Nabob/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty.
Felicja Ruys.

— A syn pański, panie Jenkins, gdzie się podział? Dla czego nie mieszka w domu pańskim? Był to dzielny chłopiec.
Felicja wypowiedziała to owym ostrym, wzgardliwym tonem, którego w rozmowie z Irlandczykiem zawsze niemal używała. Pracowała przytém nad popiersiem Naboba, to wycierając palce o zwilżoną gąbkę, to m anewrując zręcznie swemi narzędziami.
Każdéj niedzieli przyjmowała mnóstwo gości, dla których powitania jednakże nigdy nie powstawała od pracy, ani też nie przerywała rozpoczętej rozmowy. Byli to po większéj części artyści, mecenasi, bankierzy, a wśród nich kręciło się kilku młodych salonowców, którzy tu więcéj dla podziwiania rzeźbiarki niż jéj dzieł przybyli, ażeby wieczorem módz powiedzieć w kasynie:
— Dzisiaj byłem także u Felicji Ruys.
Między nimi przechadzał się Paweł de Géry i badał, pełen adoracji, tajemnicę pięknego sfinksa. Gdy patrzał na nią, jak w czerwonéj, fałdzistéj sukni kaszmirowéj, bogato koronkami obsadzonéj, przebierała drobnemi rączkami w glinie, gdy podziwiał delikatną, białą cerę jéj twarzy, odbijającą żywo od białego fartucha pod samą spiętego szyją, gdy oko jego spoczęło na pięknem czole alabastrowém, na którem błyszczały niejako promienie geniusza, wówczas nasuwało mu się mimowoli na myśl to, co o niéj kiedyś na balu u Jenkinsa słyszał; w chwili takiéj silił się daremnie stłumić w sobie rodzący się niepokój, napróżno szukał uniewinnień i perswazji, napróżno przyrzekał sobie, że tu więcéj nie przyjdzie. W najbliższą niedzielę zjawiał się i bywał tak regularnie jak owa mała dama z siwym, upudrowanym włosem, która podobna do wypłowiałego pastelu a nieruchoma jak fakir siadywała zwykle w najwięcéj ocienionym zakątku pracowni.
A Jenkins?... Jenkins, ów na wskroś miłością bliźniego przejęty lekarz, przechadzał się między gośćmi, a znany i lubiany przez wszystkich, uśmiechał się, witał i rozmawiał z każdym. I on również nie zaniedbał przybyć każdéj niedzieli i dawał tém samem nie mały dowód swéj cierpliwości, gdyż właśnie ku niemu skierowane były po największéj części celne strzały ostrego dowcipu artystki i kobiety. Zdawało się wszakże, że tego nie zauważa, gdyż z niezachwianym duszy spokojem i tolerancją znosił wszystko, nie zaprzestając bywać u córki swego starego przyjaciela, którego przecież tak kochał i do ostatniéj chwili życia z takiém poświęceniem pielęgnował.
Tą razą musiało go jednakże pytanie Felicji o syna nader niemile dotknąć, odpowiedział bowiem zmarszczywszy czoło:
— Nie wiem co się z nim stało. Za nudno mu w naszym domu, zupełnie się przeto od nas odwrócił. Wogóle — jak mi się zdaje — nie może on się obejść bez swojego cygańskiego towarzystwa.
Na te słowa Felicja tak nagle się zerwała, iż obecni z przestrachem na nią spojrzeli.
— To już przechodzi granice żartu — zawołała drżącemi z gniewu usty i z iskrzącemi oczyma. Rozmówmy się raz rozsądnie i otwarcie, panie Jenkins. Co pan właściwie nazywasz owém cygańskiém towarzystwem? Wzgardliwy ten epitet, nawiasowo powiedziawszy, mieści w sobie duzo poezji, i przywołuje na myśl długie, urocze wędrówki, miły spoczynek w cienistéj lasów dolinie, i zaspokojenie pragnienia orzeźwiającą wodą zdrojów i ruczajów — pod gołém niebem. Wyście jednakże całą tę poezją ochrzcili w właściwy wam sposób przezwiskiem, które jako wzgardy piętno pragniecie narzucić pewnéj nielicznéj klasie społeczeństwa. I któż ją tworzy? Oto kilkudziesięciu długowłosych, biednych nędzarzy, którzy w podartém obuwiu marzą o wolności i niezawisłości, którzy w ubogiéj swéj izdebce na piatém piętrze kuszą się — walcząc z głodem, odtworzyć szafir niebios, którzy wreszcie roją o ugruntowaniu wspaniałego ogniska rodzinnego właśnie w téj chwili, kiedy krople deszczu przeciekając przez sufit, zabagniają ich siedziby. Liczba tych idealizujących wpółwarjatów, którzy z wzgardy i niechęci ku niewolniczym konwencjonalnym formom społecznego towarzystwa, bez namysłu przeskoczyli okalające szranki, wymiera już dzisiaj zupełnie, Są to chyba resztki cygańskiego towarzystwa z czasów dawniejszych, z owych czasów, które nam opisuje Henryk Murger. Minęły one jednakże dzięki Bogu niepowrotnie; dzisiejsi nasi artyści robią już majątki i nie potrzebują wśród głodu i rozpaczy wlec nędznego żywota na poddaszach.
Cyganów takich nie braknie jednakże w innych sferach; w tak nazwaném modném towarzystwie jest ich pełno, a między pańskimi znajomymi, panie Jenkins, najwięcej. Ci cyganie nie noszą wprawdzie piętna nędzy na swém czole i nie wzbudzają przeto bezwarunkowéj nieufności, lecz ze względu na dwuznaczność i niepewność żródeł ich egzystencji, stoją niewątpliwie niżéj od tych biedaków, których pan przed chwilą z taką wzgardą wspomniałeś. O, gdyby można przejrzeć ile podłości i nikczemności kryje nieraz czarny frak, ten dla was nieodzowny a tak świetny w waszém przekonaniu strój!... Na balu pańskim zrobiłam sobie tę satysfakcją i policzyłam wszystkich rycerzy wyższéj — karjery...
— Felicjo! zastanów się! przerwała cicho upudrowana mała dama, nieporuszając się jednakże.
Lecz Felicja nie zwracając na nią uwagi, mówiła daléj:
— Czemże jest właściwie taki Monpavon, poczciwy doktorze, albo taki Bois Landry, lub nawet Mora i...?
