Nabob/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piąty.
Rodzina Joyeuse.

W nowym domu w zupełnie niemal niezamieszkałéj i bezludnéj części Paryża rozlegały się każdego poranku regularnie z uderzeniem godziny ósméj wesołe śmiechy i nawoływania po pustych zresztą schodach:
— Ojczulku, a nie zapomnij o moich nutach!
— I o wełnie do mojéj kanwy, tateczku!
— I o świeżych bułeczkach!
Z dołu odzywał się znów stentorowy głos ojczulka:
— Niech mi tam która poda moją tekę!
— Prawda, ojczulko tekę zapomniał!
I słyszeć się dawało stąpanie na górę a potém z szybkością na dół, aż się ukazały wesołe zaspane główki, z rozpuszczonym włosem, który nadobne właścicielki w przelocie przymuskiwały — i pochyliwszy się poza obręcz, podawały tekę i zdrowe, jędrne, czyściutkie i milusie posełały tysiące całusów za odchodzącym.
Pan Joyeuse ogolony, wyświeżony, w pedantycznie oczyszczoném ubraniu kroczył do biura.
Zaledwo nieznaczna jego figurka zniknęła w drzwiach sieni, pospieszyły dziewczęta do swego gniazdka na czwarte piętro i ustawiły się w nowéj grupie przy otwartém oknie, aby oddalającego się ojczulka jeszcze zobaczyć. Mały człowieczek zwracał się kilkakrotnie i przesełał ręką całusy. Potém zamykało się okno i dawna cisza zalegała nowy dom; tylko tekturowe tabliczki, świadczące o wolnych pomieszkaniach tańczyły zapamiętale, poruszane wichrem dmącym na niezabudowanéj ulicy, jakby się przejęły i wtórowały niewyczerpanemu humorowi dziewczątek.
Teraz zeszedł także po schodach fotograf z piątego piętra, aby wywiesić swoją szafkę. Zawsze w niéj jedne i te same twarze: stary jegomość w białym krawacie, a w koło niego rozmaicie ugrupowane córki.
Skoro jednakże fotograf powrócił do swego atelier, nastąpiła taka cisza, że zdawało się, iż ojczulek z córkami zaczarowani w żywe fotografie tkwią aż do wieczora w szafce fotografa.
Przez całe trzy kwadranse — tyle bowiem czasu potrzebował pan Joyeuse, aby przejść z ulicy St. Ferdinand do biura banku Hemerlingue’a i Syna — kroczył ze sztywną szyją i nieporuszoną głową, aby nie zepsuć pięknéj kokardy u krawatu, zawiązanego przez najstarszą córkę, lub nie poruszyć o kilka cali w tył albo na bok kapelusza, który mu również córki nałożyły. Zdarzało się nawet, że szedł z podniesionym kołnierzem, jeżeli mu go która z córek dla ochrony przed przeciągami na wydmistéj ulicy podniosła, i wykładał go dopiero za wejściem do biura, chociaż na dalszych ulicach Paryża wiatru nie było, a promienie słoneczne do żywego dokuczały. Szedł więc jak ów zakochany, który opuściwszy co dopiero ubóstwianą, obawia się poruszyć, aby o ile możności nie utracić nic z upajającéj woni, która mu ukochaną przypomina.
Bo też poczciwy ten człowiek żył już od lat kilku — zostawszy wdowcem — jedynie dla swych dzieci i marzył tylko o jasnych główkach córek, które go otaczały jak aniołki na obrazie świętego.
One były celem jego marzeń, do nich wracała nieustannie myśl jego; a myśli pana Joyeuse posiadały niewyczerpaną, dziwną fantazją. Było to niezawodnie wynikiem krótkiéj jego szyji i drobnéj postaci, które widocznie za mały stanowiły teren dla gorącéj i szybko krążącéj krwi. Myśli więc padały z pod jego czaszki jak sieczka z przetaka. Dopóki siedział przy pracy, hamowało ich rozwój kreślenie jednostajne liczb, skoro jednakże opuścił biurko, wynagradzał się tém obficiej za owe koncesje dla nieubłaganéj logiki.
Gdy szedł zwykłą swoją drogą przez ulice Paryża, których najdrobniejsze właściwości znał jak najdokładniéj, wówczas puszczał wodze swojéj fantazji i płodził tak ogromną ilość awanturniczych pomysłów, że te wystarczyłyby na materjał co najmniéj dwudziestu fejletonowych romansów.
Gdy przechodził n. p. przez Faubourg St. Honoré — naturalnie trotoarem po prawéj stronie ulicy, gdyż po lewéj nigdy nie chodził — i gdy spostrzegł jadącą szybko praczkę na ciężkim wózku, który małego jéj dzieciaka wśród niebezpiecznych podrygów podrzucał na tobołach powiązanéj bielizny, wówczas krzyczał poczciwiec przestraszony:
— Dziecko! Na Boga, dziecko! Uważaj pani na dziecko!
Głos jego jednakże ginął niesłyszany wśród turkotu kół, a chrześcijańska jego przestroga w rejestrze Opatrzności.
Wózek pędził daléj. Pewien czas patrzał jeszcze za nim, potem w dalszą puszczał się drogę, i wysnuwał z tego niewinnego zaczątku całą fantastyczną nić dramatyczną.
