Na zgubnej drodze/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło półtora roku od czasu, jak Walentyna de Chantocé opuściła Paryż; obecnie powracała do pałacu Varades’a, posłuszna woli opiekuna. Nizkiego wzrostu, blondynka o czarnych oczach, więcej powabna niż piękna, bardziej uczuciowa niż wykształcona, nie pozbawiona jednak wrodzonego sprytu i żywej wyobraźni, Walentyna, dzięki szczęśliwemu swemu usposobieniu, obiecywała zczasem należeć do liczby tych kobiet, które w osobach bliżej z niemi żyjących, miłość wzbudzają, z łatwością i stanowią najdroższy skarb w ich życiu. Dłuższy pobyt na wsi rozwinął jej siły fizyczne; chorobliwą bladość twarzy młodego wieku, zastąpiła śnieżnej białości cera, po za którą przebijał się różowy kolor czystej i młodej krwi, nakształt lekkich kropelek rosy na powierzchni zwierciadła.
Marta, wśród zmartwień i kłopotów życia, potrochu zapomniała o Walentynie. W ostatnich czasach nader rzadko pisywała do niej. Ujrzawszy ją niespodzianie, zdziwiona była, że znalazła ją taką, jakeśmy dopiero co opisali. Doznała pewnego rodzaju zazdrości i żalu, nie dla tego, żeby wdzięk Walentyny mógł iść w porównanie z jej wspaniała pięknością, ale że w tych prześlicznych oczach jaśniała taka młodość, taka niewinność, iż zużyta namiętnością i postarzała moralnie Marta, poczuła w sercu żal za utratą wieku świętej niewinności i wewnętrznego spokoju. Umiała jednak to pierwsze wrażenie na tyle pokryć, że Walentyna niczego domyśleć się nie mogła. Uściskała ona Martę czule, lecz z pewną nieśmiałością, czując niejako, że żonie opiekuna nie wypadało okazywać tego zaufania, jakie miała dla dawnej przyjaciółki.
— Jakto? więc nie wiedziałaś, że miałam powrócić? — spytała Walentyna, która na twarzy Marty zauważyła wyraz zdziwienia.
— Nie wiedziałam.
— Opiekun mój wiedząc dobrze jak cię kocham, pragnął ci sprawić niespodziankę. — W tej chwili wszedł Varades. — Prawda, żeś pan chciał sprawić Marcie niespodziankę, nie uprzedziwszy ją o moim powrocie?
— Bezwątpienia — odrzekł Varades. — Uczyniłem to jedynie, aby jej sprawić przyjemność.
— Dziękuję więc panu za to — rzekła Marta, przybliżając się do Walentyny, aby ją uściskać.
Służący zawiadomił, że dano do stołu.
— Czy wychodzisz dziś wieczorem? — zapytał Varades żony podczas obiadu.
— Będę na Operze.
— Szkoda, że nie mogę ci towarzyszyć.
— Nie pierwszy to raz — odparła obojętnie Marta — nie pierwszy i zapewne nie ostatni.
— Będziesz, o ile mi się zdaje, w towarzystwie pani Saubonnes?
— Tak jest, mamy z nią wspólną, lożę.
Walentyna przysłuchiwała się z uwagą rozmowie.
— Jakto?... Marto! ty bywasz na Operze? — wykrzyknęła naiwnie, a w głosie jej słychać było wpojone w nią w klasztorze oburzenie do podobnego rodzaju zabaw, — oburzenie pomięszane ze skrytem i długo tłumionem pragnieniem przekonania się na własne oczy o słuszności wpajanych w nią zasad.
— Bywam — odrzekła Marta, śmiejąc się ze zdziwienia Walentyny.
— Dziwi cię to Walentyno? — przerwał Varades spoglądając na żonę, którą radby był bardzo wprowadzić w kłopot. — Trzeba ci wiedzieć, że Marta ma stałe dni, w których bywa w teatrze opery, w teatrze włoskim, w... No, słowem bywa we wszystkich teatrach i... co się nazywa żyje w świecie.
— Sądzę, że Walentyna także w ten świat wejdzie. Co do mnie, nie postępuję inaczej od wielu innych młodych kobiet — odpowiedziała Marta.
— Ależ ja ci wcale nie czynię wymówek — odparł Varades.
— A czy weźmiesz mnie dzisiaj ze sobą? — spytała Walentyna.
— Wydaje mi się to trochę trudnem, moja droga. Teatr Opery podczas przedstawienia baletu, nie jest właściwem dla młodej panienki miejscem. Później, jak pójdziesz zamąż, będziemy, jeżeli zechcesz, bywały razem; teraz jednak będę cię mogła zabierać z sobą bardzo rzadko.