Już chciała wymienić nazwisko Naboba, lecz wstrzymała się i dodała po chwili milczenia:
I tylu innych?... Tych przedewszystkiém należy nazwać cyganami! A czemże inném są pańscy pacjenci, boski Jenkinsie, modny lekarzu, wszyscy razem w czambuł wzięci? Wszakże to sami cyganie-przemysłowcy, cyganie-finansiści, cyganie-politycy, w ogóle przebiegli oszuści! A im wyżéj się spogląda, tém więcéj ich się napotyka, ponieważ wielcy bezkarnie broić mogą, zatykając dukatami swemi usta opinii.
Słowa powyższe wypowiedziała w wielkiém wzburzeniu, głosem ostrym, ustami drżącemi i wykrzywionemi niewysłowioną wzgardą.
Jenkins uśmiechnął się z przymusem i starał się wybrnąć z niemiłego położenia, usiłując całą tę przemowę obrócić w żart:
— A to dopiero gorąca krew! He, he! co za główka!
I wystraszony spoglądał przytém błagalném okiem na Naboba, jakby go chciał przebłagać za tak nielegalne epitety. Ale Jansoulet, pełen dumy, że pięknéj artystce służy za model, wdzięczny za wyświadczony mu zaszczyt, nie okazywał najmniejszéj obrazy, przeciwnie przytakiwał słowom rzeźbiarki skłanianiem głowy, a w końcu odezwał się:
— Pani Felicja ma słuszność, kochany Jenkinsie, doprawdy ma słuszność. Właściwymi cyganami jesteśmy my. Przypatrzcie się państwo n. p. mnie i Hemerlingue’owi, dwom największym bogaczom w Paryżu! Jeżeli sobie wspomnę, jakżeśmy obaj zaczęli, i w jakich bagnach szukaliśmy zarobku i sposobu do życia, to muszę wyznać, że nazwa ta w zupełności nam się należy!... Hemerlingue, dawny marketan i ja, który zmuszony byłem w porcie marsylskim dźwigać worki zboża pełne, aby z głodu nie umrzeć... Ileż to szczęśliwych pchnięć potrzeba było, aby wygrać wielką partją na bilarze życia! I wśród takich karamboli powstają wszystkie niemal majątki i potęgi finansowe... Do stu jasnych piorunów! Zajrzyjcie państwo tylko pod kolumnadę naszéj giełdy, mianowicie w porze popołudniowéj pomiędzy godziną drugą a trzecią. Można tam całemi tuzinami spotkać nieocenione egzemplarze prawdziwéj cyganerji... O, przepraszam panią! Mam to nieznośne przyzwyczajenie, że podczas rozmowy koniecznie muszę rękami w powietrzu wymachiwać i już znowu straciłem pozycją modelu. Czy tak dobrze, jak teraz usiadłem?
— O, nie męcz się pan — odparła Felicja, odrzucając z grymasem rozpieszczonego dziecka trzymane w ręku narzędzia — nie będę już dzisiaj więcéj pracowała.
Dziwna to dziewczyna z téj Felicji, artystka od stóp do głów: i nie dziw, wszakże i ojciec jéj był genialnym, niezależnym artystą, a przytém szczerym wyznawcą i przedstawicielem romantyzmu. Matki swéj nie znała, była bowiem owocem jednéj z tych publicznych miłostek, które nagle jak wędrowne jaskółki wpadają w otwarte drzwi kawalera, aby potém znowu odlecieć i zniknąć bez śladu ponieważ pod tym dachem nie znajdują dla siebie miejsca na gniazdko.
Sebastjan Euys uznał ją za swoją córkę, wychował i pokochał całą duszą — ona była roskoszą jego życia. Do trzynastego roku wychowywała się w domu ojca i miłym swym szczebiotem napełniała artystyczną pracownię, w któréj dotąd przebywali tylko starzy amatorowie, żadnego stałego nie mający zatrudnienia — modele i wielkie charty, rozciągające się leniwie po pięknych dywanach. W jednym rogu urządzono i dla niéj miniaturowe atelier — mały stolik z zapasem wosku i stosownemi dla małych jéj rączek narzędziami — a stary Ruys wołał do każdego wchodzącego:
— Na Boga uważaj! nie rozrzuć tam czego, bo to pracownia małéj.
„Mała“ też do dziesiątego roku czytać nie umiała, lecz za to znakomicie władała małemi swemi narzędziami.
Najchętniéj byłby ją Ruys na zawsze przy sobie zatrzymał; wszakże z nią tak było wygodnie — wszakże ona żadnéj nie przyczyniała trudności, bo już od dzieciństwa przyjętą była do wielkiego bractwa artystów. Było jednakże nader przykro patrzeć, w jakich stosunkach dziewczę to wzrastało: otoczenie jéj stanowili nie krępujący się żadnemi względami przyjaciele domowi i nieustannie nowo przybywające modele, przyczém wątek rozmowy stanowiła prawie zawsze sztuka na wskroś materjalistyczna. Nawet przy hucznych biesiadach niedzielnych siadywała mała Felicja między kilku aktorkami, tancerkami i śpiewaczkami, które sobie z jéj ojcem mówiły „ty,“ a zapaliwszy przy deserze papierosy i rozsiadłszy się więcéj niż wygodnie, z przyjemnością słuchały pieprznych anegdot.
Szczęściem napotykają u dziecka tego rodzaju zgorszenia na bierny opór niewinności i zdołają w jego umyśle zaledwie słabe pozostawić ślady.
Felicja więc była rozpuszczoném, chałaśliwém dziewczęciem, w duszy swéj jednakże nietkniętą, niezepsutą.
W lecie przepędzała corocznie kilka dni u swéj chrzestnéj matki, u Konstancji Cremnitz, owéj tancerki par excellence, podziwianéj przez tak długi czas przez całą Europę, a w starości osiadłéj w Fontainebleau. Odwiedziny małego roztrzepańca napawały do tego stopnia niepokojem jestestwo staréj księżniczki teatralnéj, iż późniéj całego roku potrzebowała, ażeby zeń ochłonąć. Strach, którego ją dziewczyna karkołomném pięciem się po drzewach, skakaniem, jeżdżeniem konno i wszelkiemi innemi wyskokami dzikiéj swéj natury nabawiała — wywoływał u niéj z jednéj strony roskosz, z drugiéj zgrozę. Diwa-emerytka bowiem nie mająca po trzydziesto-letnich piruetach oprócz wspomnień przeżytych tryumfów niczego, coby ją ze światem łączyło, pokochała małą dziewczynkę całą duszą i uczuć czulszych łaknącém sercem i z rozkoszą przyglądała się wesołości i zgrabnym ruchom swéj pupilki; z drugiéj strony jednakże patrzała z bólem serca na bezlitośną gospodarkę małéj trzpiotki po czyściutkich i pięknych pokojach, w których nagromadzone były pamiątki ze wszystkich niemal scen europejskich teatrów — i rozchodziła się taż sama woń parfumu, która w czasach świetniejszych napełniała jéj garderobę w wielkiéj operze.