— Dziecko wypadło... Już, już dostaje się pod koła... Wtém rzuca się pan Joyeuse i wyrywa niewinne maleństwo z paszczy niechybnéj śmierci... Wśród téj bohaterskiéj czynności przebija mu dyszel piersi... Zalany krwią pada... Otacza go ogromna ilość litościwych i podziwiających go widzów i niesie w tryumfie do najbliższéj apteki. Ztąd transportują go z niemniejszą okazałością na noszach do domu... Nagle słyszy bolesny krzyk swoich córek, swoich pieszczoszek, przerażonych opłakanym jego stanem. Okrzyk ten tak się wdarł w tkliwe jego serce, usłyszał go uchem swéj duszy tak wyraźnie, tak przejmująco, że nim się spostrzegł, zawołał ku niemałemu zdziwieniu przechodniów ochrypłym głosem: „Tateczku, najdroższy tateczku!“ i przebudził się ze snu swych marzeń.
Albo też, aby dać przykład twórczości téj bogatéj fantazji:
Deszcz pada, zimno, nieznośnie... że ani psa wypędzić! Pan Joyeuse jedzie omnibusem do swego biura. Maleńki, nieznaczny wsunął się w kąt, aby jak najmniéj miejsca zajmować, złożył swą tekę na kolanach i spostrzegł naprzeciw siebie kolosalnych rozmiarów draba, o ordynarnych rysach twarzy i przestraszającéj sile muskułów. Drobne swoje nogi skulił pod siedzenie, aby nie weszły w kolizją z dwoma potężnemi słupami, podpierającemi kolosalną budowę imponującego vis-à-vis.
Turkot kół i pluskania deszczu o szyby omnibusu podbudzają pana Joyeuse do poetycznych dumań. Naraz spostrzega naprzeciw siedzący olbrzym, który zresztą „Bogu ducha winien“ i dobrodusznie na otoczenie swe spogląda — że mały człowieczek blednie i zgrzytając zębami mordercze na niego rzuca spojrzenia. Tak... są to niezaprzeczenie mordercze spojrzenia, gdyż i marzenia pana Joyeuse morderczą przybierają barwę:
Obok niego naprzeciw tego straszliwego, brutalnego wielkoluda siedzi jedna z jego córek, a nędznik ten sięga ręką pod mantylę i obejmuje kibić dziewczęcia...
— Na bok z ręką, mój panie!... woła już po raz drugi nieszczęśliwy pan Joyeuse, lecz łotr ten rozśmiał się tylko złośliwie, brutalnie...
W téj chwili chce on nawet pocałować Izabellę... O, podły niegodziwiec!...
I pan Joyeuse nie mając siły i sposobu obronie napastowanéj córki, dobywa noża i trzęsąc się z wściekłości, topi go w piersi niegodziwego łotra, potém udaje się z wzniesioną dumnie głową, w przekonaniu, że dokonał tylko przysługujących mu praw ojcowskich, do najbliższéj stacji policyjnéj, aby się tam oskarżyć:
— Właśnie w téj chwili zabiłem człowieka w omnibusie...!
To zgrozą przejmujące wyznanie, wymówione nie w biurze policyjném, lecz na siedzeniu omnibusowém wstrząsa panem Joyeuse, a własny jego głos budzi nieszczęśliwego z przykrych dumań.
Przestraszone twarze sąsiadów wskazują mu, że nieoględne wyznanie to najniepotrzebniéj głośno uczynił. Szczęściem konduktor woła w téj chwili:
— St. Philippe, Pantheon, Bastille — proszę wysiadać! a pan Joyeuse wysuwa się czém prędzéj z budy omnibusowéj i uchodzi wśród zdziwienia i przestrachu pasażerów co ma siły.
Skutkiem takiego chronicznego rozdrażnienia wyobraźni, był pan Joyeuse często w nerwowém, febryczném usposobieniu, nie licującém ze zwykłą, sztywną postacią urzędnika bankowego, mianowicie że nieubłagana rzeczywistość strącała go po kilkakroć dziennie z wysokość nieprawdopodobnych rojeń.
Podobnych jemu marzycieli chodzi więcéj po święcie, aniżeli by się ktoś spodziewał. U osób bowiem o heroicznych zdolnościach, którym skutkiem dziwnego losu lub niefortunnego zbiegu okoliczności przypadł w udziale ciasny obręb często mechanicznéj działalności, nie zużytkowującéj należycie sił ducha — stanowią marzenia niejako otwór wentylacyjny, przez który uchodzą, z wnętrza roztlone i niepokojące pierwiastki w kształcie bogato farbami wyobraźni upstrzonych obrazów. Gdy wizja niknie, zachowują jedni i nadal owo uczucie błogości, drudzy zaś, ściągnięci nagle na padół rzeczywistości, tracą równowagę i zadowolenie z siebie i losu. Do ostatnich właśnie należał pan Joyeuse, bo też zapuszczał on się na takie wyżyny, że nagły z nich powrót narażał go regularnie na pewien szwank.
Pewnego pięknego poranku, gdy o zwykłéj godzinie i zwykłą drogą dążył z domu do biura, wysnuł sobie — będąc już na rogu ulicy św. Ferdynanda — następujący mały epizodzik:
Zimne przejmujące powietrze, lub też może buda kramarska, którą właśnie na placu zestawiano, przywiodła mu na myśl Nowy rok wraz z podarkami, jakie się w dniu tym odbiera albo ofiarowuje. Gratyfikacja stanowiła kłębek, z którego snuł dalszy marzenia wątek. Na dniu 31. grudnia bowiem otrzymywali wszyscy urzędnicy w banku Hemerlingue’a i Syna podwójną płacę miesięczną, a w skromnie żyjących rodzinach wiele się zwykło liczyć na podobne szczęśliwe ewentualności.
U pana Joyeuse żyło się zaś rzeczywiście nader skromnie. Żona jego, z rodziny St. Amen, trapiona dumą lodową szastała bez opamiętania się ciężko zapracowanym groszem i doprowadziła do tego, że jeszcze dzisiaj w trzy lata po jéj śmierci, odkąd babcia nader oględnie i z wyrachowaniem gospodarzyła — nie można było dojść do zupełnéj równowagi między rozchodem a dochodem...
