Nabob/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział jedenasty.
Bal dla beya.

W południowych stronach Francji, oddalonych od cywilizacji, zamki historyczne są nadzwyczajną rzadkością.
Zaledwie gdzie niegdzie tylko widać dawne, starożytne opactwa, dominujące na stokach wzgórz ze swymi frontonami bliskimi ruiny lub nawet już zrujnowanymi, a świecącymi otworami zostałymi po wypadłych oknach. Niebo przeziera tu przez dachy, i wspaniale monumenta bliskie są rozsypania się, ponieważ słońce rozkłada na proch cegły i kamienie. Starodawne gmachy, sięgające jeszcze średniowiecznych czasów wojen krzyżowych, wyglądają jak olbrzymie klatki bez śladu ludzkich siedzib. Nie upina się też po nich ani bluszcz, ani winna latorośl; pnie się po nich jedynie sucha lewanda, rozpościerająca dokoła woń balsamiczną.
Pośród tych to ruin zamek Saint-Romans stanowił szczególny i jedyny wyjątek. Podróżując w południowej Francji musi się spostrzedz tę wspaniałą, pyszną budowlę.
Położona jest między Walencją i Montélimart, w miejscowości przez którą kolej żelazna biegnie prostopadle ku górze, wzdłuż brzegów Rodanu, u podnóża wspaniałych płaszczyzn Beaume, Raucoule, Mercurol, gdzie olbrzymie obszary winnej latorośli ciągną się aż do samej rzeki.
Pomimo, że Saint-Romans stoi na niezwykłej pochyłości, zkąd jest taki widok, że na pierwszy rzut oka wydaje się jakby wszystkie wagony szalonym ruchem pędziły do rzeki, zamek przedstawia się poważnie. Wywija się on z pośród gór i pagórków, prezentując wspaniały fronton ozdobiony rzeźbami i dwa pawilony z czerwonej cegły, z kolumnadami i z siecią alei posypanych piaskiem, oraz szeregiem grabowych szpalerów, o które odbija się kaskada spadających wód. Zamek zdaje się być zawieszony w pośrodku wielkiej przestrzeni o tle niebieskiem oświeconem promieniami słonecznemi. Nieco wyżej, ponad rozległymi obszarami traw, których zieloność dziwnie odbija w klimacie tak gorącym, wśród płaszczyzn, ze spaloną od słońca roślinnością, wspaniały cedr rozciąga rozłożyste ramiona obszyte liśćmi o barwie poczerniałej, stopniowo podnoszące się w górę, tak, iż zdaje się z pewnego oddalenia, że to jakiś olbrzymi murzyn stoi wyprostowany przed tą wielką budowlą z czasów Ludwika XIV, trzymając parasol nad jakimś swoim panem znajdującym się na dziedzińcu.
W całym promieniu od Walencji do Marsylii, na całej płaszczyźnie utworzonej z dolin i nizin po nad Rodanem, Saint-Romans przedstawia się jak zaczarowany zamek; bo też rzeczywiście w krainie, w której panuje wiatr południowo-zachodni, ta oaza zieloności jest istotnym wybrykiem kapryśnej natury.
— Gdy będę bogatym, mamo — mawiał w dzieciństwie Jansoulet do swej matki, którą uwielbiał — dam ci ten zamek na mieszkanie.
Skoro też życie tego człowieka, stało się historją z tysiąca i jednej nocy, kiedy wszystkie jego życzenia zostały spełnione, nawet najbardziej trudne do urzeczywistnienia, gdy los obdarzył go tem, czego pożądać może najwymyślniejsza fantazja ludzka, gdy fortuna, niby pudel wierny, stanęła upokorzona przy nogach liżąc jego ręce, zakupił on zamek Saint-Romans, aby go zaofiarować matce. Odnowił go on zupełnie i umeblował z prawdziwym przepychem.
Jakkolwiek minęło od tego czasu już lat dziesięć, jeszcze uszczęśliwiona kobieta nie czuła się zdolną do zamieszkania takim przepychem oddychającej budowli.
— Ależ to pałac królowej Joanny — mówiła — ten gmach, który mi dałeś, mój kochany Bernardzie; nigdy nie ośmielę się tam zamieszkać.
Rzeczywiście nie mieszkała nigdy w złoconych, błyszczących salonach; mieściła się w domku dla rządcy, w pawilonie zbudowanym w stylu nowoczesnym, znajdującym się przy głównym gmachu, aby jedynie mieć nadzór nad dobrami syna, w szczególności nad tym przep3rsznym zamkiem.
W zamku zdawałoby się jej, że jest więźniem; pośród tych sal książęcych, wykwintnych jak rezydencja króla, w których słońce, odbijając się w tysiącach luster, zdawało się rumienić spotykając jeszcze silniejsze światła i blaski, matka Jansoulet’a traciła zupełnie świadomość własnego bytu.
Zamieszkując w skromnym domku dla miejscowego rządcy, widziała przynajmniej wieśniaków, ruch jakiś, życie; powoli też przywykała do rozmaitych stworzeń, do krzyku pawiów i kogutów, do różnych skrzydlatych istot, które z brzaskiem dnia zbiegały się na dziedziniec, domagając się krzykliwie pokarmu.
Uważała się ona nie za właścicielkę, ale za przechowawczynię tego, co posiadał jej syn i któremu cały ten pałac z jego otoczeniem miała zwrócić w dobrym stanie, w takim, w jakim go zastała. Czekała ona tylko chwili, kiedy znużony życiem, przesycony przyjemnościami światowemi powróci tutaj aby wypocząć na łonie wiecznie uśmiechniętej, wiecznie młodej natury.
Staranie się o spełnienie wytkniętego sobie zadania trudziło nawet mocno staruszkę, albowiem była czynną nad miarę.
Zaledwie pokazał się pierwszy brzask dnia na niebie, gdy już rozlegał się jej głos nawołujący służbę do wystania. Olivier! wołała — Peyrol! Audibert! Dalej, wstawajcie! Już czwarta godzina!
Potem pojawiała się w kuchni olbrzymiej, aby podpalono ogień pod kotłem, w którym gotowało się śniadanie dla czeladzi. Jej zaś podawano talerz zacierek z żytniej mąki, potrawę bardzo prostą, śniadanie bardzo nędzne, ale się przekonać nie pozwoliła aby mogło być inaczej. Potem szła zaraz do gospodarstwa z pękiem kluczy brzęczących jej u pasa, z talerzem w jednej ręce, a z kądzielą w drugiej, bo nieustannie przędła, nawet w czasie obiadu lub kolacji nie przerywała tej prostej, wiejskiej roboty.
Chodząc, bacznem wciąż spoglądała okiem to na stajnie, to na obory i na inne zabudowania gospodarskie tak, że wschodzące słońce widziało ją, tę wiekową kobietę, posuwającą się lekkim krokiem, jakby była młodą dziewczyną, pomimo swych 60 lat przeszło.
Kontrolowała ona każdego dnia bogactwa pałacu, w obawie, czy w ciągu nocy nie znikła jaka kosztowna bagatela, jaki obraz, biust lub cokolwiek z drogocennych przedmiotów.
Skoro nareszcie słońce zajaśniało w całym blasku podczas znacznie już posuniętego dnia, można było widzieć skrzętną, zapobiegliwą gospodynię, jak schylona zbierała połamane, oschłe gałęzie, opadłe na ścieżki ogrodu, lub też ułamywała zbytnio na drogę wystające prądki drzew i krzewów, nie bacząc na spiekotę, na promienie słońca, które to ześlizgiwały się po jej skórze, twardej jak kamienna ławka.