Konstancja Cremnitz, stanowiła więc w dzieciństwie Felicji jedyną żeńską opiekę. Byłato wprawdzie kobieta z nader powierzchowném wykształceniem i dość ograniczona, tkwiąca duchowo w cielistych swych trykotach — miała jednakże kokieteryjne zamiłowanie porządku i nader zręczną rękę do wszelkiego rodzaju robótek kobiecych, których ślady napotykało się w każdém miejscu i zakątku pomieszkania. Ona to wzięła sobie za zadanie wywieść dziewczynkę z dotychczasowéj dzikości obyczajów i wzniecić w niéj skromność i dziewiczość, aby przecież z tego latawczego roztrzepańca, na którym każda choćby najmodniejsza i najzgrabniejsza sukienka w jakieś dziwnie awanturnicze układała się fałdy — zrobić dziewicę do innych podobną. Ona także wystąpiła do zaciętéj walki z egoizmem starego Buys, dowodząc mu — gdy dziewrczyna trzynasty rok rozpoczęła — konieczności rozłączenia i umieszczenia w jakim pensjonacie.
Postawiwszy wreszcie na swojém, wybrała sama — nie bez pewnych ubocznych zamiarów — bogato urządzony lecz obywatelski pensjonat na dalekiém przedmieściu. Mieścił się on w starym gmachu, wśród wielkiego ogrodu, którego rozłożyste drzewa przewieszały swe konary po za wysoki mur, otaczający szczelnie to do klasztoru podobne zacisze. Wychowankom wolno było tylko w uroczyste święta udawać się do domów rodzinnych — zresztą ni© stykały się prawie ze światem, gdyż odwiedzać je mogli najbliżsi krewni raz na tydzień, t. j. każdego czwartku, w oznaczonym ściśle czasie.
Chłopięcy charakter i niepowściągnięta żywość Felicji oraz awanturniczy jéj kostium, coś w guście baletowéj sukienki austrjackiéj tancerki — długie jéj włosy w nieładzie rozpuszczone, wywołały za pierwszém zjawieniem się dziewczęcia nie bardzo miłe wrażenie w pensjonacie z klasztorną niemal skromnością i surowością utrzymywanym. Paryżanki jednakże mają tę zaletę, że szybko umieją się zastosować do każdego otoczenia i do każdéj sytuacji, to też i Felicja wkrótce, wżyła się zupełnie i przejęła przepisami do tego stopnia, że mogła być przykładem dla swych rówienniczek. Żadnéj z panienek nie było tak do twarzy w przepisowéj, gładkiéj sukience, jak jéj — a było to ku wielkiemu umartwieniu młodych adeptek właśnie w owym czasie, kiedy moda nakazywała niezliczone mnóstwo koronek i rozmaitych innych drobnostek — żadna nie umiała z taką gracją nosić czarnego fartuszka i zaplatać z taką zręcznością dwóch warkoczy, które na mocy rozporządzenia zwierzchności pensjonatu, na sposób rzymskich wieśniaczek, spięte były w tyle poniżéj głowy.
Regularny tryb życia, przeplatany pracą i rekreacjami przypadł Felicji bardzo do smaku; obok nadzwyczajnéj żywości bowiem wyposażyła ją natura niepośledniém i zdolnościami i prawdziwą chciwością wiedzy; nauka przeto była dla niéj pożądaną, a rekreacje wystarczały dla żywości charakteru. Wkrótce ją też ogólnie polubiono.
Między rówienniczkami swemi. które — wedle istniejącego niestety zwyczaju, dzieliły się stosownie do majątku i stanowiska rodziców, na rozmaite kasty i kółeczka — jako córka genialnego i powszechnie szanownego artysty niepoślednie zajęła miejsce; do tego przyłączyły się jeszcze osobiste jéj zdolności i rezultaty w nauce, niezwyczajny talent do rysunków, i w końcu — co nawet tak młodziutkim dziewczynkom i to może najwięcéj imponowało — klasyczna piękność twarzy i harmonijna zgrabność całej osóbki.
Było jéj przyjemnie w téj czystszéj niż dawniéj atmosferze, zwolna powracał płci jéj właściwy charakter i usposobienie, przyswajała sobie coraz więcéj zamiłowanie do regularnéj pracy i porządku, którego jéj poczciwa tancerka wszczepić nie mogła, przesiąkłszy już nienaturalnością i zwyczajami baletniczki do tego stopnia, iż nawet jéj pieszczoty i całusy pozostawiały ślady różu i bielidła.
Stary Euys za każdorazowém odwiedzeniem córki nie posiadał się z radości, odkrywając w niéj coraz nowe zalety i widząc że jego jedynaczka wyrasta na dystyngowaną pannę, umiejącą z taką gracją się poruszać i w tak pociągający sposób się kłaniać.
— Już nie długo będzie dla niéj potrzeba długiéj sukni z szeleszczącą powłoką.
Z początku przychodził dość często nacieszyć się widokiem swéj córki, później w pewnych tylko odstępach czasu, gdyż troska o jéj przyszłość nakazała mu wejrzeć w interesa swe materjalne, hulaszczém życiem mocno nadwyrężone. Dla ich poprawy przyjmował liczne zamówienia i pracował pilnie w swojém atelier, pragnąc jak najprędzéj i jak najwięcéj zarobić, mianowicie że honorarium wybierał zwykle naprzód, aby niém opłacić najuciążliwsze i najwięcéj go niepokojące długi. W końcu jednakże zaniemógł; uparta choroba, spotęgowana brakiem krwi. rzuciła go na łoże, tak że całemi tygodniami ani wychodzić ani pracować nie był zdolen.
W tém opłakaném położeniu zapragnął, aby jedynaczka jego do domu wróciła; wyrwano ją więc z cienistego i błogiego instytutu. Znalazła się znów w ojcowskiém atelier, w którém dotąd jeszcze dawne przebywało towarzystwo, z tą tylko różnicą, że oprócz choroby zawitał nowy gość — dr. Jenkins.