Poczciwiec więc natychmiast wyobraził sobie, że tegoroczna gratyfikacja będzie znacznie większą, bo wszakże i praca była mozolniejszą skutkiem owéj pożyczki dla Tunisu, na któréj pryncypałowie tak świetny zrobili interes, że pan Joyeuse z przekonaniem orzekł, iż Turków tą razą, zanadto oskubano.
— O niezawodnie, gratyfikacja będzie znaczną! upewniał się marzyciel idąc daléj, a w wyobraźni widział się już idącego w gronie kolegów po małych wschodach do gabinetu Hemerlingue’a, aby mu złożyć noworoczne życzenia. Pryncypał przeznacza wielką, niespodziewaną gratyfikację, żegna urzędników, a jego — pana Joyeuse zatrzymuje, chcąc z nim sam na sam pomówić. I o cudo! ów wiecznie zimny, w sobie zamknięty pryncypał, przemawia do niego łagodnym ojcowskim tonem i zapytuje go ile właściwie ma córek.
— Trzy, panie baronie! To jest nie, właściwie cztery. Przepraszam, ja... ja... najstarsza już jest bardzo rozumna.
Baron pytał się następnie o jéj wiek.
— Najstarsza, Alice, ma lat dwadzieścia, panie baronie. Potem mamy jeszcze ośmastoletnią Elizę, która się przygotowuje do egzaminu na nauczycielkę; Henrietta jest w szesnastym, a Eaza czyli Yaja dopiero w czternastym roku.
Baron ubawił się ostatniém imieniem i wypytywał się o środki egzystencji tak licznéj rodziny.
— Moją pensją opędzamy wszelkie nasze potrzeby, panie baronie. Dawniéj miałem wprawdzie troszkę zaoszczędzonego grosza, lecz choroba mojéj żony, wychowanie dzieci...
— Wiem, wiem, panie Joyeuse. Pensja pańska jest jednakże niewystarczającą, dla tego podwyższam ją do pięciuset franków miesięcznie.
— O, to za wiele, panie baronie! zawołał w téj chwili głośno pan Joyeuse w ucho policyjnemu sierżantowi, z którym skutkiem nieuwagi gwałtownie się zderzył. Ten patrzył się podejrzliwém okiem na żywo gestykulującego człowieczka, lecz poczciwy Joyeuse nie zwracał nań uwagi, szedł swoją drogą i rozpromieniony snuł daléj nić przyjemnego marzenia. W myśli był już u córek w domu, opowiadał im szczęśliwą nowinę, a wieczorem, celem uczczenia tak radosnego dnia, zaprowadził je do teatru...
O, Boże! jakże one pięknie w teatrze wyglądały! jak podobne do róży pączków przyćmiewały inne damy pięknością. Zaraz też na drugi dzień przedstawiło się dwóch młodych ludzi z prośbą o rękę dwóch najstarszych córek...
Niestety nie zdołał już pan Joyeuse wymienić nazwisk kandydatów do rąk jego córek, gdyż w téj chwili stanął w bramie pałacu Hemerlingue’a i to właśnie przed drzwiami, po nad któremi sterczał wyryty złotemi literami napis: Kasa.
— Zawszem tym samym dzieciakiem! zaśmiał się do siebie pan Joyeuse, ocierając kipiący pot z czoła i wchodząc do parterowych biur, w których piętrzyły się szafy z kupami złota i wartościowych papierów.
Mile powitał kolegów, przebrał się w wytarty surdut, w którym zwykł pracować i wkładał właśnie czarną czapeczkę na głowę, gdy nagle rozległ się świst, a kasjer przyłożył ucho do tuby prowadzącéj z pierwszego piętra:
Stary Hemerlingue — gdyż młody przebywał rzadko w banku — wzywał tłustym swym, galaretowatym głosem pana Joyeuse.
Poczciwiec zbladł, a potém zrobiło mu się duszno, gorąco:
— Czyż to możliwe? Czyżby marzenie miało się spełnić?
Po małych schodkach, które przed chwilą w myśli tak szybko przebiegł, kroczył teraz wolno do gabinetu pryncypała. Był to wązki, bardzo wysoki pokój, obwieszony zielonego koloru draperją, którego umeblowanie składało się z biurka i kilku ogromnych, niezwykłéj otyłości właściciela odpowiednich foteli. Pryncypał, podobny do owych grubych maurytańskich przekupniów, którzy prawie nigdy nie opuszczają małéj i wilgotnéj swéj nory, siedział zasapany skutkiem obrzydliwéj swéj tłustości przed biurkiem. Brudno-żółta cera pełnéj jego twarzy o zakrzywioném haczykowato nosie — prawdziwie sowi typ — odbijała dziwnie od ciemno zielonego tła komnaty.
Z pod ciężkich powiek, które z trudnością podnosił, rzucił okiem na wchodzącego i dał znak, aby się zbliżył. Potem powtórnie zmierzył wzrokiem jego postać i odsapnąwszy z mozołem, zamiast pytania: ile pan masz córek, panie Joyeuse? te niemiłym swym głosem wykrztusił słowa:
— Joyeuse, pan pozwoliłeś sobie w sposób ubliżający mówić wobec kolegów o naszéj pożyczce dla Tunisu... Oszczędź pan sobie wszelkich uniewinnień, gdyż te na nic się nie zdadzą. Słowa pańskie powtórzono mi co do joty, a ponieważ ja nie mogę znieść czegoś podobnego ze strony moich podwładnych, przeto oświadczam mu, iż z ostatnim dniem bieżącego miesiąca traci posadę w moim banku.