W tej samej porze zjawiał się też i inny spacerujący, mniej daleko czynny, mniej głośny i hałaśliwy, wlokący się raczej powoli niż idący, widocznie osłabiony czy też wycieńczony; co chwila opierał się to o balustradę, to czepiał murów. Nieszczęśliwa istota przygarbiona, trzęsąca się, bezwładna prawie; postać zamierająca, trudna do określenia co do właściwego jej wieku, zawsze milcząca, a kiedy nareszcie opuszczały ją zupełnie siły, wydająca jakieś bolesne ale głuche jęki i zwracająca się do lokaja, który zawsze jej o kilka kroków towarzyszył i dopomagał do umieszczenia się na ławce, lub do kucznięcia na stopniu schodów, gdzie pozostawała nieporuszona przez całe godziny, z ustami otwartemi, z okiem przymróżonem, usypiająca przy skrzeczeniu polnych koników, prawdziwa brzydota ludzka w obec przepychu i majestatu natury.
Postacią tą był pierworodny syn rodziców pana Bernarda Jansoulet, dziecię niegdyś ukochane przez ojca i matkę, piękność, inteligencja, nadzieja sławy i chwały rodziny, która idąc za odwiecznymi przesądami, a raczej urządzeniami społecznemi na południu Francji, uczyniła z niego ofiarę. Był to chłopiec ambitny, obiecujący wiele. Wysłano go do Paryża z nabitym dobrze trzosem. Był on pięknością admirowaną ogólnie przez wszystkich, a bożyszczem kobiet.
Minęło lat dziesięć, gdy oto powrócił zgnębiony, wyczerpany na siłach ciała i umysłu, prawdziwe widmo, szkielet człowieczy, pozbawiony wszelkich powabów młodości. Ojciec ażeby podtrzymać świetność rodowego imienia, zmuszonym był do nowych ofiar, matka do zastawienia a nawet do sprzedania wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Ideał dawniejszy z jednym tylko służącym zamieszkał w ubogim, niskim domku na przedmieściu Paryża.
Kiedy w nędznej izbie dogorywał starszy brat Bernarda, jako ofiara miasta Paryża, nagle w Bourg-Saint-Andéol pojawił się Bernard, ten właśnie, którego nazywano młodszym, który wedle praw rodzin w południowej Francji, na pół arabskich jeszcze, zmuszony był odstąpić wszystko i prawa swoje i majątek dla starszego brata, jako przedstawiciela legalnego przyszłego rodu. Bernard właśnie był na drodze do karjery, do zrobienia majątku w Tunisie; przysyłał też coraz częściej fundusze do domu.
Jakiż to okrutny wyrzut dla matki, gdy porównywała dwoje tych dzieci, dwóch tych synów, jednego schorzałego, bliskiego śmierci, drugiego silnego i żelaznego niemal zdrowia, którego tak ojciec jako i matka kochali wprawdzie, ale bez większego rozczulania się, który od piątego roku życia przywykł do traktowania go jak pospolitego robotnika, ponieważ był silny, z włosami kędzierzawymi i niezwyczajnie szpetny. Wiedział on bardzo dobrze, że od nikogo nie mógł spodziewać się najmniejszej opieki, że niktby mu nie podarował nawet starego gwoździa.
Dziś, po tylu latach oddalenia, jakżeby pragnęła mieć go przy sobie, tego młodszego syna, tak osieroconego w dzieciństwie, i spłacić mu w dwójnasób tkliwością i miłością macierzyńską za poprzednią obojętność.
Któżby przypuścił, że ta fortuna prawdziwie królewska, że te bogactwa, jakie ją otaczały, nie dadzą jej spokoju i szczęścia.
Biedna matka Jansoulet’a! Pośród blasku salonów, pośród bogactw, wydająca się być istotną królową, czuła dotykalnie, boleśnie to długoletnie wygnanie syna, ten rozdział jej z dzieckiem tak nielitościwy, okrutny. Smutny to był stan, którego nie mógł uleczyć nawet milionowy majątek.
Jeden syn wiecznie milczący, konający z każdą godziną, drugi gdzieś na krańcu świata, daleko, zajęty robieniem majątku, rzadko pisujący, a obiecujący zawsze, że wkrótce przybędzie. Jednak nie spełnił jeszcze dotąd przyrzeczenia. O, to okropne!
Czekała nadaremnie.
Przez lat dwadzieścia nie widziała go wcale, wprawdzie pojawił się tu raz, ale zbyt przelotnie, towarzysząc w podróży Ahmedowi, beyowi Tunisu, otoczonemu gronem dygnitarzy, panów i służby. Pobyt jego trwał zaledwie kilka chwil. Saint-Romans zawrzało życiem; na przyjęcie wielkiego pana wystąpiono z pochodniami, fajerwerkami. Cóż z tego? Ona nie zwracała uwagi na te uroczystości, o których mówiono w całej okolicy, ona pragnęła syna tylko widzieć. Niestety, spieszył się tak bardzo za odjeżdżającym beyem, że miał zaledwie chwilkę na uściśnięcie stęsknionej matki.
Po tym przelocie prawie fajerwerkowym, błyskawicznym, nie pozostało jej nic, prócz kilku świstków, kilku szpargałów gazet, opisujących o podejmowaniu beya Ahmeda w Saint-Romans. Na pamiątkę tego pobytu zasadzono wielki cedr, sprowadzony zdaleka; nie szczędzono ani kosztów, ani pracy; cedr stanął wkopany w ziemię, zacieniając swymi konarami połowę dziedzińca; stanął silny i potężny, bez względu, że go pozbawiono rodzinnego gruntu i przeniesiono do obcej ziemi.
Kto wie, czy go jeszcze ujrzy?
Nagle rozeszły się głuche wieś ci; nadszedł list, w którym Bernard zapowiada przyjazd natychmiastowy.
Więc przybędzie? Więc go ujrzy nareszcie, przy ciśnie do silnie bijącego serca?
Rzeczywiście jednego dnia na drodze wyniosły się tumany kurzu, jakaś olbrzymia kawalkada, złożona z powozów i karoc ukazała się na bitym gościńcu. W powozie siedział Bernard, a za nim ciągnęły się inne ekwipaże przepełnione urzędnikami, dworakami, hrabiami, margrabiami, przybywającymi z Paryża. Przywiozły ich dwie wielkie barki, jakie wysłano do stacji Giffas, z tamtej strony rzeki Rodanu.
Ależ uściskaj mię nareszcie droga matko mówił Bernard. — Nie ma w tem wstydu ucałować po macierzyńsku dziecko, którego się nie widziało od lat tylu... Zresztą wszyscy ci panowie są moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Oto pan margrabia Monpavon, margrabia de Bois-l’Héry. O! już dawno minęły te czasy, kiedy sprowadziłem ci na śniadanie zupę z rozprażonego bobu małego Cabassu i Bompain Jana Baptysty. Czy znasz pana Géry? Wraz z moim starym Cardailhac, którego ci przedstawiam, to dopiero pierwsza część gości... Wkrótce nadciągną i inni. Przygotuj się droga matko do nieustannych przenosin... Za cztery dni będziemy przyjmować u ciebie beya.
— Znowu ten bey — odpowiedziała matka najwidoczniej wylękła. — Sądziłam, że już dawno nie żyje.
Jansoulet i jego towarzysze nie mogą powstrzymać się od śmiechu, z tego pomięszania komicznego biednej kobiety, która radaby pozostać z jednym tylko synem, choćby to było nawet na pustyni.