Piękna, szczera twarz, otwarty i wesoły charakter ulubionego już wówczas lekarza, który mimo licznéj klienteli i praktyki nie nadymał się zbytnią zarozumiałością — poświęcenie wreszcie, z jakiem ojca pielęgnował, wpoiły Felicji szacunek dlań i sympatją; tym sposobem stał się od razu jéj przyjacielem, powiernikiem i łagodnym a troskliwym doradzcą.
Jeżeli czasem ktoś z towarzystwa w atelier przebywającego, lub nawet sam Ruys, pozwolił sobie jakiegoś nieprzyzwoitego słowa lub dwuznacznego dowcipu, wówczas Jenkins marszczył czoło, ściągał brwi, mlaskał językiem, aby okazać swe niezadowolenie, lub odwracał uwagę Felicji na inny przedmiot.
Często zapraszał ją do siebie, gdzie cały dzień spędzała w towarzystwie jego żony, i starał się w ogóle wedle sił o to, aby nie powróciła do dawnego roztrzepania, albo czegoś gorszego, bo wszakżeż znajdowała się w najgroźniejszém i najsmutniejszém opuszczeniu moralném.
Lecz więcéj aniżeli nienaganny, płci pięknéj właściwym taktem bogato wyposażony wzór, jaki napotkała w pani Jenkins, strzegło Felicją od wszelkich zboczeń zamiłowanie do sztuki. Tkliwa jéj dusza odczuwała piękno i prawdę, a wspierana zdrowa myślą, zmuszała dłoń do odtwarzania obrazów i pojęć, w tajnikach jéj powstałych i wypielęgnowanych. To téż pracowała całemi dniami nad swojemi skulpturami, a twory z pod rąk jéj wychodzące, wykonane były z owym szczęśliwym instynktem młodości, który pierwociny tego rodzaju tak pięknemi czyni.
Ten tak chlubnie rozkwitający talent napełniał dumą pierś starego Ruys. Podczas gdy z każdym niemal dniem zdrowie i siły jego nikły a śmierć szybkiemi kroki się zbliżała, pocieszał się postępami Felicji, widząc w niéj godną siebie następczynię. Dłuto z dłoni jego wypadające, podejmowała inna dłoń z pewnością siebie i siłą niemal męską, którą dopełniały jeszcze wszystkie te zalety, któremi bogato od natury wyposażona dusza kobiety w artystycznéj swéj twórczości rozporządzać może.
Geniusz przechodził z umierającego mistrza na uczennicę, jak ów piękny ptaszek w bajce, co w przeczuciu swém z domu śmiercią zagrożonego przenosi się na inny.
Felicja chociaż dziecko jeszcze stała się tymczasem wielką artystką i dopomagała ojcu szczerze w pracy, a widok pracujących obok siebie ojca z córką w jedném atelier i przed jedną grupą był prawdziwie rozrzewniający.
Nie zawsze jednakże panowała między niemi zgoda.
Felicja była wprawdzie uczennicą ojca, lecz już się w niéj odzywała samodzielność i buntowała się przeciw despotycznéj opiece.
Wiedziona siłą przeczucia miewała ona śmiałe pomysły, rodzące się nie wiedzieć skąd u początkujących młodych talentów, a do wkorzenionéj przez Sebestjana Ruys romantyczności przystępowała skłonność do realizmu. To téż często powstawały gwałtowne sprzeczki i estetyczne walki, z których ojciec wychodził zawsze zwyciężony logiką córki. Wówczas potrząsał głową i ze zdumieniem przyglądał się szybkości, z jaką naprzód pędzą młodzi, podczas gdy starzy, którzy im drogę wskazali, siedzą już nieruchomie u punktu wyjścia — u mety życia.
Felicja w pracy przy kompozycjach ojca była potulną i wszędzie zapatrywaniom jego ustępowała, gdzie atoli chodziło o jéj własne twory była szorstką, upartą — nie poświęcała ani odrobiny ze swoich zapatrywań. I tak np. pierwsze jéj dzieło, które w salonie sztuk pięknych w r. 1862 tak świetne miało powodzenie, było przyczyną tak gwałtownych sporów, iż podczas wynoszenia gipsowego odlewu, wystąpić musiał Jenkins w roli pośrednika, gdyż stary Buys w gniewie swym groził zniszczeniem utworu.
Odliczywszy jednakże tego rodzaju sceny, które zresztą nie naruszały nigdy serdeczności, panowała między ojcem a córką, tkliwa i głęboka miłość, a obok niéj niestety co raz więcéj utrwalające się przekonanie, że rozstanie się wkrótce nastąpi.
Nagle zaszedł w życiu Felicji wypadek, który ją przeraził.
Pewnego wieczoru zabrał ją Jenkins — jak to zresztą dość często zwykł był czynić — do siebie na obiad. Pani Jenkins wyjechała wprawdzie na dwa dni ze swym synem, lecz wiek doktora i jego niejako ojcowskie stosunki do Felicji, nadawały mu prawo zatrzymania — nawet w nieobecności żony — młodego dziewczęcia, które chociaż w piętnastéj swéj wiośnie rozkwitło jak piękna Żydóweczka orjentalna, przecież zawsze jeszcze było na wpół dzieckiem.
Usposobienie podczas obiadu było obu stronnie bardzo wesołe, a Jenkins był jak zawsze nader uprzejmym i serdecznym. Po obiedzie przeszli do gabinetu doktora i zasiedli na kanapie.
Naraz wśród przyjacielskiéj rozmowy o ojcu, o jego zdrowiu i najnowszych utworach artystycznych, doznała Felicja uczucia, jak gdyby się między nimi otwierała bezdenna zimna przepaść.
W téj chwili niemal uczuła obejmujące ją dwa ramiona celem brutalnego uścisku.
Jenkins stał się zupełnie innym, do siebie niepodobnym; z głupkowatym uśmiechem, z lubieżnie wytrzeszczonemi oczyma wyglądał jak mefistofel.
Dia innéj niewinnéj dziewicy w tym wieku byłby tak nagły i niespodziewany napad zgubnym; Felicja zajrzała już po za kulisy życia — wszakże tyle rozmaitych rzeczy nasłuchała się w towarzystwie otaczającém jéj ojca, a potém jéj zawód, zwyczaje z ateljer...
Jedném słowem nie należała ona do rzędu zupełnie dziewiczo-niewinnych swych rówiennic i to ją uratowało.
Pojęła natychmiast znaczenie tego uścisku, wydobyła się z kleszczy, wyskoczyła na środek pokoju i widząc że siły jéj do obrony nie wystarczą, zaczęła wołać o pomoc.