Krew uderzyła panu Joyeuse do głowy, potém do serca, a następnie z równą gwałtownością wróciła do głowy i wywołała wśród ogłuszającego szumu w uszach chaotyczną walkę myśli i obrazów...
— Córki!... Co się z niemi stanie?... Właśnie w czasie, w którym wolne posady są fenomenalną rzadkością. I równocześnie z odczuciem przygniatającéj go nędzy, widział w swej wyobraźni siebie samego na kolanach przed nielitościwym pryncypałem... Błaga go i zaklina, grozi następnie, a potém w przystępie rozpaczy rzuca się na niego i dusi pod gardło...
Wszystkie te obrazy przemknęły w jego myśli jak błyskawica lub szalony wicher mącący powierzchnię spokojnego poprzednio jeziora — on sam wszakże stał nieporuszony, aż mu wskazano, że może się oddalić; wówczas dopiero opuścił taczając się gabinet pryncypała i udał się niemy z żalu i rozpaczy — do pracy w biurze kasowém.
Gdy wieczorem przyszedł do domu, nie zdradził ani słowem ani twarzą pożałowania godnego swego położenia, nie mógł przenieść tego na sobie, aby spłoszyć wesołość z domowego zacisza. Drżał już na samą myśl o łzie w pięknych, błyszczących oczach swych córek, zataił więc wszystko, a to przyszło mu tém łatwiéj, ponieważ należał do tych słabych i bojaźliwych charakterów, które wszystko odkładają na późniéj. Odkładał téż z dnia na dzień; najpierw na ostatniego listopada w tej nadziei, że Hemerlingue przecież może inaczéj się namyśli; chociaż sam w to nie wierzył, znał bowiem dokładnie uparty egoizm ociężałego pryncypała, przywiązanego jedynie do nagromadzonego złota. Gdy wreszcie po otrzymaniu miesięcznéj pensji ustąpić musiał następcy swemu pulpitu, przy którym przez czas tak długi pracował, pocieszał się, że wkrótce inne znajdzie miejsce, i złe naprawi, nim się o niém córki dowiedzą.
Każdego poranku więc udawał, że idzie do biura, pozwalał się córkom ubierać i przeprowadzać, i kroczył regularnie z ową wielką teką skórzaną, aby z powrotem pozałatwiać liczne sprawunki niczego nie domyślających się dziewic.
Czasu do załatwienia ich miał dużo, ze względu jednakże na wielce problematyczne dochody w tym miesiącu, niby to przypadkiem o niejednym sprawunku zapomniał. Cały dzień spędzał zresztą na staraniu się o nową posadę. Miał wprawdzie świetne świadectwa i rekomendacje, lecz w owym straszliwym, zimnym i ciemnym miesiącu grudniu, w którym wydatki się wzmagać zwykły, o nową posadę bardzo trudno. Każdy czeka cierpliwie ze swemi zamiarami i zmianami pozycji do końca roku, do stycznia, aż atom wieczności, rokiem nazwany, przechyli się po za swą metę.
Wszędzie gdzie pan Joyeuse przedkładał swą prośbę, stygła na twarzach życzliwość i serdeczność, skoro się dowiedziano o celu, w jakim przybył.
— To pan już nie jesteś u Hemerlingue’a i Syna? Cóż to się stało takiego?
Biedny uniewinniał się wówczas złym humorem pryncypała, a chociaż złośliwość Hemerlingue’a ogólnie była znaną, zbywano go stereotypową odpowiedzią:
— Zgłoś się pan do nas po świętach.
Słowa te były jednakże wyrzeczone tak zimno, tak sztywnie, że Joyeuse odczuł w nich nieufność, a okoliczność ta — przy wzmagającéj się u niego lękliwości, i nieśmiałości — przygnębiła go do tego stopnia, że z bojaźnią chodził wywiadywać się i błagać o posadę, lub niezliczoną ilość razy chodził przed drzwiami niejednego banku, którego progu przecież przestąpić się nie odważył. Dopiero miłość dzieci i myśl o nich wpychała go niejako gwałtem. Ona także dodała mu sił w bieganiu po całym Paryżu, którego ulice i przedmieścia po kilkakroć nieraz dziennie mierzył, ufając niepewnym po większéj części doniesieniom kolegów o wolnéj posadzie — jak to n. p. miało miejsce w wielkiéj fabryce mąki kościanéj w Aubervillers, dokąd go przez trzy dni bezowocnie trudzono.
Lecz uzyskanie posady nie łatwą było rzeczą. Błąkał się wśród burzy i śniegów, tu i owdzie zastawał drzwi przed sobą zamknięte, pryncypałów nieobecnych lub nader zatrudnionych; wyczekiwał godzinami w przedpokojach, aby się w końcu przekonać o zwodniczości swych nadziei i narazić się na tysiące upokorzeń, których niestety doznaje każdy pracy szukający, jak gdyby szukanie pracy było hańbą. Pan Joyeuse przebył jedném słowem całą skalę goryczy i rozczarowań; zniechęcił się więc i upadał niemal pod ciężarem przeciwności. W téj gonitwie za posadą męczył się tém boleśniéj, ponieważ wyobraźnia jego w czasie uciążliwych wędrówek co raz nowe tworzyła obrazy, a wraz z niemi wyrastały z każdéj niemal szczeliny trotuaru nowe nadzieje, aby wkrótce potem runąć i pogrążyć biednego w bezmiernéj rozpaczy.
Przez cały miesiąc był on jedną z owych pożałowania godnych, potrącanych i monologujących marjonetek trotuarowych, które za każdém zderzeniem się z przechodniami, zamiast przeproszenia wynurzają głośno odłamy wewnętrznéj swéj myśli:
— O, naturalnie... niech pan nie wątpi...