— Jest to drugi, droga matko — mówi Bernard — ale jest także beyem, gdyż w tamtych krajach są zawsze bejowie. Na szczęście nie ma się czego obawiać. Uspokój się więc. Przyjaciel mój Cardailhac, zajmie się przygotowaniem wszystkiego. Będziemy mieli uroczystość wspaniałą. Zanim to jednak nastąpi, dajcie nam jeść i pokoje do odpoczynku. Moi towarzysze upadają ze znużenia po tak długiej podróży.
— Wszystko jest przygotowane. mój synu — odpowiada skromnie staruszka, ubrana zawsze w proste suknie, w zwykłym czepku na głowie; strój ten nigdy jej nie opuszcza. Dla niej nic się zgoła nie zmieniło. Była to zawsze wieśniaczka z nizin Rodanu, niezależna i dumna, zbyt podobno skromna, aby zdolna była ocenić potęgę i błogosławiony stan dostatków, bogactwa.
Dla niej największą było dumą przekonać o tem syna, z jaką starannością czuwała nad jego dobrem.
Nigdzie ani atomu prochu i pyłu, ani jednej plamy lub skazy na ścianach. Cały dół zachowany jak najstaranniej, nic nie poruszone, nic nie zmienione w umeblowaniu pokojów; na piętrze salony z obiciami z ciemnego jedwabiu, obnażone z pokrywających je pokrowców przedstawiają się rozkosznie, wszędzie jednaki porządek, tak na długich galerjach, z posadzkami w cudowną mozajkę, przewietrzonych i wspaniałych, z ustawionemi wzdłuż ścian kanapkami z czasów Ludwika XV z pokryciami cynamonowej barwy w kwiaty; jako i w olbrzymiej sali jadalnej, ozdobionej palmami i kwiatami aż do sali bilardowej, z rzędami bilardów, wyłożonych słoniową kością, ze ścianami pomalowanemi w alfresco, z ogromnemi lustrami i roślinami ustawionemi wzdłuż całego zamku. Przez olbrzymie okna, podobne do wielkich podwoi, płynie woń z ogrodu i wpadają szerokie promienie światła i słońca, olśniewając blaskiem zdziwionych i zachwyconych gości. W olbrzymich lustrach odbijają wielkie płaty wód, tworząc tym sposobem jakiś uroczy. niebywały w naturze krajobraz.
Zamek jest tak wspaniałym, jego urządzenie i otoczenie tak świetne. zbytek i przepych tak widocznym i uderzającym w oczy, że gość staje zdumiony, okolony światłem i blaskiem, jakby w przybytku nadziemskiego raju.
— Jest z czego wytworzyć cuda — mówi Cardailhac uzbrojony wielką lunetą, rozmyślając już nad przyszłem upiększeniem na przygotowującą się uroczystość.
Monpavon, wyszedłszy na wjazd zamkowy, zdaje się być przeniesiony w jakieś krainy cudowne; tyle tu piękności, tyle bogactwa natury, że można tu rzeczywiście przyjąć wybrednego beja i zachwycić oko przywykłe do wschodnich czarów i przepychów.
Przybyli obradują nieustannie nad tym przedmiotem i rozmowa toczy się ciągle o środkach urządzenia uroczystości w sposób niezwykły, z bajecznym zbytkiem i wystawą.
Cardailhac, jako główny kierownik owej uroczystości, przedstawia swoje plany i pomysły. Wedle niego, całe przyjęcie ma być podzielone na części, stosując się do sposobu przyjęcia urządzonego niegdyś przez Fonquet dla Ludwika XIV.
Proponuje więc, że jednego dnia będzie odegrany teatr, drugiego dnia uroczystości prowansalskie, to jest walka byków przy miejscowej muzyce i t. d. Już w zapale przygotowuje programy, afisze, gdy tymczasem Bois-l’Héry, z rękami w kieszeniach, rozciągnięty we wielkim fotelu, drzemie z cygarem w ustach, na których błąka się uśmiech szyderczy, a zaś margrabia Monpavon nieustannie wstaje, prostuje się dla okazania świetnego gorsu od koszuli i wyciąga ręce dla wydobycia mankietów.
Gery oddalił się, korzystając ze sposobności, gdy na niego nie zwrócono zgoła uwagi; uczynił to z zamiarem schronienia się przy matce Bernarda, którą znał jeszcze w dzieciństwie, jak równie i jej obydwu synów. Biedna kobieta jak za dawniejszych czasów obrała sobie za mieszkanie, skromny, prosty pawilon, bardzo prosty salon z białemi firankami u okien, z obiciem jasnem, ze ścianami ubranemi w obrazy, dokąd schroniła się z resztką pamiątek ze swego dawnego domu.
Paweł rozmawia słodkim głosem ze staruszką o zwykłych, pospolitych rysach twarzy, o włosach siwych, a raczej białych jak mleko, siedzącej prosto na krześle. Ubrana w zwykły, codzienny strój. Nigdy ona jeszcze nie oparła się o grzbiet krzesła, nigdy nie siadała na fotelu, zdawało się, że to ciało, że ten organizm zacnej staruszki był obdarzony żelazną wytrwałością.
On jej mówi Franciszko, ona woła na niego panie Pawle.
Byli to dawni przyjaciele.
A materji do rozmowy nie zbrakło im wcale. Zgadnijcie o czem mówili?
Oto, o trzech chłopcach, synach Naboba, a dzieciach Bernarda, które staruszka tak pragnęła poznać.
— Ach, panie Pawle — mówiła — nie uwierzysz pan, jak tęsknię za nimi. Wolałabym sto razy ujrzeć tych trzech malców, niż tych trzech wielkich panów, którzy przybyli tutaj z moim synem. Pomyśl tylko, że ich nigdy jeszcze nie widziałam, wyjąwszy na portretach. Ich matka cokolwiek mię przeraża; jest to wielka dama. panna Afchin. Ale one, dzieci, jestem pewna, że nie są dzikie i że będą kochały swoją starą babkę. Mnie się zdaje, że ich ojciec jest jeszcze małem dziecięciem i że należy oddać im to wszystko, czego ich ojciec był dotąd pozbawiony, bo uważaj tylko panie Pawle, rodzice nie zawsze mają słuszność; bardzo się często mylą w uczuciach okazywanych swoim dzieciom. Lecz Bóg, Bóg jest zawsze sprawiedliwym. Potrzeba koniecznie zwracać uwagę na tych, których się wyróżnia, szczególniej ze szkodą dla innych dzieci. Pierwszeństwo, jakie rodzice dają starszym, zawsze jest szkodliwem dla młodszych.
Wzdycha ciężko i boleśnie, spoglądając przelotnie na alkowę z zamkniętemi storami, zkąd co chwila dochodzi jakiś jęk czy skarga; jestto coś podobnego do łkania dziecka, gdy było bite, płakało mocno, a później usnęło.
Kiedy tak matka Jansoulet’a i Paweł Géry rozmawiają z sobą w najlepsze, nagle daje się słyszeć ciężki chód na schodach prowadzących do mieszkania staruszki, a potem, grubym głosem, ktoś mówi:
— To ja, nie wstawaj.
I wchodzi Jansoulet.
Zna on dobrze nawyknienia swej matki, wie zatem, że lubo w całym zamku, wszyscy już od dawna spoczywają, ona czuwa jeszcze a lampa jej gaśnie zwykle ostatnia. Przyszedł do niej, aby porozmawiać swobodnie i przywitać ją, jak za dawnych czasów, kiedy jeszcze był dzieckiem.

