Na zgubnej drodze/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Varades, jak zwykle, nie odstępował Marty. W miesiąc może po śmierci ojca, rzekła do niego te słowa:
— Muszę od pana w pewnym przedmiocie zasięgnąć rady. Chcę przedsięwziąć coś stanowczego co do mej przyszłości. Nie mogę dłużej tracić drogiego mi czasu. Powinnam sobie wynaleźć sposób do życia. Obmyśliłam plan i chcę go panu przed wykonaniem przedstawić.
Na tak niespodziewane słowa dreszcz przebiegł Varades’a. Siedział naprzeciwko niej. Światło lampy padało na jego twarz tak, że malujące się na niej wrażenie, nie mogło ujść uwagi Marty, którą przed jego ciekawym wzrokiem zasłaniał cień zielonej abażurki. Obserwując to dziwne wrażenie, które niepozwoliło Varades’owi odpowiedzieć na razie, mówiła dalej:
Ofiarowano mi w zacnym domu miejsce guwernantki. Miejsce to uważam za tak korzystne, że odrzucić propozycyi nie mogę. Nim jednakowoż dam stanowczą odpowiedź, chciałabym wpierw, przez wzgląd na pamięć ojca i na tę życzliwość, jaką mi pan okazujesz, poradzić się pana. Cóż pan myślisz? Miejsce to ofiarują mi w Anglii i...
Varades porwał się z miejsca i podchodząc ku niej, zawołał:
— Jakto! pani chcesz Paryż opuścić?
Zatrzymał się zawstydzony, niespokojny, wzruszony, nie mogąc dojrzeć radości, jaka błysnęła w oczach Marty. Parę słów tylko wypowiedział; sposobem jednak wypowiedzenia ich, zdradził się z tem, co się w duszy jego działo.
— Jeżeli opuszczam Paryż — odrzekła Marta, udając że nie zwraca uwagi na wzruszenie Varades’a — to jedynie przymuszona okolicznościami; nie odjadę jednak bez żalu...
— Dobrze więc — odparł Varades z zapałem — nie odjeżdżaj pani... Marto! nie odjeżdżaj, błagam cię o to. Posłuchaj mnie. U łoża umierającego ojca przyrzekłem być ci wiernym przyjacielem. Gdybyś pani była zwykłą istotą, łatwo byłoby mi tego przyrzeczenia dotrzymać. Dostatecznem byłoby wtedy wyznaczyć pani, z małym dla mnie uszczerbkiem pensyję, wystarczającą na jej potrzeby, aby się tym sposobem uwolnić w jej oczach od odpowiedzialności; inaczej jednak pojąłem przyjęte na siebie obowiązki; — wiedziałem zresztą, że pani jesteś zbyt dumną, aby przyjąć tego rodzaju ofiarę. Ponieważ żądasz odemnie rady, posłuchaj mnie więc. Pani nie powinnaś, pani nie możesz jechać. Dopóki ja tu jestem, bezpotrzebnie się pani troszczysz o przyszłość. Nietylko za mego życia, ale i po mojej śmierci byt pani jest zapewniony.
W całej przemowie niebyło ani jednego słówka o miłości; cała jednakowoż postawa Varades’a zdradzała zakochanego. Przemawiał gorąco, a trzymając jej ręce, ukląkł przed nią bezwiednie. Marta, bądź niechcący, bądź też umyślnie, nie opierała się uściskom. Na ostatnie nawet słowa Varades’a odrzekła z wyrazem żywej wdzięczności:
— Jakiś pan dla mnie dobry!
Wzruszony ciągnął dalej:
— Obecnie, ponieważ pani wywołałaś to oświadczenie, pozwól mi go dokończyć. Przyjm pani ofiarę przyjaciela. Samą pozostać nie możesz. Dla jej własnej i dla mojej spokojności, trzeba panią wyrwać z tego miejsca, pełnego przykrych wspomnień. Zamieszkaj pani u mnie.
Marta się poruszyła.
— Myślałem o wszystkiem — mówił Varades — miłość własna i honor jej, mogłyby ucierpieć z powodu ofiarowanej gościnności, gdyby ta, nie była usprawiedliwioną. Uczynię jednak temu zadosyć. Mam piętnastoletnią wychowankę. Dotychczas była w klasztorze, gdyż niechciałem jej wyznaczać miejsca w swoim domu, gdzieby była zmuszoną prowadzić życie samotne i niewesołe. Mając jednak na względzie panią, sprowadzę ją do siebie. Bądź pani siostrą dla niej i wprowadź do mego osamotnionego ogniska trochę swej młodości. Chciałaś pani przyjąć miejsce guwernantki w Anglii; bądź nią we Francyi, u mnie...