Ludzie tacy wzbudzaliby śmiech, gdyby się równocześnie nie uczuwało współczucia dla tych biednych ofiar jednéj ustawicznie pracującéj myśli; są oni bowiem jak ślepi, których na niewidzialnéj nici wiedzie wymarzona nadzieja.
Wśród tych utrapień najuciążliwszą było rzeczą dla pana Joyeuse, że powróciwszy do domu znużony całodzienną wędrówką, odgrywać musiał komedją powrotu z banku i opowiedzieć tysiące nowinek brukowych i biurowych, któremi zwykł był od dawna bawić codziennie młode swe panie.
W małomiejskich rodzinach nie zstępuje z ust nazwisko, które tak jest ważném iż nie zapomina się o niém w żadnéj rozmowie lub zabawie, nie obejdzie się bez niego żadne ważniejsze życzenie. Nazwisko takie odgrywa zwykle rolę Opatrzności drugiego rzędu, albo właściwiéj rolę starożytnych penatów. Jest to nazwisko chlebodawcy, pryncypała, właściciela fabryki, przedsiębiorcy-budowniczego, ministra — jedném słowem nazwisko owego człowieka, w którego potężnej dłoni spoczywa szczęście i egzystencja takiéj rodziny.
W rodzinie Joyeuse odgrywało nazwisko Hemerlingue taką rolę. Po dziesięć i dwadzieścia razy na dzień wymawiały je młode dziewczęta wśród niewinnych swych marzeń:
— Tak, gdyby Hemerlingue tylko zechciał...
— To zależy od Hemerlingue’a...
A z jaką poufałością rozmawiały biedne panienki o tym kolosie złotym!
Pytaniom, czy z ojcem rozmawiał, czy był w dobrym humorze i t. d. nie było końca...
Tak to już na świecie; wszyscy my — jakikolwiek los przypadł nam w udziale — mamy poniżéj siebie skromniejsze, więcéj uciśnione biedne istoty, które w nas widzą szczęście i wielkość, ubóstwiają nas niemal, a my dla nich jesteśmy obojętni, wzgardliwi a nieraz okrutni...
Proszę więc sobie wyobrazić, jaką męczarnią było dla pana Joyeuse wymyślanie rozmaitych historyjek i anegdotek na cześć tego nędznika, który go po dziesięcioletniéj jak najwierniejszéj służbie w sposób tak barbarzyński oddalił. Mimo tego wywiązywał się tak doskonale z swego zadania, iż niewinne jego oszukaństwo jak najzupełniéj mu się udawało. Podpadało to tylko, że ojczulek co wieczora z niesłychanym apetytem zasiadał do stołu. Dziwić się jednakże temu nie można, jeżeli się zważy, że biedny od dnia utraty swéj posady obiadu nie jadał.
Tak upływał dzień za dniem, a pan Joyeuse zatrudnienia znaleść nie mógł; zrobiono mu wprawdzie ofertę w „Kasie terytorjalnéj“, znał jednakże zanadto dobrze stan interesów i manipulacje téj instytucji i z nader łaskawéj propozycji nie korzystał, postanawiając sobie stanowczo trzymać się zdała od téj niecnéj spelunki.
— Ależ niech mi pan wierzy — mówił Passajou — u nas teraz zupełnie inne stosunki! Jesteśmy bogaci i płacimy gotówką. Wystaw pan sobie — im nie wypłacili. Ot, popatrz się pan tylko, co to za kosztowne i wspaniałe ubranie!
Stary woźny miał w istocie zupełnie nową liberją na sobie, a z pod surduta o posrebrzanych guzikach, sterczał majestatycznie nieźle podpasły brzuszek.
Nic to wszakże nie pomogło — pan Joyeuse bohatersko zwyciężał pokusę. A nawet wówczas, gdy staruszek wytrzeszczył niebieskie swe oczy i z niezmierną powagą szepnął do ucha wielkiéj wagi słowa: „Nabob należy do spółki“ — miał pan Joyeuse na tyle odwagi, iż stanowczo wyrzekł:
— Nie — za nic w świecie! Wolę raczjé z głodu umrzeć, aniżeli urzędować w tak źle renomowanym banku, którego księgi może kiedyś jako rzeczoznawca przed sądem będę przeglądał.
I błąkał się daléj po mieście, lecz zniechęcony nie starał się już o żadną posadę; że zaś trzeba było koniecznie przebyć dzień po za domem, stawał po ulicach przed oknami wystawnemi, lub wsparty na poręczy mostu przyglądał się godzinami wyładowywaniu statków. Tym sposobem przeszedł z człowieka pracowitego w szeregi owych gapiących się włóczęgów, którzy w zbiegowiskach najpierwsze zajmują miejsca, chronią się podczas deszczu w bramy kamienic, w porze dżdżystéj grzeją się przy dymiących kotłach, w których pod golem niebem przygotowuje się asfalt na trotuary, a znużeni duchowo i cieleśnie spoczywają na ławach bulewarowych.
Czyż jest zresztą skuteczniejszy środek przedłużenia sobie życia nad bezczynność!
Szybko mijające dawniéj godziny biurowe rozciągały się teraz przy próżnym żołądku wśród ziewania i niemiłych rozmyślań w nieskończoność i stanowiły nieznośną codzienną pańszczyznę włóczęgowską. Wszakże to tak trudno zabić czas, ten przeklęty nudny czas, który sam się ukończyć i ukrócić nie chce!