— O pozostań mój drogi Pawle. Zobaczywszy go rzecze Nabob — wcale nam nie przeszkadzasz.
Przypomniawszy sobie młodość i dzieciństwo, stał się wobec swej matki dzieckiem, ukląkł tuż prawie przy jej nogach, mając na ustach pieszczoty, oraz czułe i wzruszające wyrazy.
Ona równie jest przy nim bardzo szczęśliwą; widzi go tak blisko siebie, czuje jego uścisk i pieszczotę. Mimo to jednak zdaje się być nieco zakłopotana, rozważając, że to jej dziecko, ten syn, jest człowiekiem wielkiego znaczenia, jest potężnym jak Jowisz Olimpijski, otoczony błyskawicami i piorunami. Rozmawiając z nim pyta się troskliwie, czy jest kontent z dzisiejszych swoich przyjaciół, ze swoich interesów, ze swego stanu i położenia, z wielkości jaka go otacza, a w końcu zadaje mu nieśmiało to samo pytanie, z jakiem przed chwilą odezwała się była do p. Géry, mianowicie dla czego nie przywiózł jej swoich dzieci.
Nabob odpowiada na to pytanie, mówiąc:
— Znajdują się na pensji, droga matko. Wkrótce zbliżą się wakacje, przyślę ci ich wraz z Bompain’em. Czy przypominasz sobie Bompain’a? Jana Baptystę? Pozostaną przy tobie przez całe dwa miesiące. Będą ci rozpowiadać do woli swoje różne wesołe dziecięce historyjki, i kłaść głowy na twych kolanach i usypiać w ten oto sposób....
Jakby dla pokazania tego, składa na jej kolanach swoją głowę kędzierzawą, ciężką jak kowadło, przypominając sobie tym sposobem czasy dzieciństwa, kiedy usypiał na jej łonie, jeżeli ma się rozumieć było mu dozwolonem, jeżeli na tych samych kolanach nie spoczywała już głowa jego starszego brata. Obecnie kosztował on, pierwszy dopiero raz, od czasu przybycia swego do Paryża, słodyczy prawdziwie nie wypowiedzianej mową, ani określonej piórem; tego spokoju błogosławionego, jakiego nie dawało mu życie pełne burz, przejść, wypadków i smutnych, bolesnych doświadczeń; — przyciśnięty do starego serca swej matki, czuł jego regularne, ciche uderzenia jak miarowy ruch zegara zawieszonego w izbie jego rodziców, niegdyś, przed wielu laty... było to na wsi, a raczej w cichym zakątku pośród wsi cichej, spokojnej.
Nagle z poza portjery zasłaniającej wejście do alkowy dał się słyszeć ów jęk, jakby łkanie dziecka usypiającego po długim płaczu.
Jansoulet uniósł głowę, spojrzał na matkę i rzekł zniżonym głosem:
— Czy to on?
— Tak, odpowiedziała, kazałam go tam przenieść, chciałam aby był blisko mnie, bo może będzie co potrzebował w nocy.
— Muszę go zobaczyć, odrzekł Nabob.
— A więc chodź tam! odparła matka ukazując mu alkowę.
Staruszka powstała z trudnością, poważna, uroczysta, wzięła z kominka lampę, zboczyła aż do alkowy a potem uchylając portjerę dała znak synowi, aby tam wszedł, nie robiąc hałasu.
Spał....
Nie ulega wątpliwości, że miał jakiś sen nieprzyjemny; — spoczywał bez ruchu. Dnia poprzedniego znużył się nieco spacerem po ogrodzie, bo się skarżył na ból, nieustannie potrzebował pomocy lokaja, wspierał się z trudnością na jego ramieniu, udał się nawet wcześniej na spoczynek.
Nabob przypatrywał się z pewnem wzruszeniem tej twarzy wychudłej, barwy ziemi, której bladość żółtawą podwyższała jeszcze bardziej broda nadzwyczaj długa i gęsta, potem się nachylił, dotknął ustami jego czoła zlanego potem, i uczuł jak zadrżał. Nakoniec wyrzekł powolnym głosem, jak się zwykło mówić w rodzinie do jej głowy.
— Dzień dobry bracie!
Być może dusza tego nieszczęśliwego odczuła wrażenie obecności młodego brata, ale usta tylko poruszyły się i dał się słyszeć przeciągły jęk. Tak staruszka jak Nabob mieli łzy w oczach, nie przemówili jednak do siebie ani jednego słowa, zdławili boleść w piersiach; wobec tego okropnego szkieletu wszelkie skargi i wyrzuty byłyby bezsilne, gorzkie, odnawiające zabliźnione rany. Wszystko to już należało do przeszłości, do minionych dawno chwil a przyszłość była w ręku Boga.
Nazajutrz rozpoczęły się pierwsze przenosiny, jak się wyraził Nabob. Nadjechały powozy z artystami i artystkami; — jakaż to różnobarwność strojów, jaka dziwna mieszanina ubiorów i osób; — w wielkich butach, w wysoko napiętrzonych włosach w krótkich i długich sukniach. Po największej części grupę składały kobiety. Cardailhac uważał, że dla beya należało przygotować przyjemną niespodziankę, dobierając indywidua odznaczające się piękną budową ciała, i obliczem, oraz kunsztownem a wabiącem przybraniem się, stosując się w zupełności do zwyczajów przyjętych powszechnie w operze. Co tylko teatr posiadał najznakomitszego zebrało się w zamku Saint-Romans. Na czele artystów była Anna Férat, dzielna artystka, która już niejednokrotnie obdarzaną była drogocennymi upominkami od głów koronowanych.
Cała ta gromada rozweselona podróżą, widokiem pysznej, wspaniałej miejscowości, a głównie obfitym traktamentem, nareszcie zagrzana nadzieją zdobycia od beya przyzwoitej porcji podarunków, jak niemniej i od samego Naboba, pragnęła co żywo przystąpić do dzieła, a więc aby dać przedstawienie jak najprędzej.
Cardailhac inaczej jednak myślał, a mianowicie, że zanim przystąpią do przedstawienia należy przedtem poczynić stosowne przygotowania a nadewszystko zabrać się do odnowienia w pamięci ról. Nie było czasu do stracenia.
Próba odbyła się w małym salonie zaopatrzonym w letnią galerję, gdzie już przystąpiono do budowy teatru; huk młotów, śmiechy artystów, donośne chóry śpiewaków połączone z brzękiem strojonych instrumentów, oraz odgłosy trąb orkiestry, mięszały się w dziwną harmonję, unoszoną w dal wiatrem północnozachodnim, strasząc ptaki na drzewach, koniki polne w krzakach i wywołując wycie psów, nieprzywykłych do tak niespodziewanego a krzykliwego nad miarę koncertu.
Cardailhac zasiadłszy na ganku jakby na przedsceniu teatru, celem pilnowania odbywanej próby, komenderował oraz zastępem robotników i ogrodników, którzy byli zajęci wyrąbywaniem drzew zasłaniających główny widok łuku tryumfalnego, jaki postanowiono zbudować przy wjeździe do zamku. Wysyłał też równocześnie sztafety do prefekta i do innych urzędników, prosząc o przysłanie w jak najkrótszym czasie jak największej liczby dziewcząt w strojach narodowych. Rozbiegli się też i konni posłańcy do rozmaitych miejscowości, do Barbantane gdzie znajdowało się najwięcej pięknych wieśniaczek; do Faraman, słynącego ze stad dzikich bawołów i byków; a ponieważ na każdym z listów figurowało wszechpotężne nazwisko Jansoulet’a, wszędzie starano się z możliwą szybkością załatwię żądanie tak znakomitego pana i posiadacza. Telegraf nieustannie był czynny, posłance zajeżdżali konie w spiesznych podróżach a ten nowoczesny Sardanapał z Porte Saint-Martin, którego nazywano Cardailhac’em powtarzał nieustannie:
— Jest z czego robić!
