.
Tak więc gdy pytasz kogo:
— Gdzie jest wasz syn Ambrozini? Co robi pański wuj Barbicaglia?
Odpowiedzą m rugając domyślnie okiem;
— Jest urzędnikiem przy „kolei żelaznej“, a wówczas wiedzą co to znaczy.
Między wieśniakami, którzy nigdy nie widzieli kolei żelaznej, którzy nie wyobrażają sobie nawet czem ona jest właściwie i jak się przedstawia, panuje przekonanie, że administracja tajemna policji cesarskiej, nie ma innego wyrażenia na określenie osób do niej należących jak: „kolej.“
Nawet w raportach używa się tego rodzaju omówienia np. „Linja z Ajaccio do Bastia, przez Bonifacio, Porto Vecchio i t. d., jak gdyby to było wypisane z wielkiej księgi istotnej kolei.
Wreszcie gdzie się zaprzepaściły owe wielkie summy wydawane przez Jansoulet’a w ciągu pięciu miesięcy? Jestem najmocniej przekonany, że te wszystkie wydatki na kupowanie gruntów, badanie ich i wiercenie, jakie pomieszczone są w wielkich księgach rachunkowych, przesadzone do najwyższego stopnia.
Z tego zapewne powodu pan gubernator opierał się tak gwałtownie i nie chciał aby mię brano na tę podróż. W pierwszej chwili nie żądałem od niego bliższych objaśnień.
Mój biedny Nabob, zdaje się, ma już aż nadto dosyć kłopotów, z tytułu wyborów.
Muszę mu koniecznie stawać na oczy jak najprędzej szczegóły, jakie zdobyłem w poszukiwaniach prowadzonych na własną rękę i czy siłą, czy też innym sposobem postaram się o wydobycie go z tej matni.
Starv Piedigriggid, przechodząc przez miasto pozwolił wypadać sztukom złota ze swej kieski, która była napełniona niemi wcale dostatnio.
Są to resztki operacji wyborczej.
Targ, zdaje się, załatwiony.
Zegnam cię panie Joyeuse i do prędkiego zobaczenia się; przypomnij pan tam swoim panienkom o ich znajomym i raczcie zachować dla mnie mały kącik, przy waszym stoliku.
Ruch wyborczy nie tylko objął Korsykę, ale jeszcze, przebywszy morze, jakby wiatr sirocco dostał się aż do Paryża, wcisnął się do apartamentów na placu Yendôme i co rano i wieczór sprowadzał coraz nowe tłumy, przybywających wyborców.
Byli to ludzie niskiego wzrostu, z cerą twarzy brunatną, włosów kręcących się; ludzie dość nieprzyzwoici, rozmawiający bardzo głośno, coś w rodzaju Paganetti’ego; inni znowu byli milczący, zamknięci w sobie i wypowiadający tylko dogmata; prawdziwie typy południowego klimatu, którego wpływy dziwnie działają na rozwinięcie się umysłów.
Wszyscy ci wyspiarze, wycieńczeni głodem, dali sobie słowo spotkania się przy stole Naboba, którego dom tym sposobem zamienił się na rodzaj oberży, restauracji, rynku.
W sali jadalnej, gdzie znajdowały się stoły zawsze nakryte, można było codzień spotkać jakiego nowego przybysza z Korsyki, który przyjechał po to jedynie, ażeby się darmo dobrze najadł i napił.
Masa pochlebna, krzykliwa i perorująca wyborców, wszędzie jest prawie jednaka. Jeżeli zwłaszcza spodziewają się sowitego wynagrodzenia, usiłują użyć wszelkich sposobów okazania swej gorliwości nadzwyczajnej, w podchlebianiu dumie lub zarozumiałości swoich wybrańców.
Zwykły pisarz przy sądzie, lub jaki mały urzędnik merostwa, albo wreszcie nauczyciel wiejski, mówi tak śmiało, jakby był przedstawicielem całego kantonu, mając w kieszeniach paki deklaracji wyborczych.