Zatrzymał się, wyczekując niespokojnie odpowiedzi...
Nieoczekiwane jednak słowa, dziwne na Marcie wywarły wrażenie. Spodziewała się gorącego oświadczenia miłości, nie zaś propozycyi podobnego rodzaju. Czyżby się omyliła? Nie; klęczący bowiem u jej stóp Varades był zakochany śmiertelnie. Nie mogła nawet o tem wątpić. Sądziła tylko, że wrodzona w takich razach nieśmiałość, niepozwalała mu się więcej zwierzać przed nią; lub też, że przez naturalny zwrot rozsądku, chciał w bardzo delikatny sposób wybadać osobę, której miał zamiar ofiarować swe nazwisko. Cokolwiek bądź, zrobiona Marcie propozycyja, zmuszała ją do przedsięwzięcia bardzo wprawdzie trudnego, lecz stanowczego kroku. Odtąd mogła swobodnie korzystać ze swego wpływu na Varades’a. Od niej więc tylko samej zależało dojść do tyle upragnionego celu. Przejęta temi myślami odrzekła:
— Nie umiem wyrazić jak mnie wzruszają pańskie słowa. Powinnam pana tylko błogosławić za to, że chcesz być moim dobroczyńcą. Dobrodziejstwo, jakie mi pan ofiarujesz, przyjmuję z wdzięcznością. Będę, jak sobie życzysz, siostrą twej wychowanki, — znajdziesz pan we mnie przyjaciółkę zdolna do poświęcenia bez granic.
Varades pochłaniał słowa Marty z coraz więcej wzrastajacem wzruszeniem. O ileż jednak wzruszenie to spotężniało, skoro nagle, z chwilą gdy Marta mówić przestała, spostrzegł, że się znajduje u jej nóg, że trzyma jej ręce w swoich, skoro uczuł słodki oddech ust Marty na swojem czole. Czując w swych rękach miłe i ciepłe dotknięcie kobiety, która tyle różnorodnych pragnień potrafiła w nim wzbudzić, zadrżał silniej jeszcze niż przedtem. Jednem nierozważnem słowem, pocałunkiem złożonym na tych ukochanych rączkach, poruszeniem ust, mógł postradać wszystko, gdyby nie przestrach jaki go przejął, ujrzawszy zwrócony na siebie wzrok Marty z wyrazem smutku i zdziwienia. Otrzeźwiony tem spojrzeniem, przyszedł do siebie, przywołał całą krew zimną; powstał powoli i podziękował Marcie za to, że zechciała przyjąć jego ofiarę; wreszcie wymówiwszy się zajęciami, odszedł pieszo do domu, starając się uśmierzyć gorączkę, która go pożerała.
Nazajutrz Marta udała się do pani Vilmort, aby ją uwiadomić o zaszłej w jej życiu zmianie. Było to oddanie należnego hołdu zaufaniu. Pani Vilmort ucieszyła się jej szczęściem, obsypała ją serdecznemi macierzyńskiemi pieszczotami, nie mogła jednak ukryć łez, jakie zabłysły w gasnącym już z wiekiem jej oku.
— Pani płaczesz — rzekła ze zdziwieniem Marta...
— Nie bierz mi tego za złe, kochanko — odrzekła pani Vilmort. — Postanowienie twoje cieszy mnie, lecz zarazem boleść sprawia. Był czas, gdy sadziłam, że zgodzisz się podzielać moją samotność. Jakąż przyjemną towarzyszkę miałabym z ciebie! Wreszcie, skoro mam już wszystko powiedzieć, powzięłam co do ciebie pewien projekt. Mam dobrego i uczciwego syna, mogłabyś więc zczasem zostać moją córką. Bez wątpienia, nie byłby to los świetny, ale miałabyś nazawsze zapewnione życie skromne i spokojne...
Słowa te do tego stopnia były serdeczne i przejmujące, że Marta w milczeniu schyliła głowę. O Rajmundzie Vilmort słyszała od ojca. Nie znając go, wiedziała że jest jej godnym. Mogłaby więc znaleźć w tym związku szczęście, lecz szczęście ciche i nieznane... Z przyspieszonym oddechem rzuciła ukradkiem wzrok wokoło siebie i objęła całe wnętrze pokoju, z pierwotną urządzone prostotą. Pojęła czemby było życie w tym domu. Nie, nie tego pragnęła.