Szczęśliwy, że nadarza się sposobność wyrzucenia na wiatr pieniędzy, jakby one były prochem drożnym lub sieczką; że może rzucić na scenę wszystko co tylko było piękniejszego w Prowancji odległej o pięćdziesiąt mil od Paryża; że beyowi urzeczywistni obraz tego, czego nie widział jeszcze w południowym swoim kraju.
Matka Naboba uwolniona w ten sposób od codziennych zajęć nie mieszała się zgoła do niczego, zajmowała się tylko jedynie wioską i swoim chorym, przerażona, zahukana tą gromadą wrzeszczących przybyszów, tą zgrają zuchwałej służby, nie umiejącej czy nie chcącej uszanować swoich panów, tymi tłumami kobiet z cynicznym uśmiechem na ustach, i ze sprośnem spojrzeniem, tymi starcami ogolonymi bardzo starannie, podobnymi do księży, całą kupą szaleńców i półgłówków zmieniających noc na dzień i błąkających się bez celu po obszernych kurytarzach i dziedzińcach zamkowych.
Wieczorem, nie miała przy sobie swego syna, musiała więc pozostać z zaproszonymi, których liczba zwiększała się w miarę tego jak się przybliżał dzień owej uroczystości. Nie mogła nawet rozmawiać o swych wnuczkach z panem Pawłem, którego Jansoulet, zawsze odznaczający się dobrem sercem ale żenowany nieco poważną miną swego przyjaciela, wysiał na kilka dni za interesami.
Biedna kobieta nieustannie atakowana o klucze, to do składów bielizny, to do pokojów, to znowu do kredensów, w których ułożone były stołowe srebra, traciła zupełnie głowę, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego co nastąpi, gdy pierwszy lepszy obcy ma prawo otwierać, przeglądać, brać i przenosić kosztowne przedmioty.
— Bodaj piekielny ogień spalił beya, i wszystkich beyów na świecie, szeptała do siebie.
Nareszcie nadszedł dzień, dzień ów uroczysty, o którym jeszcze dziś wspominają mieszkańcy całej okolicy i całego kraju nad dolnym Rodanem.
Około godziny 3 po południu, po śniadaniu bardzo obfitem, na którem znajdowała się także i nasza poczciwa staruszka, ubrana w nowy czepek, z świeżemi wstęgami, w towarzystwie największych znakomitości paryskich z prefektami, z deputowanymi w galowych strojach ze szpadami u boku, z merami w szarfach, z proboszczami ogolonymi bardzo starannie, Jansoulet, ubrany czarno w białym krawacie, otoczony nadto gromadą kamerdynerów i lokai, wyszedł na taras zamkowy celem przypatrzenia się jak wyglądają owe przygotowania do pamiętnej na długo uroczystości.
Na około rozpościerał się przecudny krajobraz wspaniałej, majestatycznej przyrody, z pomiędzy powiewających chorągwi, sztandarów, flag i bander różnobarwnych, łuków tryumfalnych, trofeów i emblematów różnolitych, przebijały masy ściśniętych tłumów, w błyszczących strojach, w odświętnej odzieży, zebranych na stoku pochyłości.
Tu oto widać przecudnej urody dziewczę z Arles z koszem żywych, pięknych kwiatów; jej rówieśniczki w strojach narodowych, w koronkowem okryciu na głowie, przecudnie odbijały od ogólnego tła. Tam znowu wieśniaczki z Barbantane, na czele z ośmioma bębnami, gotowe do wymarszu na dany znak przez mistrza ceremonii, w kwiatach we włosach, przepasane w pasie wstęgami, w kapelusikach zsuniętych zuchowato na ucho; niżej nieco, aż na tarasie, orfeoniści ustawieni rzędami, w swych kaskach błyszczących, chorągwiami na przodzie, poważni, majestatyczni, trzymając w rękach lance; jeszcze niżej, w obszernym amfiteatrze, przemienionym na cyrk walki byków, gromady czarnych, olbrzymich zapaśników i gromada kopijników na lekkich, zwinnych konikach o długiej spadającej grzywie białej jak śnieg szczytów Alp; — potem jeszcze niżej, chorągwie, jeszcze sztandary? jeszcze banderje. kaski, bagnety, i tak dalej aż do łuku tryumfalnego przy wjeździe; nakoniec na przestrzeni nieprzejrzanej okiem, po drugiej stronie Rodanu, na którym dwie kompanie pontonierów, układało most na łodziach dla dostania się wprost ze stacji kolei do zamku Saint-Romans, niezliczone masy ludu cisnęło się ku brzegu, całe wsie, cała ludność okoliczna wyległa na drogi, zajęła każde wzgórze, każde drzewo, słowem wszystko, niby miliony głów, spieszyło ze wszech stron na gościniec do Giffas. Nad tem świeciły błyszczące promienie słońca, a kapryśny wietrzyk powiewał lekko chorągwiami, banderami, wstęgami na głowach kobiet, piórami na kaskach mężczyzn, liśćmi na drzewach osadzonych gęsto przez ciekawe gromady. W przeźroczach zaś wód rzeki odbijał się cały obraz królewskiej uroczystości, który na swych plecach niósł spieniony, szumiący, Rodan aż do morza.
Wobec tych cudów prawdziwych, stworzonych złotem bogacza, Nabob doznawał uniesienia i mówił z pychą:
To piękne...
Nagle jednak zadrżał, bo po za nim matka jego zdumiona tem wszystkiem, ale oraz i wylękła, mruknęła:
— To za wiele! To za piękne dla jednego człowieka. Powiedzą, że Bóg jakiś przybywa.
Uczucie starej wieśniaczki, katoliczki, podzielały i tłumy zebrane jakby podczas procesji Bożego Ciała na przygotowaną uroczystość, na którą przybywał książę Wschodu, aby zobaczyć to dziecię tej okolicy przypominające legendy o królu Magów, Maurze Gasparze, niosącym Zbawicielowi świata myrrę i troistą koronę.
Pośród życzeń składanych przez obecnych Nabobowi, zjawił się nagle spocony i tryumfujący Cardailhac, którego nie widziano od rana i rzekł:
— Mówiłem, że jest z czego co zrobić!
— Czyliż rzeczywiście nie jest to wszystko wspaniałem?
— Spodziewam się, że nasi paryżanie byliby gotowi zapłacić drogo przyjemność widzenia podobnych cudów i uroków, jakie przedstawiają się obecnie naszemu wzrokowi.
A potem zniżając głos, ze względu na obecność matki Naboba, szepnął:
— Czy widziałeś pan nasze Arlezianki? Spojrzyj no uważnie nąatę, która stoi na przodzie dla ofiarowania bukietu.
— To piękna Anna Férat.
— Prawda, że wszystko urządzone i przygotowane jak na scenie.
Jakoż dla przekonania obecnych o doskonałej organizacji, mistrz ceremonii podniósł w górę laskę, a natychmiast zabrzmiał głos, huragan głosów, który zagłuszył muzykę, trąby, wszystkie bębny, towarzyszące majestatycznej pieśni ludowej, „Wspaniałe Słońce Prowancji“.