Jansoulet w Korsyce nie mógł czynić należytej różnicy między ludźmi użytymi do tego rodzaju czynności. W kraju tym, gdzie rody są tak dawne, tak starożytne, podzielone na rozmaite mniejsze i większe gałęzie genealogiczne, nie podobna nie pomylić się. Oto n. p. jakiś biedak, który przedtem tłukł kamienie na drodze, teraz, w ogólnej wrzawie i w ogólnem zamięszaniu, odgrywa rolę potomka znakomitej rodziny i dysponuje rzeczywiście wpływowe mnóstwem głosów, równie takich samych jak on biedaków, ale zawsze ludzi bardzo znakomitych.
Charakter narodowy, duma, usposobienie ponure i skryte, zdolność do tworzenia intryg, zręczność w exploatowaniu usposobień, wyraźną powinny być przestrogą, aby nie powierzać się tej masie oszustów, a z zastawionych przez nich sieci, módz się wyplątać bez własnej szkody.
Najstraszniejszem jest to, że ci ludzie odznaczają się nadmierną zazdrością i zawiścią, wzajemnie pogardzają sobą, kłócą się nawet publicznie przy zastawionych stołach, z powodu swych popieranych kandydatów; krzyżują się, niby ostrza szpad, spojrzenia czarnych, błyszczących oczów; każdy konwulsyjnie ściska w rękach puginał; mówią wszyscy nadzwyczaj głośno i gwałtownie, gestykulują, sypią się frazesy w ich krajowym lub też w języku francuskim, który bardzo mało rozumieją a przekręcają fatalnie i wreszcie dochodzą do ostateczności wydobywając na jaw bardzo dawne, już niemal zapomniane wypadki rodzin; podnoszą jakieś tam urojone pretensje i często dwaj przedstawiciele pewnych rodów, którzy ściskali się za ręce siadając do stołu, powstają od niego jako zacięci, nieprzebłagani, śmiertelni nieprzyjaciele.
Nabob trwożył się zawsze i unikał widoku tych uczt, zakończających się tak tragicznie i usiłował nieraz zażegnać powstałe kłótnie i spory, swym dobrotliwym, łagodnym uśmiechem.
Lecz Paganetti uspokoił go zupełnie w tym względzie.
Według niego, vendetta, żyje zawsze i dotąd niezaprzestała wybierać ofiar w Korsyce, do której, przeważnie w klasie najniższej, używają sztyletu i broni palnej, jaką jest strzelba.
Obecnie vendettę w klasach wyższych zastąpiły „listy bezimienne“.
Każdodziennie też rzeczywiście otrzymywano przy placu Vendôme listy bez podpisu, tej najczęściej treści:
„Panie Jansoulet, jesteś pan tak szlachetny, że nie pozostaje mi nic innego, jak ostrzedz Pana że człowiek imieniem Bornalinco (Anioł Marja) zdradza Pana i dał się kupić pańskim nieprzyjaciołom: przeciwnie wyraziłbym się o jego kuzynie Bornalinco (Ludwik-Tomasz), który służy z calem poświęceniem, dobrej sprawie“ etc.
Albo tej osnowy:
„Panie Jansoulet, obawiam się, że wybór pana nie dojdzie do skutku i to z tego względu, że źle Pan wziąłeś się do rzeczy, opierając się z całem zaufaniem na pewnem indywiduum nazwiskiem Castirla (Jozue) z kantonu Omessa, gdy zaś inaczej by to wszystko obróciło się, gdybyś Pan raczył baczniejszą zwrócić uwagę na kuzyna jego Luciani, człowieka uczciwego i takiego właśnie jak panu potrzeba“.