To przestraszyło napastującego; opuścił ręce, upadł ze łzami w oczach na kolana przed wyprostowaną dumnie dziewczyną i błagał o przebaczenie, tłumacząc się, że uległ szałowi, że przecież ona tak piękna, że ją pokochał nad życie, że długi czas walczył z sobą, lecz w końcu nie wiedząc co czyni nie mógł się oprzeć sile namiętności, że to jednakże już minęło i nigdy... nigdy się nie powtórzy... że nawet kraju jéj sukni nigdy nie dotknie...
Ona nic nie odpowiedziała, drżącą ręką pogładziła niemal bezwiednie włos i suknię i nie odwróciwszy się wyszła spiesznie z pokoju.
Zgnębiony Jękins rozkazał służącéj towarzyszyć jéj do domu.
Przedewszystkiém zachowaj pani to w tajemnicy; — szepnął jéj do ucha, podczas gdy wsiadała do powozu toby było śmiertelnym ciosem dla ojca pani.
Znał ją dobrze nikczemnik; ufał tak mocno w siłę swego upomnienia, iż na drugi dzień odwidził atelier starego Buys z ową szczerą, otwartą, uśmiechniętą twarzą, jak gdyby nic nie zaszło.
Felicja nie zdradziła przed nikim tajemnicy, lecz od tego czasu zaszła w niéj widoczna zmiana: duma się zpotęgowała i pozostał pewien niesmak.
W uśmiechu jej była zawsze przymieszka wzgardy, często nawet ojcu rzucała w gniewie wzgardliwe spojrzenia, jak gdyby go zganić i skarcić chciała za dobór swego otoczenia i że ją na podobne przejścia narażał.
— Co się z nią stało? Co jéj jest? pytał często stary Ruys.
Jenkins przypisywał z prawdziwie lekarską powagą stan ten anormalny wiekowi i fizycznemu rozwojowi dziewczęcia.
Sam jednakże unikał jéj na razie, pozostawiając czasowi zatarcie owego brzydkiego wrażenia. Zamiaru swego przecież nie porzucił, owszem obstawał przy nim z zapamiętałą namiętnością czterdziestosiedmioletniego kochanka, z wściekłą zaciętością nieuleczonéj a spóźnionéj namiętności.
Dziwny ten stan córki zaniepokoił mocno starego Ruys; niepokój ten jednakże nie długo trwał, gdyż — jak wszyscy pacjenci Irlandczyka — zmarł nagle wkrótce potém.
Ostatnie jego słowa były:
— Panie Jenkins, moje dziecko powierzam twemu sercu.
W słowach tych mieściła się tak okropna ironja, że nawet Jenkins stojący nad konającym, zbladł mimowoli.
Felicja nie rozpaczała, była więcéj odurzoną. Do bólu spowodowanego śmiercią, która po raz pierwszy i z tak ukochanych oczu na nią spoglądała, przyłączyło się uczucie gorzkiego sieroctwa — wszędzie noc i niebezpieczeństwa.
Kilku przyjaciół zmarłego zgromadziło się na naradę familijną, aby się zastanowić, gdzie umieścić należy nieszczęśliwą sierotę bez rodziny i majątku.
Pięćdziesiąt franków znaleziono w szkatule, w którą stary Euys zwykł był wkładać swoją gotówkę i z któréj zresztą — jako wiecznie otwartéj — korzystali bez ceremonji wszyscy jego pieniędzy potrzebujący znajomi. Z resztą nie pozostało nie, oprócz luksusowego urządzenia domu, rzadkich zabytków rozmaitego rodzaju, kosztownych obrazów i — małéj ilości papierów wartościowych, którem i zaledwie długi spłacie zdołano.
Postanowiono spieniężyć wszystko to, co dotąd zdobiło mieszkanie i pracownię zmarłego artysty.
Gdy się Felicji zapytano, czy się na to zgadza, odpowiedziała, że jéj jest obojętném co uczynią, prosiła tylko na wszystko w świecie, aby ją pozostawiono w spokoju.
W tém krytyczném położeniu zjawiła się nagle matka chrzestna, poczciwa Cremnitz i nie dozwoliła rozprzedaży.
— Nie pozwól, moje dziecko — zatrzymaj całe urządzenie, jak dotąd było, — rzekła łagodnie i tkliwie — twoja stara Konstancja ma piętnaście tysięcy franków rocznéj renty, które oddawna dla ciebie przeznaczyła; zamiast po mojéj śmierci uważaj je już teraz za swoje. Ja się zaraz do ciebie wprowadzę.... o, ja ci się nie będę naprzykrzać, o to się nie lękaj! Ty będziesz pracowała jak dotąd nad twojemi statuami, a ja się zajmę gospodarstwem. Jakże, zgadzasz się?
Wypowiedziała to tak tkliwie, tak prosząco, że Felicja mocno się uczuła wzruszoną. Serce jej wzbierało za każdém słowem staréj opiekunki, aż zalawszy się łzami, rzuciła się na szyję dawnej tancerce.
— Ach, matko! jak dobrą jesteś!... Tak, tak — nie odchodź! Nie opuszczaj mnie nigdy... Pozostań na zawsze przy mnie!... Ja się boję życia... ono mi zbrzydło ze swojemi kłamstwy i brudami!...
Odtąd rozpoczęły te dwie co do charakteru tak się między sobą różniące istoty życie wspólne. I przyznać należy, że diva-emerytka dla swéj ulubienicy nie małą uczyniła ofiarę, opuściwszy ciche Fontainebleau, aby się przesiedlić do Paryża, na którego samo wspomnienie dreszcze strachu ją przejmowały. Wszakże od czasu, kiedy jako tancerka, przepuściwszy poprzednio książęce niemal fortuny dla zadośćuczynienia swoim dziwacznym chimerom i fantazjom — zstąpiła z nieba swoich tryumfów i rojeń upojona blaskiem swéj apoteozy w szranki życia praktycznego — wszystkich dokładać musiała starań, aby utrzymać pozostałe resztki dawnéj świetności, gdyż niedoświadczoną wyzyskiwano w sposób bezwstydny na wszystkie strony.
Obecnie po przesiedleniu się do Felicji, wobec rozrzutnego systemu gospodarki, jaki z właściwą artystom pogardą mamony wprowadził i córce swéj wkorzenił stary Buys, uczuła że ciężar odpowiedzialności w znacznie spotęgowanym stopniu słabe jéj przygniata barki.