Głos tej pieśni poruszył tłumy, rozległ się on jakby uderzeniem piorunu na całej przestrzeni, zapalił sztuczne ognie, lampiony, wstrząsł wszystkimi sztandarami, chorągwiami, banderami; rozpoczął się na placach taniec prowansalski farandola; na drugim zaś brzegu rzeki dał się słyszeć szmer podobny do szumiącego morza a to skutkiem przypuszczenia, że bey przybędzie nie z tej strony, z której go się spodziewano, lecz z innej.
Nowe poruszenie laski mistrza ceremonii, a wszystko w jednej chwili, zamilcza i uspokaja się. Słychać tylko jeszcze słabe cicho rozlegające się w przestrzeniach pól w głębi lasów, w załomach okolicznych gór i skał. Trzy tysiące głosów przestaje śpiewać, a tylko powietrze jest jeszcze wypełnione jakimś dziwnym, tajemniczym głosem.
W tej chwili zajeżdżają galowe powozy, karety i ekwipaże, które były użyte podczas wizyty poprzedniego beya; zatacza się dwa wozy pełne róż i kwiatów, prawdziwe cuda sztuki: zrobione są na kształt karoc w Tunisie, które matka Jansoulet’a strzegła jak nietykanego skarbu, relikwii, lub oka w głowie. Wypłynęły one z tego tłumu, gdyż trudno określić to inaczej w całej świeżości, w całym swym przepychu jaśniejące blaskiem swych złoceń i ozdób, jakby w pierwszym dniu wyjścia z pod ręki artysty.
I tu równie pomyślność Cardailhac’a stworzyła nowość. Zamiast ośmiu koni, nieco za ciężkich, zaprzężono ośm mułów, z girlandami na łbach, z piórami, z dzwoneczkami srebrnemi; okryte zaś były kapami z materji wyrabianej w Prowancji podobnej do zło tych tkanin maurytańskich, ale udoskonalonych i więcej delikatnych.
Jeżeli bey nie byłby zadowolony, ba! w takim razie temu człowiekowi nikt nie dogodzi.
Nabob, Monpavon, prefekt i jeden z jenerałów wsiadają do pierwszej karocy, inni mieszczą się w następnych podjeżdżających ekwipażach. Proboszczowie, merowie, rozgrzani sutem śniadaniem, spieszą stają na czele orfenistów swoich parafii, które mają iść w pierwszych szeregach, a wszystko porusza się w kierunku drogi do Giffas.
Czas przecudowny, pogoda prześliczna. W powozie jakiś par, jakaś ociężałość, ale to nic, w Prowancji rzecz to zwykła.
Wprawdzie widzialne są na niebie małe, szare plamki, które lada chwila mogą się zamienić w ołowianej barwy deszczowe chmury, ale wietrzyk powiewa rozkosznie, przepędzając obłoki, zlekka drażniąc się ze sztandarami, banderami i wstęgami, poruszając łagodnie listki i lejąc miły chłód na spieczoną ziemię.
Wreszcie gromadzą, się chmury gdzieś na dalekim skraju firmamentu, wynurza się czarny, złowieszczy obłok, ciążący kroplami deszczu i zapowiadający burzę; naraz rozchodzą się chmury, słońce wesoło świeci, wyjaśniają się twarze i pochód idzie dalej.
Tu cisza zupełna, ale w pewnem oddaleniu słychać szmery głosów, rytmiczne stąpanie tysięcy nóg dolata, lekki turkot powozów i jakby nieśmiały, lękliwy dźwięk trąb i innych muzycznych instrumentów.
Na drodze hałas nie do opisania; słychać rżenie koni rozmowę zebranych tłumów, choć mówią półgębkiem, jednakże szmer rośnie w mruczenie groźne, huczące jak fale wezbranego oceanu.
— Otwórz drzwiczki, jenerale, bo się duszę — zawołał Monpavon, czerwony jak burak, obawiając się o swój puder, a przez opuszczoną szybę powozu można było widzieć doskonale wysokich dygnitarzy z twarzami okrągłemi, pełnemi powagi i dumy, bliskich kongestji, zagrożonych atakiem apoplektycznym, wyczekujących beja, burzy lub czegoś innego.
Otóż i luk tryumfalny.
Było to już Giffas, z długą ulicą wysypaną żwirem, zacienioną rosnącemi palmami, z brudnymi domami, przystrojonymi w kwiaty i malowidła.
Po za miasteczkiem stacja kolei, czysto wybielona i uporządkowana, zbudowana na brzegu drogi, prawdziwy wzór stacji wiejskiej, ukrytej w pełni zieleni; w jej obszernej sali nie widać nikogo oprócz jakiejś starej kobiety, wyczekującej wraz z rzeczami i bagażami na nadchodzący pociąg; przybyła bowiem parę godzin wcześniej.
Dla honoru beja przystrojono ten mały domek chorągwiami, sztandarami i banderami, trofeami, ozdobiono kobiercami, dywanami i urządzono wspaniały bufet, zaopatrzony w potrzebne napoje i różne przy smaki.
Przybywszy do miejsca, Nabob wysiadł natychmiast, czując, że umysł jego rozjaśnia się, że spada mu z piersi wielki ciężar, który go dotąd przygniatał miał bowiem jakieś smutne przeczucia, którym o pędzić się nie mógł.
Prefekci, jenerałowie, deputowani ubrani w czarne fraki wyszyte złotem, stają na szerokim trotoarze zewnętrznym, tworząc poważne grono, milczące i nieporuszone zwolna i niedbale kołyszące się, jak przystało na ludzi ich stanu, ich godności.
Daje się słyszeć uderzenie dzwonków elektrycznych.
Nadbiega zawiadowca stacji.
— Panowie, przyjście pociągu już sygnalizowane. Za ośm minut będzie tutaj na miejscu...
Wszyscy się poruszyli.
Następnie wiedzeni sympatycznym ruchem sięgnęli do kieszeni i wydobyli zegarki. Jeszcze blisko sześć minut.
Ktoś z obecnych mówi:
— Panowie, spojrzyjcie tędy!
Po prawej stronie, w kierunku, w jakim spodziewany był pociąg, znajdują się duże budynki, stanowiące załom drogi żelaznej, w którem miejscu pociąg zwraca się zupełnie w bok niewidzialny dla obecnych.
W tej chwili całe niebo wygląda jak płat olbrzymi atramentu, zaciemnione przez dwie wielkie chmury ołowianej barwy i słup barwy czarniawej przecinający błękit nieba od góry do dołu, aż do wielkich zło mów bazaltowych, od których światło księżyca odbija się bladawo.
W śród uroczystej ciszy, panującej na pustej zupełnie drodze i w podłuż linii kolei, owianej prawie śmiertelną martwotą, gdzie się gromadziły tłumy na przyjęcie beja, strasznem było istotnie widowisko burzy, z którą zbliżające się chmury sunęły powoli, tak się przynajmniej wydawało w przestrzeni, gdy w rzeczywistości postęp ich można było porównać z galopem rozhukanego konia.
— Burza lada chwila!
Tak myśleli wszyscy, ale nie mieli czasu do wypowiedzenia swych przekonań, gdyż nagle rozległ się świst przeiaźliwy i pociąg pokazał się na wspomnionym wyżej zakręcie...
Prawdziwy pociąg królewski, szybki i krótki, ubrany w bandery francuskie i tunetańskie i — lokomotywa huczała buchając parą, ozdobiona na froncie ogromnym bukietem z róż, jak gdyby dama honorowa towarzysząca ślubowi Lewiatana.
Pociąg puszczony całym pędem, coraz bardziej ze zbliżaniem się zwalniał swój bieg.