Jakkolwiek Nabob po pewnym przeciągu czasu już zupełnie zaprzestał czytywać podobne listy, to jednakże w umyśle jego zrodziła się wątpliwość; patrzył niedowierzająco na walczące z sobą namiętności, na plątanie się intryg nadzwyczaj misternych na owe sceny, grożące wytępieniem się wzajemnem wyborców, na te dziwne podejrzenia, na gorączkę głosujących, czując doskonale prawdziwość przysłowia: Jeżeli chcesz swemu nieprzyjacielowi dokuczyć, doradź mu, aby przy wyborach użył członków własnej rodziny.
Można sobie wyobrazić tedy, ze zupełnie nie oszczędzano Naboba i że ta gromada szarańczy postanowiła obedrzeć bez litości kandydata popieranego ich głosami.
Nic nie było komiczniejszego nad sposoby, jakich używano, aby wydobyć z Naboba pożyczkę.
Jednakże ludzie ci nie byli znowu tak bardzo niebezpieczni; całem ich usiłowaniem było chwytanie cygar jakiemi zapychali sobie literalnie kieszenie.
Mimo to, wybór kosztował bardzo drogo i były nadto, jeszcze inne okoliczności zaprawiające życie Naboba goryczą.
Do takich należały ogłoszenia w gazetach i plakaty wysyłane masami do Paryża, w ilości od 20 do 30 tysięcy, zaopatrzone w portrety, biografie, broszury i inne szpargały, mogące wywołać ogólne wzburzenie lub przychylność dla imienia proponowanego kandydata.
Już nawet na giełdzie poczęły obiegać bardzo nieprzychylne wieści. Czyliżby wymuszali je nieprzyjaciele Naboba, jak ów pan Hamerlingue, któremu Nabob wydał pieniężną a zaciętą walkę, pragnąc popsuć mu kredyt, co ma się rozumieć kosztowało znaczne sumy.
Jednem słowem gwiazda Jansoulet’a poczęła blednąć.
Paweł Géry wiedział o tem wszystkiem od pana Joyeuse, który obecnie dostał się do pewnego kantoru w charakterze inkasenta i tym sposobem był doskonale obznajomiony z różnymi interesami i wtajemniczony w operacje finansowe.
Poczciwego chłopca najbardziej przerażało usposobienie Naboba, który wszelkimi środkami chciał się rozerwać, jakby dla zagłuszenia, uspokojenia, a właściwie odurzenia się w tym stanie graniczącym z ostatecznym a nieuniknionym upadkiem.
Nieustannie też wydawał uczty, przyjmował gości i pośród hałaśliwych zebrań, krzykliwych biesiad, zdawał się nieco uspakajać.
Wtajemniczeni w ten stan niezwyczajny Jansoulet’a, widzieli najwyraźniej, że pod tym chłodem, jaki przywoływał na oblicze, wrzała wewnątrz straszliwa walka, że w każdym jego słowie drgało coś bolesnego, w każdym uśmiechu przebijała się gorycz i niezadowolenie.
Doszło nawet do tego, że Nabob unikał wszelkiego spotkania się z Géry’m i nie chciał zgoła ani czytać, ani słyszeć jego sprawozdań.
Przepędzał noce w klubie, poranki w łóżku; zaledwie jednak obudził się, już salony zapełniały się rozmaitymi gośćmi, którzy nieuwzględniając potrzeby spokoju dla Jansoulet’a rozmawiali z nim, gdy się ubierał, a przytem wielu było takich, którzy go dręczyli swoją obecnością nawet w łóżku. Nabob odpowiadał wtedy okrywszy się kołdrą aż po oczy.
Kiedy jakimś niespodziewanym zbiegiem okoliczności, cudem jakim Géry zdołał go pochwycić samego, Nabob krył się, uciekał lub wreszcie dość opryskliwie odpowiadał:
— Obecnie nie mam czasu. Innym razem mój drogi.
W końcu młodzieniec uciekł się do heroicznych środków.
Jednego dnia, bardzo wczesnym rankiem, o godzinie piątej, Jansoulet powróciwszy z klubu, znalazł na stoliku przy łóżku list, który z początku wziął za zwykłą denuncjację bezimienną, jakie codziennie otrzymywał.