Oprócz tego musiała się do wielu innych niedogodności nawet ze szkodą zdrowia przyzwyczaić; nieznośnym był dla niéj n. p. nieustanny dym tytoniu, spływający w atelier z zaciętą dyskusją, z wolną niczém niekrępowaną wymianą myśli w jakąś dziwnie chaotyczną, szalenie wirującą mgłę, która ją regularnie migreny nabawiała. Większym jeszcze przestrachem przejmowały ją dwuznaczne dowcipy, których jako cudzoziemka bądź nie rozumiała, bądź też jako dawne bóstwo teatralne, przywykłe do przestarzałych komplimentów i grzeczności z czasów perukowych — nienawidziła.
Gdy uśmięchnięta siedziała w kąciku rotundy z robótką pończoszkową w ręku, lub gdy drepciła przez długą ulicę de Caillot aż do najbliższego targowiska na zakupno ze swą służącą, wówczas nie byłby nawet nikt przypuszczał, że poczciwa staruszka jest tą samą tancerką, która kiedyś pirueatami i skokami swemi, monarchów, książąt, całą arystokracją rodową i pieniężną w niemy wprawiała zachwyt i nieciła płomień ogólnéj admiracji dla swéj osoby.
W Paryżu jest mnóstwo takich przygasłych gwiazd. Jedne z tych wielkości i przedmiotów świetnych ongiś tryumfów zamykają się w sobie i padają ofiarami bezgranicznéj, wściekłéj rozpaczy; inne znowu upajają się wspomnieniami, przeżuwają z nieopisaną błogością wszystkie roskosze minionéj swéj sławy. Nie pragną one już niczego od świata, oprócz spokoju i milczącego półzmroku, aby się módz tém swobodniéj pogrążyć w marzeniu... przeszłości. Gdy umrą — dowiaduje się zdziwiony świat, że one jeszcze żyły.
Otóż do ostatnich należała Konstancja Cremnitz.
Nie dziw więc, że wspólne pożycie tych dwóch wielkich dzieci było nader dziwném.
Niedoświadczenie i chciwość sławy, spokój ukończonej karjery życia i febryczna niemal dążność do upragnionéj mety, jedném słow
em gromadziły się tu wszystkie przeciwności, ujawniające się nawet na zewnątrz w czynnościach, w sposobie myślenia, w toalecie. Konstancja, przypominająca okwitłą i opadającą już różę, nosiła suknie jasnéj barwy, które podnosiły białość jéj cery — Felicja, brunetka stroiła piękność swą w pojedyncze, ciemne i długie materje, jak gdyby osobie swéj pewną odrębną męskość nadać chciała.
Skutkiem tego nieprzewidziane przypadki, chimery, fantazje i niedoświadczenie w najzwyczajniejszych nawet sprawach gospodarstwa wprawiały cały dom w nieznośny nieporządek a często brak niezbędnych do życia potrzeb. Starano się wówczas zaradzić opłakanemu położeniu zapomocą oddalań sług, odmawianiem sobie wszelkich wygód i zaprowadzaniem przesadnych oszczędności. Jenkins próbował zużytkować jedną z takich krytycznych chwil w domu swój pupilki i zaofiarował w sposób dyskretny i delikatny pomoc swą materjalną; propozycją tę odrzuciła jednakże Felicja z oburzeniem i niewymowną wzgardą.
— To niesłusznie z twój strony — mówiła Konstancja — że z biednym doktorem tak niegodziwie się obchodzisz, bo właściwie propozycja jego nie mieściła w sobie żadnéj obrazy; wszakże przyjacielowi twego ojca...
— On przyjacielem czyim? ten nikczemnik?!
I Felicja, powstrzymując się w swym gniewie, parodjowała Jenkinsa w sposób ironiczny. Zamachem opisującym półkole położyła dłoń na sercu, nadęła policzki i naśladując gest i ton doktora, wyrzekła piszczącym głosem, pełnym obłudnego namaszczenia:
„Bądźmy ludźmi — bądźmy dobrymi!... Jedyną cnotą jest bez oglądania się na wdzięczność dobrze czynić“.
Kopja była tak znakomitą, tak łudząco naśladowaną, iż Konstancja mimo woli popłakała się od śmiechu.
— Jednakże ty zanadto niegrzecznie z nim postępujesz. W końcu rozgniewa się i nie będzie do nas przychodził.
Felicja odpowiedziała grymasem wzgardy i niedowierzania.
I nie myliła się: przychodził jak najregularniej, pełen łagodności i słodyczy, a powstrzymywaną i zwalczaną, namiętność można było tylko wówczas spostrzedz, gdy serce jego wściekła szarpała zazdrość, do któréj bardzo był skłonnym.
Dla Konstancji był zawsze nader uprzejmym, niemal nadskakującym, to też mimo wszelkich protestów lubiła go stara, bo wszakże jego maniery pochodziły z czasów, w których ona młodość swą spełniła, w których mężczyzna zbliżając się do kobiety, całował ją w rękę i prawił prze sądne komplimenta.
Pewnego poranku, gdy Jenkins w czasie zwyczajnych swoich wizyt zajechał do rzeźbiarki, zastał Konstancją, przechadzającą się po przedpokoju.
— Widzisz, doktorze, jestem tu jak żołnierz na posterunku.
— Jakto — pani?
— Tak; Felicja chce bez przeszkody pracować, a ponieważ w téj mierze na służbę spuścić się nie można, więc ja strzegę...
A ponieważ Irlandczyk skierował swe kroki ku wchodowi do atelier, zawołała:
— Nie, nie! pozostań pan tu! Poleciła mi gorąco, abym żywéj duszy nie wpuszczała.
— Ależ ja... ja przecież będę mógł...
— Nie, na Boga, nie! Ani pan! Przecież pan nie zechcesz, abym dla niego słuchała wymówek i łajań.
Jenkins zamierzał właśnie oddalić się, gdy z poza opon atelier rozległ się srebrny, głośny śmiech Felicji.
— Więc ona nie jest samą? zapytał zdziwiony.
— Nie; Nabob jest u niéj — ona modeluje właśnie jego biust.
— I to się dzieje tak tajemniczo? Dziwna rzecz — rzekł sam do siebie, chodząc gniewny po pokoju.
Oczy zabłysły mu złowrogo, chwilę jednakże zdołał nad sobą zapanować. Nie długo to wszakże trwało, g niew przeparł wszelkie zapory.