Walentyna nic nie odrzekłszy, spuściła główkę. Przedmiot rozmowy się zmienił.
O ósmej, Marta poszła się ubierać do swego pokoju. Towarzyszyła jej Walentyna, która ujrzawszy po chwili swą przyjaciółkę gotową już do wyjścia, wystrojoną, piękną i olśniewającą, na raz zapomniała o żalu, oddając się wyłącznie uniesieniom zachwytu. Marta ściskając ją, rzekła:
— Nie chodź do opiekuna, dopóki nie usłyszysz turkotu oddalającej się karety.
Na te słowa Walentyna spojrzała Marcie prosto w oczy.
— Dobranoc! dobranoc! — zawołała Marta, trochę pomięszana, wychodząc ze swego pokoju.
Zatrzymała się jednak w małym saloniku, gdzie Varades zwykł był po obiedzie czytywać gazety. Weszła tam gwałtownie, czyniąc mu następne pytanie:
— Czy masz pan zamiar zatrzymać Walentynę w Paryżu?
— Tak jest — odrzekł Varades, kładąc na kolanach gazetę i zdejmując okulary, przez które czytał. — Czyż nie jestem jej opiekunem?
— Dla Walentyny dalszy pobyt w Turyngii byłby najodpowiedniejszy. Zapewne pan nie zechcesz sam zająć się wyszukiwaniem przyjemności odpowiednich jej wiekowi; a co do mnie, to wiesz pan dobrze, że nie miałabym na to czasu ani chwili.
— A cóżbyś pani uczyniła, mając własne dzieci?
Na to zapytanie Marta zarumieniła się.
— Prowadziłabym inne życie — odrzekła; — ale co o tem mówić, kiedy ich nie mam.
— Bądź więc przekonaną — odparł Varades — że się sam potrafię zająć Walentyną. Postaram się o to, żeby się w mym domu nie nudziła. Ty zaś nie bierz mi za złe, że będąc osamotnionym, sprowadziłem sobie mą wychowankę. Ja również sam żyć nie mogę.
Marta zniecierpliwiona, nie mówiąc ani słowa, wyszła, zamykając za sobą drzwi z trzaskiem.
Dziwnie ironiczny uśmiech zawitał na twarz Varades’a skoro posłyszał turkot oddalającej się z pośpiechem karety, która ją uwoziła. Jednocześnie weszła do pokoju Walentyna. Varades zaczął rozmawiać z nią, a ona po raz pierwszy w życiu zauważyła, że opiekun interesuje się jej przyszłością.
Nazajutrz Marta ukazała się dopiero około południa, aby znowu o godzinie pierwszej wyjść na miasto; Walentyna widziała ją bardzo mało. Wieczorem Marta poszła na bal. Dnia następnego było wielkie przyjęcie i obiad w pałacu Varades’a. Marta zaprezentowała mimochodem Walentynę, jako wychowankę męża, nie mogąc jej ukryć przed gośćmi. Pełna prostoty i wdzięku postać Walentyny, zyskała odrazu sympatyję powszechną, z którą wielu z obecnych nie taiło się wcale. Przyjmowała ona ze zdziwieniem i prostotą dziecka pochwały od nieznanych sobie osób, których obecność bardziej ją niepokoiła, niż radowała. Z uderzeniem dziesiątej godziny, Marta dała znak Walentynie, uprzedziwszy ją przedtem, że młoda ośmnastoletnia dziewczyna nie powinna dłużej pozostawać na balu; Walentyna odeszła natychmiast do swego pokoju.
Było to w połowie pory zimowej. Dnie upływały jednostajnie, jeden do drugiego podobny.
Marta spędzała je w ciągłym ruchu i zabawie, Walentyna spokojnie i bez wrażeń. Wtedy zrozumiała ona, że Marta, której kiedyś dała imię przyjaciółki, nie mogła już dzielić się z nią uczuciem i otaczać domowemi staraniami, które kiedyś zbliżyły ich serca do siebie. Ukryła więc w swem serduszku boleść, jakiej doznała. Żałowała pobytu w Turyngii, gdzie żyła swobodnie, wśród natury, otoczona przyjaznemi sobie twarzami. Nie szukała więcej towarzystwa Marty, a poddając się z obojętnością woli i troskliwym staraniom Varades’a, korzystała jedynie z przyjemności, jakie samotne życie dostarczyć mogło. Nauka, czytanie i muzyka były jedynemi jej rozrywkami.