Rzeczywiście była to denuncjacja, ale podpisana nazwiskiem autora, występującego z odkrytą przyłbicą, a wiała z niej lojalność i siła młodzieńcza tego, który ją napisał.
Géry zawiadamiał Naboba bardzo jasno o nikczemnościach eksploatacji, jakiej był ofiarą.
Nie obawiając się niczego, niegodziwców, łotrów i oszustów wymieniał wprost z nazwiska.
Wyraźnie pisał w liście, że z grona otaczających go osób nie było ani jednej, któraby nie miała na celu wyzyskania go, nie było ani jednej, któraby nie okłamywała go i nie okradała.
Od góry do dołu, w całym domu, mieścili się ludzie rabujący go, chwytają wszystko, co się znalazło pod ręką.
Konie kupione od margrabiego Bois-l’Héry, były wy włokami, nie mającymi najmniejszej wartości; galerja Sehwalbach’a, będąca jedynie zbiorem mazanin, podsuniętą została Nabobowi jako coś cennego; artykuły zamieszczane w gazetach przez Moessard’a, były pisane tylko a wyzyskania Jansoulet’a, bez żadnego poszanowania jego osoby.
Wszędzie zresztą, gdzie tylko się dało, używano intryg i obłudy.
Otóż z tego całego szeregu bezprawi, Góry ułożył długi memorjał, oparty na dowodach i dokumentach niczem niezaprzeczonych; akta zaś tak zwanej „Kasy terytorjalnej“ mogły szczególnie przekonać Naboba, że groziło mu poważne niebezpieczeństwo.
Tu już honor nawet był zagrożony.
Pociągnięci urokiem imienia Naboba, jego tytułem Prezesa Rady, liczni wspólnicy, zapragnęli szukać złota śladem tego szczęśliwego górnika, a przedstawiając mu świetne nadzwyczaj interesa kopalń i łomów kamienia, przygotowywali straszną niespodziankę.
Nabob czytając liczby i dokumenta objaśniające, przekonywał się z każdym wierszem, jak go haniebnie oszukiwano.
„Znajdziesz pan — pisał w dalszym ciągu Paweł Géry memorjał do tego co tu powiedziałem, w pierwszej szufladzie mojego biurka.
Połączone są tam różne kwity i poświadczenia oryginalne.
Nie położyłem go na biurku w pańskim pokoju dla tej bardzo prostej przyczyny, że Noëlowi nie dowierzam tak samo, jak innym.
Dzisiejszego wieczoru opuszczając ten dom, prześlę panu klucze.
Bo rzeczywiście oddalam się ztąd drogi mój opiekunie i przyjacielu, unosząc ze sobą szczere uczucie wdzięczności za to, com doświadczył i doznał od pana; a zarazem mocno rozżalony tem, że nie pozwoliłeś mi pan wynurzyć się osobiście, będąc zaślepionym w otaczających cię, mniemanych przyjaciołach i pomocnikach.
W tym stanie, jak obecnie, sumienie nie pozwala mi pozostać nadal świadkiem bezprawi, jakie się tu spełniają; uczciwość wzbrania milczeć, gdy zbrodnia z bezczelną twarzą przebiega ten gmach.
Byłem przytomnym wówczas, gdy spełniano najhaniebniejszą kradzież w pałacu letnim, byłem bezsilnym ponieważ nie mogłem zapobiedz dokonaniu występku.
Jestem pańskim przyjacielem, więc z powodu mej bezczynności, niemożności działania w pańskiej obronie obciążam moje barki i sumienie wspólną winą.
A wreszcie któż to wie, jak oddziałałaby na mnie atmosfera tego pałacu, jaki wywarłyby na mój umysł tak jawnie spełniane zbrodnie.“
List ten, który czytał powoli, z głębokiem zastanowieniem aż do podpisu, uczynił na Nabobie nieoczekiwane zgoła wrażenie i wpływ tak donośny, że zamiast udać się na spoczynek, poszedł natychmiast do apartamentu, w którym mieszkał jego młody sekretarz.