Jeżeli jednakże pan Joyeuse zanadto był zmęczony, lub jeżeli niepogoda była za przykrą, wówczas czekał wyjątkowo, ukryty za narożną kamienicą, a skoro dziewczęta okno zamknęły, sunął napowrót po pod domami, wbiegał cicho na schody, a minąwszy z zaparciem oddechu drzwi własnego mieszkania, wpadał o piętro wyżéj do fotografa Andrzeja Maranne, któremu z biedą swą się zwierzył i u którego znalazł dla cierpień swoich współczucie, jakiém darzy ubogi nieszczęśliwy równego sobie ubogiego nieszczęśliwego. Czas spędzał tu na rozmowie półgłosem wiedzionéj (fotografa w tej oddalonéj części miasta rzadko nachodzili goście z obstalunkami), na czytaniu lub wsłuchiwaniu się w plusk deszczu, uderzającego o szyby, albo w wycie wichru, który huczał i świszcząc po starych ruderach na wpół już zawalonych, uderzał okiennicą na jednéj zawiasie wiszącą o chylący się mur, lub piszczał przeraźliwie resztkami silnéj niegdyś bramy.
Pod sobą słyszał drogie sobie głosy, wesołe piosnki, wywołane zadowoleniem z dobrze ukończonego zadania lub pracy, lekcją muzyki, któréj babcia udzielała, jednostajne „tik-tak“ zegaru i w ogóle całe wesołe pożycie swojéj rodziny; to — zapewniał — łaskotało go mile po sercu. W szmer ten wsłuchany, żył wśród swoich ulubienie, chociaż te nawet nie przypuszczały, że ojczulek tak blisko nich.
Pewnego razu, gdy pan Joyeuse w nieobecności fotografa siedział w jego atelier i strzegł nowego aparatu, posłyszał podwójny stuk o posadzkę czwartego piętra; były to dwa odrębne uderzenia, a potém coś jakby stuk skaczących ludzi. Sąsiedztwo i zażyłość z fotografem uniewinniały poniekąd taką więzienną korespondencją, lecz jakie znaczenie miały owe dwa uderzenia i jak na nie odpowiedzieć. Pan Joyeuse odstuknął na chybił trafił również dwa razy, poczém pukanie ustało. Gdy Andrzej Maranne powrócił, wyjaśniła się rzecz cała. Młode panie, które sąsiada wieczorem dopiero u siebie widywały, dowiadywały się w ten sposób po kilka razy dziennie o powodzeniu fotografa, mianowicie czy ma dość liczne obstalunki. Sygnał więc powyższy znaczył:
— Czy panu dziś interesa dobrze idą?
Pan Joyeuse zaś, powodując się instynktem, odpowiedział nie znając znaczenia sygnału:
— Jako tako! Pomimo że młody człowiek przy tych wyjaśnieniach mocno się zarumienił, uwierzył mu pan Joyeuse najzupełniéj, obawiał się tylko, aby wśród tak częstéj korespondencji jego tajemnica na wierzch nie wyszła; odmówił sobie przeto przyjemności bywania u fotografa.
Wysilenia wszakże, aby zachować tajemnicę, były zbyteczne, bo już zbliżał się czas w którym biedny chcąc nie chcąc musiał wyjawić smutne swe położenie: zbliżał się koniec miesiąca a z nim koniec roku.
Paryż przybrał świąteczną szatę ostatnich dni grudniowych i oczekiwał z upragnieniem uroczystego dnia Nowego Roku. Już od kilku tygodni zalany jest niemal powodzią zabawek i podarunkowych drobiazgów. Całemi masami sprzedają pozłacane bębenki, koniki i inne drobnostki. W handlowych ulicach, mianowicie w wielkich starożytnych gmachach placu Marais, z pysznie urządzonemi sklepami bije łuna światła na wszystkich pięciu piętrach, bo tam to wyrabiają się dzień i noc owe misterne drobiazgi, któremi Paryż tak rozległy wiedzie handel, nadawszy im piętno swojego odrębnego gustu. Wszędzie czuć woń świeżego drzewa, farb olejnych, pokostu i kleju, a w pracowniach walają, się szczątki atłasu, jedwabiu i szychu, któremi upstrzono zabawki, mające olśnić i ucieszyć młodociany światek. Wystawy błyszczą i mienią się we wszystkich kolorach, wabiąc oko przechodnia, który zawsze coś dla siebie potrzebnego w nich wynajdzie; a po za marmurowemi płytami stołów poruszają się bezustannie pięknie wystrojone i ufryzowane panny sklepowe, sprzedając i pokazując z wdziękiem żądany towar.
W przeciwieństwie do tego wygodnego handlu en gros stoi sprzedaż drobiazgowa w drewnianych, na burze i deszcze wystawionych budach, które rozciągają się dwoma szeregami przez całe bulwary, nadając im postać czysto jarmarczną; i tu to właśnie mają miejsce najciekawsze epizody, tu obrała siedlisko swe idylla gwiazdkowa.
Budy te — eleganckie w dzielnicy św. Magdaleny — skromniejsze nieco, obywatelskie na bulewarze St. Denis, stają się ku placowi Bastylji co raz mniéj pretensjonalne a więcéj odpowiednie zasobom pieniężnym tak nazwanej „niższéj klasy“ czyli pospólstwa. Między budami zajęły miejsce stoły z niezliczoną ilością najrozmaitszych cacek i świecidełek paryskiéj industrji, które drobne, lekkie z niczego niemal zrobione, właśnie nicością swoją najwięcéj może pociągają i w rzędzie artykułów mody niepoślednie zajmują stanowisko.
