Na zgubnej drodze/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

W ciągu naszego opowiadania pominęliśmy niektóre charakterystyczne rysy natury Varades’a. Uczyniliśmy to jednak rozmyślnie, co czytelnicy łatwo zrozumieją. Z czterech postaci, przyjmujących udział w opowiadanym dramacie, staraliśmy się tylko jedną dokładnie odmalować — to jest Martę. Nie widzieliśmy nic niewłaściwego w tem odsunięciu na drugi plan innych osób; naśladowaliśmy w tem pewnych artystów, którzy malując jakiś portret, głąb obrazu pozostawiają w cieniu, aby twarz i postać głównej osoby była tem wydatniejszą. Lecz w chwili, gdy rola Varades’a zaczyna być wydatniejszą, wypada czytelnikom przypomnieć to, cośmy o nim wyrzekli na początku powieści, dorzuciwszy do pierwotnej charakterystyki kilka nowych rysów.
Varades nie był ani lepszym ani gorszym od wielu innych. To, co miał w sobie złego, pochodziło nietyle z samej natury występnej, ile było wynikiem wychowania. Wszystkie słabostki jego można wytłomaczyć gwałtowną żądzą bogactw i samotnością, w jakiej większą część życia przepędził. Brak matki, kierowanie się w życiu nie wystarczającemi i zbyt powierzchownemi pojęciami o moralności, otrzymanemi od ojca, który wyzyskawszy ludzi, szczycił się tem, że ich nienawidzi, usunięcie od świata a raczej zamknięcie się w świecie, którego jedynem bóstwem było bogactwo — oto przeszkody do szczęścia wtedy, gdy się obudzają nieznane żądze. Taki był stan Varades’a.
W chwili spotkania Marty, prowadził życie samoluba. Pokochał ją, a raczej został olśniony jej pięknością. Prosty kaprys zgotował mu przyszłość, do jakiej nie był należycie przygotowany i jakiej nie był godny. Napotkał naturę pod każdym względem wyższą od swojej, a z krótkotrwałego zapału pozostała tylko zraniona miłość własna i nowa, nieznana dotychczas żądza zadowolenia zmysłów.
Po ślubie Varades doznał trojakiego rodzaju wrażeń: pierwsze skoro, posiadał Martę; drugie skoro się przekonał na jakie wydatki narażała go ona; trzecie, gdy mu się syn urodził. Każdy z tych wypadków wywołał inne i nie jednakowej siły wrażenie. Co do rozrzutności żony, to postanowił, aby ona nie wychodziła z granic przez niego zakreślonych. O miłości, jaką w nim na chwilę obudziła, oddawna mowy nie było. Po stracie jej pocieszył go pierwszy lepszy stosunek.
Jedno tylko uczucie ojcowstwa pozostało w swej sile. Jeżeli nieraz zastanowiwszy się nad swem ożenieniem, żałował tego, jak nazywał, szalonego kroku — po urodzeniu dziecka zmienił to zdanie. Sądził, że szczęście z posiadania syna nie było zbyt drogo okupionem. Jeżeli więc, po wykryciu prawdy, miał weń straszny cios uderzyć, to dotknąłby go najwięcej w tem świętem uczuciu, które nawet najpospolitsze natury przemienia.
W obecnej chwili Varades dochodził sześćdziesięciu lat wieku. Dni ubiegłe, od czasu jakeśmy go z czytelnikami zapoznali, nie pozbawiły go czerstwości i siły i nie pozostawiły zwykłych śladów starości. Zachował całą żywość umysłu. Z rana wstawał bardzo wcześnie i chodził do ogrodu, a zabawiwszy jakiś czas, powracał; pracował aż do śniadania. Przy śniadaniu bawił godzinę w towarzystwie żony i syna, ciesząc się jego pieszczotami, — wreszcie wychodził i powracał dopiero wieczorem.
Liczne i ważne interesy wymagały ciągłych zabiegów. Stosunki Marty, ludzie wpływowi, których ona przyciągnęła do salonu, utorowali Varades’owi drogę do najlepszych spekulacyj. Zaliczano go obecnie do finansowych potęg Francyi. Wśród ciągłych walk kapitału, on zawsze był po stronie silniejszej. Żadne większe przedsięwzięcie nie obeszło się bez jego udziału. Miał jednak zwyczaj ukrywać się w cieniu i na pierwszy plan nie występować. Pozorna skromność wyrównywała ukrytej chciwości. Lecz skoro zapytano go o radę w tajemnych i ważnych wypadkach, zdanie jego, będące wynikiem głębokiej znajomości rzeczy, stanowiło powagę.