Zajmował on pokój znajdujący się na samym końcu apartamentów Naboba, który zarazem był i gabinetem do pracy.
Géry kazał tu ustawić sofkę, i od samego początku aż do obecnej chwili używał jej jako jedyne łóżko.
Wszyscy w domu jeszcze spali.
Nabob przechodząc przez szereg salonów, będących w amfiladzie, w których odbywały się wieczorne i nocne przyjęcia, wiecznie otwarte dla przewiewu świeżego powietrza, zatrzymał się w nich; uderzyła go dziwna mieszanina, brudy i opuszczenie, jakie przy dziennem świetle jeszcze były wyraźniejsze.
Czuć tu było zapach tytoniu i wina, niezaprzeczone ślady uczty, wszystko tu pokrywał kurz, nawet kwiaty opuściły uwiędnięte swe korony. Na pokrowcach i na marmurach wielkie jakieś plany; na dywanach resztki błota z butów, jednem słowem salony przedstawiały się w opłakanym stanie, jak gdyby ręka lokaja nigdy nie dotknęła ani posadzki, ani mebli, jak gdyby w tych salach zapanowała już przedwczesna pustka, grożąca jak zwykle ruiną.
W wielkich lustrach, zawieszonych po obu stronach, Nabob widział się w całej postaci, zdumiony nadzwyczajną bladością swej twarzy, nieporządkiem w całem ubrania, brudem na rękach i podsiniałemi okropnie oczami.
Otóż to była odwrotna strona owego medalu przezwanego życiem bez jutra; we dnie zajęcia bez spoczynku w nocy hulanka bez snu.
Sprowadziło to myśli dość smutne. Nabob rozpatrywał się w dniach zmarnowanych bezpowrotnie i zaczął uczuwać przesyt; po niejakiej jednak chwili wzruszył potężnemu ramionami, był to znak zrzucenia z siebie ciężaru, który innego na jego miejscu człowieka byłby zgnębił, przychylił do ziemi, ubezwładnił, odebrawszy siłę woli i wszelką dążność. Poczem już śmiałym, pewnym krokiem udał się do pokoju zajmowanego przez młodego sekretarza.
Zastał go właśnie przed otwartym pulpitem, na którym tenże porządkował papiery.
— Przedewszystkiem, mój przyjacielu, rzekł, wchodząc i zamykając za sobą drzwi, odpowiedz mi szczerze i śmiało na wszystkie pytania, jakie ci zadam. Czy rzeczywiście masz stały, nieodwołalny zamiar opuszczenia mię, jak to wyraziłeś w liście do mnie pisanym? Czy tylko odjazd twój spowodowała jakaś nowa, nikczemna intryga, jakich oddawna w Paryżu stałem się ofiarą? Jestem pewny, że skoro odważyłeś się na wypisanie mi w liście rozmaitych zarzutów, przyjmiesz równie i usprawiedliwienie...
Paweł zapewnił go, że nie miał żadnej innej ubocznej przyczyny, że zamiar odjazdu powziął z własnego natchnienia, kierowany własnem sumieniem.
— Zatem, zechciej wysłuchać mię a sądzę, że będę w stanie zatrzymać cię przy sobie.
List twój napisany wymownie, uczciwie, jak przystoi na przyjaciela i zacnego człowieka, nie wypowiedział nic nowego, o czem bym od trzech miesięcy sam nie wiedział. Tak jest, drogi Pawle, masz najzupełniejsza słuszność. Paryż jest miastem pełnem intrygantów i oszustów.
Brakło mi w nim kierownika poczciwego, któryby mię obronił od nikczemnych podstępów i zastawionych sieci.
Ja w nich wszystkich widzę tylko wyzyskiwaczy nic więcej.