Powstają i grupują się urzędnicy, prostują, oglądają mundury, przypasują szpady, gdy tymczasem Nabob wysuwa się naprzód, z lekko przygiętym karkiem, aby tu powitać monarchę właściwymi słowy:
Salem alek“.
Pociąg toczy się coraz wolniej.
Jansoulet pewny, że się już zatrzyma, chwyta za klamkę drzwi wagonu beja, wyzłoconego i jaśniejącego ozdobami. Ale gorliwość zbyteczna, pociąg toczy się dalej Nabob usiłuje widocznie otworzyć tę piekielną klamkę, daje znaki konduktorowi, ale maszyny zatrzymać niepodobna na pierwsze lepsze wezwanie.
— Zatrzymaj ją! — woła.
Nie zatrzymuje się.
Niezmiernie zniecierpliwiony wskakuje na stopień, obciągnięty jedwabną materją i z zapałem, jaki nadzwyczaj podobał się poprzedniemu bejowi, woła:
— Stacja Saint-Romans, Najjaśniejszy Panie!
Znacie zapewne tę chwilę, w której pośród zachmurzonego nieba, pośród czarnych obłoków7 i chmur, nagle strzela jasne światełko, niby strop iskier elektrycznych, gdzie wszystko ma pozór jakiegoś szczególnego zjawiska. Całkiem to samo działo się z Nabobem, który naraz umilkł, sparaliżowany, zdrętwiały, nie mogąc wydać nawet głosu.
Chciał mówić, lecz głos ginął mu w piersiach; a miękkiemi, delikatnemi rękami trzymał klamkę tak słabo, że wreszcie nie mogąc ustać na nogach, padł.
Cóż to on takiego zobaczył?
W postawie na pół leżącej, na kanapie w głębi salonu wagonowego, z wspartą piękną twarzą matowej cery na łokciach, z brodą czarną, starannie uczesaną i ułożoną, bej, zapięty pod górę w swym żakiecie, przykrojonym na sposób orjentalny, za całą ozdobę mając tylko na piersiach szeroką szarfę od orderu legii honorowej, z gwiazdą brylantową upiętą na wysokiej czapce, siedział milczący wpatrując się w Naboba.
Dwóch adjutantów stało naprzeciw niego jak równie i inżynier kolei.
Wprost znów beja, na drugiej kanapie, w postawie pełnej uszanowania, ale zawsze oznaczającej, że doznają łask monarchy, siedziało dwóch mężczyzn o żółtych prawie obliczach. Jeden z wielkimi faworytami, spadającymi mu na biały krawat, drugi z wielką twarzą, opasły. Byli to Hamerlingowde, ojciec i syn. którym powiodło się pozyskać jego bejowską wysokości towarzyszyli mu w podróży do Paryża...
Straszliwy sen! Wszyscy ci ludzie, znający Jansouaet’a, patrzyli na niego obojętnie, chłodno, jak gdyby nie przypominali sobie jego rysów...
— Najjaśniejszy Panie, czyli nie raczysz wysiąść?...
Wzrok chłodny, jak ostrze szpady padł z oczów beja i od razu zmroził wyrazy na ustach Naboba.
Lecz błyskawice wzroku beja zapowiadały coś gorszego jeszcze. Powstawszy też, z wyciągniętą ręką, głosem gwałtownym, jak to jest zwyczajem u Arabów, najczystszym francuskim językiem bej rzekł, przygniatając swymi wyrazami już i tak zgnębionego Naboba:
— Wróć do siebie, Mercanti. Noga ma kroczy tam, gdzie ją wiedzie serce; nigdy więc nie stąpi na próg domu człowieka, który okradł mój kraj.
Jansoulet chciał coś odpowiedzieć, ale bej dał znak:
— Odejdź!
Inżynier przycisnął guzik elektrycznego przyrządu, skutkiem czego dał się słyszeć natychmiast świst przeraźliwy, i pociąg, który nie przestał toczyć się powoli, poruszył się, zatrzeszczały wszystkie żelazne jego muskuły, i zdwoił bieg; nareszcie popędził lotem strzały, rozwiewając fałdy swej bandery żółtej barwy i otaczając się kłębami białej pary i obłokami czarnego dymu.
Nabob powstawszy nagle i stojąc na peronie, bliski jednak zawsze omdlenia, jakby upojony narkotykiem, zgnębiony, patrzył na uciekający pociąg, na znikającą w oddali fortunę i majątek, nie czując wcale padających grubych kropli deszczu, który począł lać szerokim i strumieniami.
Dopiero później, kiedy inni podbiegli ku niemu i otoczywszy go w koło, poczęli zarzucać pytaniami: czy bej się nie zatrzyma? wyrzekł takich kilka wyrazów bez związku intrygi dworskie... podła machinacja.
Wreszcie, jakby ożywiając się, wyciągnął ściśniętą pięść ku uciekającemu w dali pociągowi, i z okiem zalanem krwią, z pianą wściekłości na ustach, krzyknął a raczej zaryczał jak dziki zwierz:
— Łajdaki!
— Uspokój się, Jansoulet, uspokój się przyjacielu — szepnął mistrz ceremonii, Cardailhac, a podawszy rękę, mówił mu coś do ucha; zapewne pocieszające jakieś wyrazy i usiłował zaprowadzić go do karety, nie zwracając zgoła uwagi na zdumionych stojących dygnitarzy, jakby zdrętwiałych.
Deszcz poczynał lać strumieniami.
Kto tylko zdołał dopaść powozu, ukrywał się w jego wnętrzu, gdyż się zanosiło na nawałnicę.
Wówczas to miała miejsce dziwna scena, jakby los chciał szydzić ze swej nieszczęśliwej ofiary.
Wobec zapadającego już wieczoru, zebrani nie mogli dokładnie wszystkiego widzieć; spostrzegłszy więc odjeżdżające galopem powozy i karety, nabrali przekonania, że niezawodnie bej już przybył. W jednej chwili zatem rozległ się doniosły okrzyk: wydobyty z kilku tysięcy piersi ludzkich:
— „Niech żyje bej!“
Tym sposobem zachęcona okrzykiem muzyka, uderzyła w kotły i trąby, rozpoczął się koncert orfeonistów, i tak dalej coraz dalej płynęły głosy, wiwaty, huk bębnów, wrzaskliwy głos trąb i tłumów, wołających zawzięcie „niech żyje bej!“
Cardailhac, nawet Jansoulet i różni dygnitarze usiłowali powstrzymać huczące, wrzeszczące zapamiętale tłumy, ale nadaremnie.
Ich nawoływania i giesta nikły w ciemności wieczoru, a tymczasem okrzykom nie było ani końca ani miary. Jeden sadził się nad drugiego i z tym większą gorliwością dawał dowód swej bytności przez okrzyk wysilony.
Za takim przykładem rozpoczęto też hymn prowansalski, tem więcej, że Prowasalczycy znużeni długiem staniem bez poruszenia, spragnieni odpoczynku, z całą gorącością swej krwi przyjęli udział w ogólnej a bezpożytecznej manifestacji.
Mężczyźni nadto podnosząc w górę czapki i kapelusze wstrząsali nimi, kobiety powiewały chustkami; znaleźli się nawet tacy, którzy jakby pod wpływem halucynacji widzieli osobę beja i usiłowali ukazać ją tłumom wołając:
— Oto tam! Patrz! Ta kareta zaprzężona w siwe rumaki.
— Mamo! Mamo! ja nic nie widzę — krzyczały dzieci, wspinając się na ramiona najbliżej stojących.
Jednem słowem wszystkich ogarnął jakiś dziwny szał, niepowstrzymany niczem.