— Takie sam na sam z mężczyzną jest nad wszelkie pojęcia nie przyzwoitém dla panny. Zarzucał, następnie Konstancji, iż jako tak poważna i życzliwa przyjaciółka dozwolić mogła na tego rodzaju schadzki, które za sobą pociągać muszą obmowę i rozmaitego rodzaju podejrzenia.
Eks-tancerka patrzała na niego z wzrastającém zadziwieniem.
— Felicja nie jest przecie taką, jak inne dziewczęta; a potém Nabob, tak stateczny, tak brzydki zresztą mężczyzna! Przecież tu żadne nie grozi niebezpieczeństwo. Zresztą wiadomą każdemu jest rzeczą, że Felicja nigdy nikogo o radę nie pyta, lecz działa i postępuje podług własnéj swéj woli.
— Nie, nie! na to ja nigdy zezwolić niemogę!
Chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, dysząc wściekłością, ale się jednak hamował.
Nareszcie wybuchnął.
— Bardzo nieprzyzwoicie! Rzecz niesłychana, żeby taką młodą panienkę pozostawiać sam na sam z mężczyzną!
Nie mógł się dość nadziwić dla czego Konstancja, osoba tak poważna, tak serjo, pozwoliła na coś podobnego.
— Jak to wygląda? krzyknął.
Podeszła dama patrzyła na mówiącego wzrokiem osłupiałym. Wszak Felicja nie podobna do innych, nie jest przecież dziewczyną lekkomyślną. A wreszcie cóż w tém niebezpiecznego, że rozmawiała z Nabobem, człowiekiem surowym a do tego niesłychanie brzydkim. Jenkins nakaniec powinien był wiedzieć, że Felicja nie przyjmuje niczyjéj rady, że zwykle własnym kieruje się rozsądkiem.
— Nie, nie, to niepodobna; pobłażać temu nie można, rzekł Irlandczyk.
I przy tych słowach, niezwracając zgoła uwagi na starą baletnicę, która podniósłszy w górę ręce wzywała, niebo na świadka swéj niewinności, skierował się ku pracowni. Zamiast jednak tam wejść, uchylił tylko drzwi, i zajrzał do środka, podniósłszy zlekka portjerę; widział więc doskonale postawę pozującego Naboba, jakkolwiek pracownia była dość obszerną. é Jansoulet bez krawatu, z rozpiętą kamizelką, mówił półgłosem, ale z pewnym, gorączkowym zapałem.
Felicja odpowiadała śmiejąc się wesoło.
Posiedzenie jednm słowem było bardzo ożywione.
Poczém nastała cisza, zaszeleściałala suknia i artysta zbliżywszy się do swego modelu, odwinął mu kołnierzyk; lekka, miękka, urocza rączka dotknęła szyi Naboba, spalonéj na węgiel od słońca.
Jenkins widział jak ta maska etiopska, której muszkuły drżały z rozkoszy na dotknięcie cudnéj ręki kobiety, niby dzikiego zwierza usypianego łechtaniem, ożywiła się nagle, rozpromieniła szczęściem; jak młoda dziewczyna wpatrywała się w rysy téj twarzy, badając jéj kontury i zmianę wyrazu, jak nareszcie ów potwór pochwycił tę śliczną dłoń i przycisnął do swych grubych, opuchłych warg. Tak Jenkins widział to wszystko doskonale...
Huk i trzask otwieranych drzwi nagle dwie te osoby wrócił do poprzedniéj pozycji; doktór oślepiony wściekłością, nagle spostrzegł przed sobą smukłą postać Felicji, która z lekko zmarszczoną brewką, z rumieńcem oburzenia na twarzy, zawołała:
— Co to jest? Jakiem prawem?
Nabob tymczasem poprawił kołnierzyk i przybrał postawę istotnego monumentu.
Jenkins po części zawstydzony i zmięszany, swoją zuchwałością, wyszeptał kilka słów usprawiedliwienia. Miało to niby znaczyć, że sprowadziła go tutaj nadzwyczaj ważna sprawa, że interes niecierpiący zwłoki zmusił go do wtargnięcia do pracowni.
— Chodzi tu o Naboba, mówił, sprawa doniosła, dotyczę ona bowiem krzyża...
— Ach tak, tak, prawda, odpowiedział Nabob.
Powstał. Sprawa istotnie ważna. Pan de Perriere, sekretarz komendantury, otrzymał rozkaz cesarzowéj, zwiedzenia przytułku w Bethleem. Jenkins zatem przyszedł tutaj do Naboba, aby go zaprowadził do Tuillerów, do sekretarza. Ta wizyta w Bethleem, to krzyż dla niego.
— Prędzéj, jedźmy kochany doktorze; będę towarzyszył panu.
Ambicja spowodowała go do zapomnienia o wszystkiém, o niespodzianém najściu pracowni, o pozycji wielce kłopotliwéj, w jakiej go znaleziono; poprawił krawat, gotów do wyjścia.
Podczas, kiedy dwaj ci ludzie rozmawiali ze sobą półgłosem, Felicja stała wyprostowana, z rozdętemi nozdrzami, i pogardliwie wykrzywionemi ustami, a jéj wzrok zdawał się mówić:
— Bardzo dobrze, poczekam!
Jansoulet zaczął przepraszać, że zmuszonym jest przerwać posiedzenie, ale sprawa nadzwyczaj nagła...
Uśmiechnęła się z politowaniem.
— Nic nie szkodzi. Doszliśmy już do tego, że mogę ukończyć sama bez osobistego pańskiego udziału.
— O tak, odezwał się doktór, praca do połowy prawie wykończona.
Dodał przytem:
— Śliczny, cudowny obrazek...
I pewny, że tym komplementem zdoła przebłagać zagniewaną, wzruszając lekko ramionami, gotował się do wyjścia, ale Felicja zatrzymała go ruchem gwałtownym:
— Pozostań pan! Chcę pomówić z panem...
Doktór dostrzegłszy jéj promieniste spojrzenie, przekonał się, że opierać się niepodobna.
— Pozwolisz, drogi przyjacielu, rzekł słodko do Naboba. Pani pragnie pomówić... Mój powóz stoi przed domem. Zejdź, wkrótce cię dogonię.
Nabob oddalił się krokiem ociężałym, drzwi zamknęły się i oboje stanęli teraz oko w oko.
— Chyba, że pan jesteś pijanym, albo szalonym, żeś się dopuścił tak zuchwałego czynu. Jakiém prawem wszedłeś do pracowni, gdy nie przyjmuję nikogo? Jaka przyczyna tego napadu, tego gwałtu? Pytam się kto ci dał do tego prawo?