Na giełdzie, gdzie bywał bardzo często, otaczały go szacunek i pochlebstwa; starał się więc zawsze wyzyskiwać położenie, przewidywać skutki ważnych wypadków i poznawać ludzi. Przy pomocy wrodzonego sprytu i udzielanych sobie wiadomości przez ludzi wpływowych, którym umiał nieraz wyświadczać przysługi, giełdowe operacyje szczęśliwie mu się wiodły.
Po ukończeniu zajęć giełdowych widywano go przechadzającego się najczęściej samotnie po bulwarach; niekiedy obejrzał się za ładną kobietą, lecz umizgów swych dalej nie posuwał. Największym zbytkowym jego wydatkiem był obiad wyprawiany raz na miesiąc jednej z osób, która względami jego była zaszczycona. Wieczorem, wcześnie kładł się spać, w razie zaś, co jednak rzadko się zdarzało, gdy towarzyszył żonie, wracał sam przed północą, pozostawiając jej swobodę zabawy aż do rana.
Szczegóły te były niezbędne do wyjaśnienia obojętności i niezwracania uwagi na postępowanie Marty. Zdawałoby się, że od czasu jak została jego żoną, uważał ją za niezdolną do wiarołomstwa. Sądził tak nie dla tego, że ufał jej uczciwości, lecz głównie wskutek niedoświadczenia; opierając sąd swój na owych zmianach, które to zbliżały ich do siebie, to rozłączały, mniemał, że jest zimną, dumną i ambitną, że ma charakter gwałtowny i namiętny. Jakże mógł poznać serce żony, skoro żadna kobieta nie wpłynęła na przyspieszenie bicia jego serca? Nie znając sprężyn ducha ludzkiego, jakże mógł pojąć to, że pięćdziesięcio-kilkoletni człowiek nie jest wstanie poruszyć i obudzić drzemiącego w dwudziestoletniej istocie uczucia? Jakim wreszcie cudem mógł przewidzieć gwałtowną miłość żony do Rajmunda Vilmort, skoro nie wiedział, co to jest miłość? Gdy dodamy, że po za domem miał dosyć rozrywek, że zajęty spekulacyjami myślał jedynie o powiększeniu swych bogactw, łatwo pojmiemy, że był zdradzany, oszukiwany i wyśmiewany powszechnie, ani domyślając się tego.
Opinia publiczna, jakeśmy to już mówili, nie zbyt wyrozumiale go sądziła. Powszechnie nie wierzono w jego nieświadomość. Społeczeństwo paryzkie zadziwia badacza jednostajnością swych sądów, które zwykle bywają albo zbyt łagodne, albo zbyt surowe. Nie przypuszczano, aby występny związek, który rzucał hańbę na dom Varades’a, wyrósł i rozwijał się bez jego wiedzy. Jako dowód tego, podawano znane powszechnie jego skąpstwo. Oskarżano go, że umyślnie zamyka oczy, aby nie widzieć tego, co dla wszystkich stało się już widocznem. Nie umiejąc wśród ludzi zjednać sobie szczerej przyjaźni, nie znalazł nikogo, coby go objaśnił o haniebnej roli, jaką mu przypisywano. Niechęć i złość mnożyła dowolnie hańbiące wieści, które przechodziły z ust do ust. Każdy dorzucał coś do historyi Varades’a; niektórzy zaś bardziej oględni a równie łatwowierni, unikali go widocznie. Ta właśnie okoliczność wywołała zdarzenie, które mamy opisać.
Pewnego dnia, pod kolumnadą giełdy, w czasie panującego tam zgiełku i ruchu, mijając grupę znajomych sobie bankierów, usłyszał wymówione swe nazwisko. Zatrzymał się więc nagle i zapytał:
— Mówiliście panowie o mnie?