Pan Joyeuse zwykł był o tym czasie udawać się także między tę tłumną rzeszę, rojącą się z pakietami pod pachą i pieniędzmi w kieszeni. Wybierał się zwykle z babunią i przeglądał z powagą i cierpliwością licznym drobiazgom, z których najpiękniejsze chciałby zakupić dla swych córek. Jakież to tam walki odbywały się wówczas co do wyboru w jego mózgownicy nie zastanawiającéj się nigdy nad chwilą obecną i jéj warunkami!..
W tym roku niestety tego wszystkiego nie było. Pan Joyeuse błąkał się smutny wśród ogólnéj wesołości, a pogrążonego w ponurém zamyślaniu popychano i z drogi usuwano. Od dłuższego już czasu uderzało mu silniéj serce ze strachu, gdyż babunia od dni kilku mówiła codziennie wieczorem przy obiedzie w sposób znaczący i dość przezroczysty o noworocznych podarkach; pan Joyeuse kręcił się jak mógł, aby z nią nie pozostać sam na sam i wzbronił jéj przychodzić po siebie po ukończonéj pracy urzędowéj do biura. Pomimo tych nadludzkich wysileń czuł on dobrze, że nie daleką jest chwila, w któréj ta trapiąca go tajemnica na jaw wyjdzie.
Owa babcia musiała być niezawodnie prawdziwą Ksantypą, kiedy pan Joyeuse tak jéj się lękał? Tak wszakże nie było; była troszkę surową, lecz milusi jéj uśmiech wskazywał, że grzesznik nie długo na jéj przebaczenie czekać potrzebował; pan Joyeuse był tylko z natury tchórzem, a po mistrzowsku pantoflem władająca rączka nieboszczycy żony, która była „dobrze urodzoną“ odebrała mu do reszty odwagę i uczyniła na zawsze tkliwym. Był on podobnym do owych złoczyńców, którzy po odsiedzeniu więziennéj kary, są pod tém ostrzejszą obserwacją policji; niewolniczego usposobienia swego nigdy już się pozbyć nie mógł.
Pewnego wieczoru zgromadziła się rodzina Joyeuse w małym saloniku, którego urządzenie było resztkami dawnéj wspaniałości: dwa wielkie fotele, fortepian, dwie lampy z zielonemi kapeluszykami i szklanna szafa z najrozmaitszemi drobiazgami. Z oszczędności ogrzewano tylko jeden piec i świecono jedną lampę, około któréj wieczorem wszystko się gromadziło. Była to wygodna, wielka lampa stołowa z wysokim dzwonem, którego matowe obrazki, okolone błyszczącemi punkcikami, wywoływały niedgyś podziw i radość maleńkich dziewczątek. Cztery córki pana Joyeuse siedziały przy stole, pracując pilnie lub téż uśmiechając się do siebie, a promienie światła łamały się w pięknych ich oczach, okalały alabastrowe ich czoła ocienione włosem to czarnym to jasnym blond, jakby się siliły ochronić je od zimnego wiatru ciemnéj ulicy, od upiorów i złych ludzi i od ponureé grozy, która tam wśród zimowéj nocy na samotnéj ulicy odludnéj części Paryża panuje.
Jak ptaszki na wierzchołku wysokiego drzewa gnieździ się rodzina Joyeuse w ciepłym czystym pokoiku samotnéj kamienicy.
Szyją, czytają i tedy owędy gawędzą.
Żadnego hałasu, żadnego stuku, dobroczynna cisza zalega pokój — tylko płomień lampy chwilami jaśniéj zabłyśnie i palnie, to ogień na kominie zatrzeszczy i od czasu do czasu rozlegnie się jakiś wykrzyknik ojczulka, który usunął lękliwą swą twarz w najciemniejszy kąt pokoju, aby tam ukryć szalone skoki dziwacznéj swéj fantazji i bez przeszkody puścić jéj wodze.
W téj chwili właśnie wystawiał sobie, że Opatrzność wydobywa go z fatalnéj matni, w którą popadł, pomimo że czuje, iż jeżeli nie dziś to najwyżéj jutro będzie musiał przed babunią wszystko wyznać.
Hemerlingue wzruszony wyrzutami sumienia, przeseła mu podarek, tak jak każdemu ze swych urzędników, którzy pracowali w sprawie pożyczki dla Tunisu. Podarek ten wręcza wysoki lokaj z temi słowy:
— Pan baron kazał to panu wręczyć!
I nasz fantasta powtórzył głośno te słowa, a od stolika rozległ się dźwięczny wesoły śmiech, wzbudzony takiém głośném marzeniem. Nieszczęśliwy spadł znowu ze szczytu swych rojeń na samo dno rzeczywistości i dopiero teraz serdecznie żałował, że tak długo wahał się ze zwierzeniem i umacniał tym sposobem zwodniczy spokój w kółku swé
j rodziny. A cóż teraz będzie, gdy wszystko od razu na jaw wyjdzie, teraz gdzie i fundusze zupełnie się już wyczerpały?! O czyż potrzeba mu było wysuwać się z krytykowaniem sprawy Tunisu? Albo czy nie powinien był przyjąć ofiarowanéj mu posady przy Kasie terytorjalnéj? Jakiem prawem mógł on wogóle propozycją tę odrzucić? Piękny mi to ojciec, który nawet nie umie się postarać o utrzymanie i spokój swojéj rodziny!..
I podczas gdy wpatrywał się w urocze twarzyczki swych córek, takie jeszcze rozpromienione, gdy spostrzegł ów błogi spokój rozlany w drogich rysach a tak kontrastujący z ponurą jego walką wewnętrzną, owładnął słabą jego naturą tak gwałtowny żal, że już wśród płaczu miał wybuchnąć ze zwierzeniem się z owych nieszczęść, gdy nagle — a tą razą w rzeczywistości — odezwał się dźwięk gwałtownie szarpniętego dzwonka. Całe towarzystwo spojrzało zdziwione po sobie.