Wszyscy łotrzy, już od dawna wykluczeni ze społeczności miejskiej, zbłocili swym wstępem kobierce mojego mieszkania... Przyglądałem się właśnie tym salonom, przedstawiającym się jak izby szynkowne.
Potrzebują koniecznie silnej ręki, aby je jak należy czyściła i umietła; i zapewniam cię, że nadejdzie dzień, w którym oczyszczę je moją własną ręką. Jednak muszę czekać dopóki, nie zostanę deputowanym. Ci łotrzy dopomagają mi do wyboru; a ten jest mi koniecznie potrzebny, abym mógł uregulować moje interesa, jak wiesz zachwiane.
Oto w dwóch słowach moje obecne położenie.
Bej nie zwrócił mi moich pieniędzy, lecz na wysłane do niego żądanie, odpowiedział żądaniem zwrócenia mu 80 milionów; jakie miały być podług niego wypożyczone, czy nawet wyłudzone od jego brata.
Obelga taka, taka potwarz jest haniebną!
Majątek mój, jest moim własnym, nikt nie przyczynił się do niego, żadna skaza nie plami mojej fortuny. Zdobyłem go, będąc dostawcą. Cieszyłem się zupełnie zaufaniem Ahmeda, on sam podał mi sposobność zbogacenia się... Ten nędzny, nikczemny Hemerlingue podszczuwa beja do prześladowania mnie. Znajduję się nie wątpliwie w paszczy wilka.
Oczekując na moje usprawiedliwienie się w obec tamtejszych trybunałów, Bej zaaresztował moje kapitały, dobra, okręta, pałace, i wszystko to, co się w nich znajduje. Sprawa poszła zwykłym porządkiem przed Radę Najwyższą.
Jeżeli byłbym deputowanym, Rada zwróciłaby mi wszystko natychmiast.
Jeżeli głosowanie nie dopisze, jestem zgubiony, utracę wszystko, około 60 do 80 milionów; będzie to ruina, shańbienie, przepaść!
Rozważ więc teraz, czy możesz opuścić mię, w tak krytycznej chwili? Jestem przekonany, że mam ciebie tylko jednego na świecie... Moja żona, widziałeś, wiesz, jakim jest dla mnie ciężarem, wreszcie czy mogę od niej spodziewać się poparcia lub rady? Moje dzieci? Zdaje mi się, że ich wcale nie mam.
Moje zbytki, marnotrawstwo wyrobiły wkoło mnie pustki... zamiast przyjaźni. Jedna matka tylko, która mnie kocha jak syna, która jest ztąd daleko, a ty właśnie dla mnie jej miejsce zastępujesz... Nie, ty mię nie zostawisz samego pośród zbrodniarzy.
Gdybyś wiedział, ach to okropne, to trudne do zniesienia...
Wszędzie, gdzie się tylko obrócę, w klubie, w teatrze, widzę drobną twarzyczkę tej żmii... baronowej Hemerlingue, słyszę prawie echo jej syczenia, odczuwam zapach trucizny, jaką radaby mię poczęstować.
Wszędzie, gdzie się tylko zwrócę, spojrzenia pełne ironji.
Później zaś wszystko się rozchodzi, znika, jakby za zbliżeniem się nieszczęścia.
Dla tego równie i Felicja Ruys, w chwili ukończenia mojego biustu, wynalazła jakiś niespodziewany pretekst i nie posłała go na wystawę. Nie posądzam ją o złe intencje, ale przeczuwam w tem zawsze jakąś bezecną intrygę.
W tej zbliżającej się, że tak powiem, ruinie, najdrobniejszy wypadek, ma swoją doniosłość.
Biust mój na wystawie, dokonany przez tak znakomitą artystkę, więcejby mi pomógł, niż tysiące przedajnych głosów. Wszystko usuwa się z pod moich nóg, wszystko mię opuszcza, ale ty mię nie opuścisz, ty uznasz, że uczynić tego nie możesz.





  1. Drobna, zdawkowa moneta francuska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.