W czasie jej chwilowego zakłopotania, pani Vilmort kończyła temi słowy:
— Nie mówmy o tem więcej. Omyliłam się. Obyś tylko mogła być szczęśliwą.
W kilka dni później, Marta zamieszkała w pałacu Varades’a. Walentyna de Chantocé, uprzedzona przez opiekuna, że w Marcie znajdzie przyjaciółkę i siostrę, od dwudziestu czterech godzin wyczekiwała jej z niecierpliwością. Pierwsze spotkanie się dwóch kobiet pełne było wylania się i zwierzeń. Pokochały się z wejrzenia i przyrzekły kochać się zawsze.
W opuszczonej od wielu lat części pałacu, Varades przygotował dla Marty mieszkanko, złożone z dwóch pokoi z przedzielającym je salonikiem. Człowiek ten, po raz pierwszy stał się rozrzutnym. Nie znajdował nic, coby było dość pięknem i mogło posłużyć do ozdoby przybytku, który miała zamieszkać jego ubóstwiona. Przedewszystkiem pragnął, aby się przy nim czuła szczęśliwą. Nie opuścił w jej otoczeniu niczego, co było godnem piękności Marty: były tam drogie obicia, pyszne dywany, kosztowna porcelana, artystyczne wyroby z bronzu i pełne kwiatów żardinierki. Część tego zbytku dostała się w podziale i Walentynie, gdyż Varades, chcąc ukryć w głębi serca to, że tylko jednej pragnął się podobać, obchodził się jednakowo z obiema młodemi dziewczętami. Powiększył liczbę sług; w opróżnionej oddawna stajni stanął koń angielski; do wozowni wtoczono powóz. Sąsiedzi, których ciekawość ciągle była podbudzaną, sądzili, że czyni to wszystko w przystępie jakiegoś szaleństwa. I rzeczywiście, miłość, jak to następnie zobaczemy, do niejednego popchnęła go szaleństwa.
Z chwilą, ostatecznego wprowadzenia się Marty i Walentyny do tego rozkosznego ustronia, urządzeniem którego kierował sam Varades, cały dom ożywiony, jakby promieniem jasnego słońca, zmienił swą postać. Ponurość, która zdawało się, że na wieki zapanowała w tych pustych salach — rozproszyła się. Dosyć było jednego tygodnia, aby to mieszkanie zmienić do niepoznania. Nie na tem jednak koniec. Varades chciał także odmłodnieć. Zauważono, że drobiazgowo zaczął się starać o swoją powierzchowność, że się ubierał wytwornie, starając się wmówić w siebie i w innych, iż mu pięćdziesiątka niedawno minęła. Wszystkie te zmiany były dziełem miłości. Marta przyjmowała ten hołd bez wdzięczności i zdziwienia. Nie znała tak dobrze swego dobroczyńcy, aby mogła tak natychmiast pojąć i ocenić owe wysiłki, jakie przedsiębrał w celu zwalczenia ohydnego skąpstwa, występującego w całej pełni przy każdym nowym wydatku. Walentyna jednak, która go dawniej i lepiej znała, nie odgadując właściwego powodu takich zmian gwałtownych, była niezmiernie zdziwioną. Zwierzyła się więc z tego zdziwienia swej nowej przyjaciółce, która dojrzała w tem jasny dowód miłości, jaką wzbudziła.
Zaczynało się nowe życie. Zebrane na horyzoncie chmury rozpraszały się powoli. Marta sierota, znajdowała rodzinę; uboga, korzystała z darów fortuny i mogła się cieszyć myślą odziedziczenia zczasem choć części majątku Varades’a. Wszystko dokoła niej się uśmiechało. Walentyna okazywała jej miłość bez granic. Varades starał się odgadywać wszystkie jej myśli i zachcenia. Każdy wysilał się, aby jej się podobać, żądając jedynie w zamian dowodu zadowolnienia z jej strony. Przejść ze stanowiska zależnego do życia bez zajęć i trosk, było oddawna marzeniem Marty, które zaczynało się urzeczywistniać. Wszystkie te jednak przebłyski szczęścia nie zadawalniały jej jeszcze; pragnęła czegoś więcej: pragnęła dojść do majątku, znaczenie którego teraz pojmowała — zostać żoną Varades’a, zawładnąć jego osobą i dostatkami.


.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.