Nie mogąc żadną miarą nakazać milczenia rozgorączkowanym tłumom, cały orszak, dla uniknienia i tak już zbyt długo przeciągającej się tortury, wysiadł z powozów i pospieszył ku zamkowi. Za jego śladami poszła większa część zebranego tłumu.
Było to coś straszliwego!
Cała ta masa dotąd nieporuszona, niby lawina śnieżna, ruszyła naprzód, tratując nogami wszystko, co jej zawadzało na drodze. Piekielne, ogłuszające wrzaski trąb i huk bębnów, tem więcej drażniły biegnące, rozpasane tłumy.
Stojący w pierwszych szeregach, czując napieranie dalszych rzędów, z tem większą szybkością posuwali się naprzód. Co żyło i czuło w sobie siły, pędziło ku widzialnym na drodze karetom już toczącym się zwolna, i choć w części obraniającym zastęp idących pieszo dygnitarzy od zgniecenia, zmasakrowania przez tłumy.
Nabob, dotąd jadący w karecie, nagle usłyszą głuchy odgłos, co przekonywało go, że kareta przejeżdżała przez most.
— Nareszcie! — rzekł do siebie ciężko oddychając i wpatrując się w spienione fale Rodanu. Dla niego ta szalejąca burza, te pianą pokryte bałwany, ta ulewa tak fatalna wydala się spokojem.
Lecz na końcu mostu, kiedy tam dotarł pierwszy powóz, kiedy zbliżono się do tryumfalnego luku, wybuchła założona petarda, bębny uderzyły do ataku, witając tym sposobem przybycie monarchy do jednego ze swych wiernych, przywiązanych szczerze przyjaciół i jakby na domiar ironii, zajaśniał ogień bengalski tuż na frontonie zamku, oświecając tym sposobem wyraźnie, wielkiemi literami ułożony napis:
„Niech żyje Bej Achmet!“
— To istotny bukiet — szepnął Nabob, uśmiechając się tym uśmiechem, jaki sprowadza ironia, albo gniew długo wstrzymany, lub też nadmiar boleści w sercu zrozpaczonego człowieka.
Wymówiony przez Naboba wyraz nie był rzuconym na wiatr, rzeczywiście miano mu jeszcze zaofiarować bukiet, o którym zupełnie zapomniał. Bo oto, rozpychając tłum, wynurzyła się naprzód jakaś postać, a była nią: Anna Férat, która przychodziła pierwsza dla powitania wszechpotężnego pana, dla pozdrowienia beja na francuskiej ziemi.
Z ogromnym bukietem kwiatów w ręku, skromna, z okiem utkwionem w ziemię, z uśmiechem sztucznym niewinnej pensjonarki, przystojna komedjantka, krokiem wyuczonym podsunęła się aż pod drzwiczki, karety, stownie do programu, ułożonego przed ośmioma dniami.
Zamiast jednak beja, z karety wysiadł Jansoulet ponury, zniechęcony, milczący, nie zwracając prawie uwagi na piękną artystkę.
Kiedy jednak obróciwszy się, spostrzegł ją stojącą bez ruchu, jakby zdumioną i zawstydzoną, w postawie nadzwyczaj komicznej, zatrzymując się, rzekł:
— Odnieś napowrót te kwiaty, moje dziecko, rola twoja nie powiodła się...
Tymczasem Cardailhac, obawiając się, aby nie przyszło do jakich nieporozumień, podskoczył szybko i przerywając mowę Nabobowi, dodał:
— Tak, malutki zawód, nic więcej. Bej nie przyjedzie wcale...
Zapadła noc.
Wszystko ujęte snem spoczywa w zamku Saint-Romans, znużone wypadkami dnia, oracją zbyt krzykliwą, nużącą, ale niefortunną. Straszliwa ulewa szaleje jak przedtem, a w wielkim parku, gdzie dotychczas wznosi się jeszcze łuk tryumfalny i powiewają chorągwie, sztandary i bandery słychać odgłos toczącego się potoku, który przebiegając po kamieniach, zamienił się w istotną kaskadę.
Wszystko przemokło, wszystko ocieka strumieniami deszczu!
Woda huczy straszliwie.
Tylko w sali głównej, z łożem wspaniałem, prawdziwie królewskiem, oświeconej wielką lampą wiszącą u sufitu, czuwa jeszcze Nabob. Przechadza się on wielkimi krokami, zgnębiony, w smutnych myślach.
Nie zajmuje go wcale obraza, jakiej doznał niedawno, ale ta hańba, wymierzona publicznie, wobec trzydziestu tysięcy ludzi; ta krzywda, jaką mu wyrządził bej w przytomności dwóch śmiertelnych wrogów!
Południowcy nadzwyczaj popędliwi w wybuchach, jak gwałtowni jak strumień górski, skorzy do czynu, impetyczni jak błysk iskry elektrycznej, jeszcze szybciej zapominają o wyrzutach i obrazie.
Tem więcej zaś wszyscy zgoła dworacy są przyzwyczajeni do przygotowanej dla nich niespodziewanie niełaski i prawdę powiedziawszy, przyjmują ją z pokornie schylonem czołem.
Nabob równie odczuwał to samo, ale jednak przerażało go najbardziej to, że teraz pozostały na łasce i niełasce beja jego domy jego kantory, okręty, znajdujące się, w Tunisie, w kraju bez praw, bez jakichkolwiekbądż przywilejów, zależne poprostu od widzimisię beja, od jego grymasu, od jego kaprysu.
I przycisnąwszy rozpalone, potem zlane czoło do szyby patrzył w cienie nocy, w przestrzeń ograniczoną. tak jak i jego los obecny.
Nagle dały się słyszeć czyjeś kroki, pospiesznie zbliżające się do drzwi.
— Kto tam? — zawołał.
— Panie — odparł Koel, wchodząc napół prawie ubrany, depeszę bardzo pilną, bardzo nagłą przysłano sztafetą z biura telegrafów.
— Depeszę! Cóź to nowego znowu?
Chwycił zwitek niebieskawego papieru i rozwinął go drżącemi rękami. Bożek, po dwakroć śmiertelnie ugodzony, przestał wierzyć w swoją nietykalność; znał już, jak każdy śmiertelnik, uczucie przestrachu i drżenie febryczne nerwów...
Spojrzał szybko na podpis: Mora.
Czy podobna?
Książe! książę do niego telegrafuje:
Popolasca nie żyje. Na wybory przyszłe w Korsyce jesteś kandydatem urzędowym.
Deputowany! To zbawienie! Przy takim stanie rzeczy nie ma się czego obawiać Reprezentanta wielkiego narodu nie traktują jak prostego pospolitego kupca. Hamerlingowie pokonani.
— O mój szlachetny książę!
Jest tak wzruszony, że nie może wymówić ani jednego słowa.
Nagle woła:
— Gdzie jest ten człowiek, który przyniósł depeszę?
— Tutaj, panie Jansoulet, odpowiada głos akcentem mieszkańców południowej Francji.
Posłaniec trafił na chwilę bardzo uroczystą.
— Chodź tutaj! — woła Nabob.
I oddając mu pokwitowanie z odbioru depeszy, sięga do kieszeni zawsze pełnej; tyle złota ile zdołał pomieścić w obu dłoniach rzuca w czapkę biedaka, przerażonego nieoczekiwanym, niemarzonym nigdy skarbem... chce coś mówić, ale głos odmawia mu posłuszeństwa, kłania się pokornie aż do ziemi i wychodzi ledwie mogąc utrzymać się na nogach jakby był pijany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.