— Miłość niczém nie pokonana, rozpaczliwa!
— Milcz pan; zabraniam panu mówić o tém, czego słuchać nie mogę... Pozostawiłam pana tutaj z litości, z przyzwyczajenia, a wreszcie i dla tego, że mój ojciec lubił pana... Ale nie waż się nigdy mówić o swéj... miłości...
Wyraz „miłość“ wyszeptała cicho, jakby ją to hańbiło.
— Albo mię nigdy więcéj nie ujrzysz; ukryję się choćby pod ziemią, byle raz pozbyć się nienawistnéj mi pańskiéj osoby.
Jenkins, jak dziecię schwycone na gorącym uczynku, opuścił głowę i rzekł:
— To prawda... Popełniłem błąd nie do darowania... Była to chwila słabości, zapomnienia się... Ale dla czegóż sprawia to pani przyjemność, gdy rozdzierasz mi serce...
— Nie sądzę...
— Widziałem wszystko i powtarzam to co widziałem; pani kokieterja zakrwawiła mi serce.
Na twarzy Felicji pojawił się nieznaczny rumieniec:
— Kokieterja? Względem kogo? zapytała.
— Względem tego... szepnął doktor wskazując biust Naboba.
Uśmiechnęła się z przymusem.
— Względem Naboba? Jakiż to nierozsądek!
— Nie kłam pani. Czy mniemasz, że jestem ślepym, że nie umiem dociec, do czego prowadzą tego rodzaju zbyt ożywione posiedzenia? Pozostajesz z nim sam na sam bardzo długo... Nagle wchodzę... Widzę...
Zniżył tak głos, że zdawało się jakby mu brakło tchu w piersiach.
— Za czém uganiasz się, ty dziwne, okrutne stworzenie? Odepchnęłaś od siebie wszystko, co było najpiękniejsze, najszlachetniejsze, najdostojniejsze. Ten biedny Géry, pożera cię wzrokiem, nie zwracasz nań najmniejszej uwagi. Książe Mora, nie zdołał zdobyć nawet twojego spojrzenia. A tymczasem ten człowiek pospolity, ta bezduszna istota, który nie myśli o tobie, który nad miłość przenosi inne o wiele mniéj szlachetne uczucie... Widziałaś, że odszedł chłodny, że oddalił się obojętny... Jaki cel tej przyjaźni? Czego żądasz od niego?
— Żądam, aby się ze mną ożenił! Oto wszystko.
Obojętnie, tonem chłodnym, bez uniesienia opowiedziała mu o innych zamiarach i projektach. Mówiła mu o życiu jakie wiedzie, o nadziejach, których się już oddawna wyrzekła. Daléj dodała, że lubi przepych i zbytek, że ma wielkie wydatki, że przywykła już do tego dziwnego stanu, że przywykniecie to zrosło się z jéj naturą. Że wszystko to wkrótce ją i tę dobrą Cremnitz, doprowadzi do nędzy, że ratować się musi, bo inaczej wszystko się wkrótce skończy.
— Przestań, rzekł Jenkins. Przecież ja tu jestem.
— O nie! nie! Potrzebuję męża, któryby mię bronił od innych, i odemnie samej; któregobym szanowała i obawiała się razem; człowieka, któryby jednym ruchem, jednem słowem mógł mię strącić w otchłań, gdy życie stanie mi się nieznośnym ciężarem, jednem słowem potrzebuję kogoś, któryby mię kochał, gdy będę zajęta pracą; człowieka, któryby oswobodził moją biedną starą wróżkę, od posterunku, na jakim czuwa tracąc siły... Ten, którego przed chwilą widziałeś, przypada do mojego gustu. Jest szkaradnym ale ma wyraz dobroci w swej twarzy; wreszcie jest bajecznie bogatym, a majątek tak olbrzymy sprawia zawsze pewną przyjemność. Wiem bardzo dobrze, że w życiu jego była jakaś plama, jakiś fakt, czyn, może nawet błąd, który mu przyniósł szczęście.
Tak olbrzymie bogactwa nie nabyw ają się na drodze szlachetnej. A przytem, powiedz pan sam, Jenkins’ie, z ręką położoną na sercu jak to zwykłeś czynić, czy jestem, czy będę małżonką zbyt ponętną dla uczciwego człowieka? Rozważ tylko: wszyscy ci młodzi ludzie, którzy uważali sobie za szczęście być w moim domu, czy który z nich objawił zamiar starania się o moją rękę! Nigdy. Tak samo i Géry, tak samo i inni. Wprawiałam ich w zachwyt, ale zarazem i wzbudzałam obawę. Bardzo to dobrze pojmuję... Cóż można myśleć o dziewczynie, która się wychowała u mojego ojca bez matki, bez rodziny, razem z modelkami? Jakież to były kobiety... wielki Boże! Jenkins to jedyny mój protektor. I kiedy o tem pomyślę, kiedy się nad tem zastanowię...
Pobladła a po tem marszcząc brwi i uderzając nogą w podłogę zawołała:
— O tak! Jestem awanturnicą i ten awanturnik jest odpowiednim dla mnie mężem.
— Przynajmniej zaczekaj, dopóki nie zostanie wdowcem, odpowiedział Jenkins z przerażającym spokojem... W tym względzie musisz podobno czekać bardzo długo, bo ta dama jest młoda i zdaje się być żelaznego zdrowia.
Felicja Ruys pobladła.
— Więc on żonaty?
— Tak jest, ma żonę i dzieci, wczoraj przypłynęli wszyscy na wielkim statku, który ich zaledwie pomieścił, mówił doktor ze złośliwym ironicznym uśmiechem.
Ona pozostała jakiś czas nieporuszona, jakby zdrętwiała, kurczowe dreszcze przebiegły po jej twarzy, patrzyła w dal osłupiałym wzrokiem; — w tym jednym wyrazie: „żonaty“ zdawało się spłynęło całe jej życie.
Wprost niej, na wzniesieniu, stał biust Naboba, z tym spłaszczonym tatarskim nosem, z temi ustami zmysłowemi, dobrodusznemi; model drżał prawdą życia; ten zlepek gliny zdawał się ożywiać, żyć; był to istotnie Nabob, Nabob oddychający życiem!
Patrzyła nań kilka chwil nareszcie postąpiła krok i szybkim ruchem wywróciła i model i wzniesienie. Arcydzieło rzeźby rozpadło się w drobne kawałki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.