Któżby to mógł być — wszakże to już tak późno?! Od śmierci matki żyła cała rodzina w odosobnieniu, z nikim prawie nie utrzymując stosunków. Nie był to przecież Andrzej, gdyż jako mile widziany gość nie dzwonił, lecz wchodził bez ceremonji po lekkiém zapukaniu we drzwi. Nareszcie po długiéj chwili oczekiwania i dłuższéj jeszcze indagacji w sieni, wprowadziła kucharka, która równocześnie z ową lampą wstąpiła w służbę u rodziny Joyeuse — zupełnie nieznanego młodego człowieka.
Przybysz stanął jak wryty na widok ugrupowanych około stołu panienek, wkrótce jednakże oprzytomniał i wytłumaczył cel swego przybycia.
Pragnął on nauczyć się buchhalterji, a jako biegłego w téj wiedzy wskazał mu pana Joyeuse wspólny ich znajomy poczciwy Passajou. Chciałby zaś gruntownie obznajomić się z prowadzeniem ksiąg, aby mógł być pomocnym swemu przyjacielowi w czuwaniu nad znacznemi kapitałami, które tenże złożył w jednéj z tutejszych instytucj bankowych celem wzięcia udziału w znacznych spekulacjach.
— Jako adwokat — kończył młody człowiek — nie jestem obeznany z finansowością, dla tego prosiłbym pana, abyś był łaskaw — jeżeli to możliwém — udzielać mi przez kilka miesięcy tygodniowo po trzy do czterech lekcyj. Czy mógłbym liczyć na pana w tym względzie?
— O naturalnie... dlaczegóżby nie... przecież... jąkał się pan Joyeuse, nie mogąc się zdobyć na wypowiedzenie porządnego zdania, takie na nim wrażenie wywarł ten niespodziewany, a w krytyczném położeniu obecném tak pomyślny wypadek.
— Już ja się postaram o to, abyś pan w przeciągu kilku miesięcy nabył dostatecznych w tym zawodzie wiadomości. Gdzież pan życzysz sobie pobierać lekcje?
— Jeżeli to nie będzie przeszkadzało — w mieszkaniu pańskiém; nie chciałbym bowiem, aby się ktokolwiek o tych lekcjach dowiedział. Czy tylko nie będę natrętnym, bo o ile uważam, przerwałem paniom w ich zajęciach.
Wszystkie cztery panny opuściły zaraz za pierwszém słowem nieznajomego wśród dyskretnych szeptów salon, wyglądający po ich wyjściu nad wyraz pusto i smutnie. Pan Joyeuse, który stawał się zakłopotanym ilekroć o córkach była mowa, zapewnił, że panie co wieczór regularnie o tym czasie udają się do siebie, a stanowczy ton, w którym uwaga ta była wypowiedziana, nakazywał domyślać się odpowiedzi:
— Jeżeli łaska, nie mówmy o córkach lecz o lekcjach.
Oznaczono dnie w tygodniu i wolne od innych zajęć godziny wieczorne, w których lekcje odbywać się miały. Co do honorarium trudniejsza była sprawa, gdyż pan Joyeuse nie chciał go oznaczyć, pozostawiając to przyszłemu swemu uczniowi. Gdy zaś ten zaproponował je od siebie, zarumienił się pan Joyeuse. gdyż kwota odpowiadała w zupełności pensji dawniéj u Hemerlingue’a pobieranéj.
— O nie, szanowny panie, to za wiele — zawołał zawstydzony.
Lecz młody człowiek udał, że tego nie słyszy, uważając rzecz za ukończoną. Mimo tego jednakże przygryzł w zakłopotaniu wargi, jak gdyby jeszcze miał coś nader nieprzyjemnego i trudnego do wypowiedzenia. Nareszcie przezwyciężywszy widocznie swą nieśmiałość, wyrzekł nagle:
— Pozostawiam panu zaraz honorarium za pierwszy miesiąc.
— Ależ panie łaskawy....
Młody człowiek upierał się przy swojém i przerwał:
— Rzecz to zupełnie naturalna, że ja panu nieznany dotąd płacę naprzód.
Widocznie musiał mu Passajou udzielić pewnych wskazówek; pan Joyeuse domyślił się tego i napróżno się silił na wypowiedzenie słów podzięki, tak był wzruszony. Wszakże darowano mu niemal życie, zapewniając utrzymanie na kilka miesięcy; w czasie tym będzie mógł sobie spokojnie wyszukać posadę, a ukochane jego pieszczoszki nie będą potrzebowały głodu cierpieć, a przedewszystkiém nie będą zmuszone zrezygnować na noworoczne podarki... O dobrotliwa Opatrzności!
— A więc w przyszłą środę, panie Joyeuse.
— Tak, panie — panie...
— Géry, Paweł do Géry.
Po rozłączeniu się byli obaj olśnieni, uradowani: jeden skutkiem niespodziewanego zjawienia się wybawcy, długi czarującym obrazem uczciwego i pracowitego pożycia rodzinnego, który tworzyły cztery urocze twarzyczki wraz z lezącemi na stole książkami, zeszytami i przyrządami do szycia.
Paweł de Géry wynalazł nowy, piękny i pociągający Paryż, który się zupełnie różnił od poprzednio przezeń widzianego; Paryż, o którym żaden reporter gazeciarski, żaden fejletonista nie pisze — który mu przypominał prowincjonalne jego miasteczko rodzinne, z tą tylko różnicą, że odkryte dzisiaj gniazdeczko familijne wydawało się skutkiem hałaśliwego i wzburzonego otoczenia o wiele ponętniejszém, o wiele milszém.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.