Powiódł wzrokiem po sześciu zagadniętych w ten sposób osobach — lecz z wielkiem jego zdziwieniem nikt nie odpowiadał. Spostrzegł na ich twarzach źle ukryte zakłopotanie. Wreszcie nie wyrzekłszy doń słowa oddalili się. Przyjęcie to było tak różne, od tego jakiego zwykł doznawać, że chwilę pozostał na miejscu skamieniały i nieruchomy. Następnie zbliżył się do jednego z nich a zatrzymując go za rękę zapytał:
— Czy mi pan nie wytłomaczysz tego dziwnego postępowania? Czy jestem zapowietrzony od wczoraj?
Zapytany zawachał się.
— Proszę pana, odpowiedz mi — mówił Varades — W tej grupie rozmawiano o mnie. Cóż mówiono?
— Nie pytaj się pan — nie mogę powtórzyć; żaden z nas wreszcie nie mógłby odpowiedzieć na to pytanie, dlaczego od pana stronimy.
Varades był coraz bardziej zdziwiony.
— Mów pan jaśniej — rzekł — nie rozumiem pana.
— Czyżby rzeczywiście o niczem nie wiedział?... wyszeptał bankier jakby do siebie.
— O niczem nie wiem! — zawołał Varades, który dosłyszał te słowa — byłżeby zachwianym mój kredyt?
— Idzie tu rzeczywiście o pański kredyt! o pański honor!
— O mój honor?...
Twarz jego wyrażała takie zdziwienie, że bankier zlitował się nad nim i odrzekł:
— A nie będziesz pan miał do mnie urazy, jeżeli wywołam burzę w twym domu? Zresztą zdaje mi się, że nawet za tę cenę powinienem pana wyprowadzić z błędu. Dłuższem milczeniem dowiódłbym tylko swej względem niego nieżyczliwości. Chcesz pan wiedzieć o czem mówiliśmy? Masz pan opiniję nikczemnika; powszechnie wiadomo, że od wielu lat pan Rajmund Vilmort jest kochankiem pańskiej żony. Oskarżają, pana, że wiedząc o tem, sprzyjasz im i ztąd korzyść odnosisz.
— Rajmund!... kochankiem mojej żony! — wykrzyknął Varades z takim silnym wyrazem zaprzeczenia i zdziwienia, że nieświadomość jego była widoczną. I uderzony nagle nową myślą dodał: a zatem mój syn...!
Zbrakło mu odwagi dokończyć — z konwulsyjnem drżeniem schwycił się za głowę, wydając jęk bolesny.
— Straszny cios! — rzekł doń przyjaciel — nie żałuję jednak, żem panu go zadał. Uważano cię za podłego.
— Dobrześ pan uczynił — rzekł Varades, drżącym od wzruszenia głosem. — Nie mam do pana urazy żadnej, żadnej. Wymagam tylko, abyś mi pan wszystko powiedział.
I oparłszy się na kolumnie podpierającej gmach giełdy, skłonił bankiera do opowiedzenia wszystkiego o czem wiedział i do powtórzenia wszystkich oskarżeń, obmów i pogłosek. Słuchał go tak gorączkowo, że żaden wyraz nie uszedł jego uwagi; dopełniając sobie gestem lub słowem niejasne części opowiadania, pracując gwałtownie myślą, rozważał natychmiast większe lub mniejsze prawdopodobieństwo danego faktu. Wreszcie nastąpił kres męczarniom — bankier skończył. Wówczas Varades rzekł doń przytłumionym, lecz pełnym oburzenia głosem:
— Liczę na pana, że mi dopomożesz do oczyszczenia się z zarzutu. Możesz pan rozgłaszać, że o niczem nie wiedziałem, że nic nie podejrzewałem, a ja mej niewinności dowiodę, gdyż zemsta moja musi być głośną.
— Miej pan litość nad niemi — wtrącił bankier.
— Sam jestem sędzią i sam wydam wyrok, na jaki zasłużyli — odparł stanowczo Varades.
I powziąwszy widocznie jakieś postanowienie, zeszedł prędko ze schodów gmachu giełdowego, wsiadł do czekającego na placu powozu i wydał gwałtowny rozkaz zawiezienia się do pałacu. Przestraszony woźnica tak nieostrożnie uderzył batem konie, że te poskoczyły jak szalone.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.