Na turniach/Świnica i Morskie Oko

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Limba
Tytuł Na turniach
Podtytuł Opowieści turystyczne z Tatr
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
ŚWINICA I MORSKIE OKO.

Prześliczny sierpniowy poranek roztoczył bajeczne swe czary i uroki. Bujna, perlista rosa, pokrywająca trawy, zioła i krzewy błyszczała w promieniach uśmiechniętego porannego słońca wszystkimi barwami tęczy. Nadzwyczajna świeżość chłodnawego powietrza, przesyconego zapachem żywicy i kwiecia łąk górskich, sprawiała, że płuca oddychały lekko i szeroko a nastrój całej naszej gromadki wycieczkowej był lekki i wesoły i harmonizował ze świeżością czarującej przyrody.
Serca biły radością, że oto czeka nas kilka dni wrażeń i przygód wśród czarów Tatr, oczy śmiały się do siebie porozumieniem, sympatią i kochaniem, usta roześmiane sypały perłami wesołości i dowcipu. Siedzieliśmy na werandzie restauracji w Kuźnicach, pijąc bajeczną kawę i spożywając sławne kuźnickie rożki a ukończywszy porządkowanie worków turystycznych ruszyliśmy na Boczań.
Trzy panny: Cesia, Lusia i Erna, tudzież ja i mój kolega Karol stanowiliśmy tę wesołą gromadkę, chciwą wrażeń i przygód tatrzańskich.
— No, wiecie panny — mówiłem — to trzeba naszego męskiego poświęcenia dla was, aby wróciwszy wczoraj wieczorem z trzydniowej wycieczki na Świnicę, Miedziane i tak dalej, dziś — nie wyspawszy się nawet porządnie — na nowo iść i dokąd? — na Świnicę. Pierwsza moja wycieczka w Tatrach na Świnicę i druga także na Świnicę. Czyż to nie poświęcenie?
Cesia, spojrzawszy mi w oczy ślicznymi oczyma, które przecudnie umiała przycieniać długimi, czarnymi rzęsami, pytała:
— Czy istotnie to takie ciężkie poświęcenie?
— Aha, wiemy, wiemy! — zawołała Lusia — takie poświęcenie, jak kota, co się dobrał do sadła!
— Czy on się poświęca, to nie wiem — mówił Karol — ale że ja, to pewna, bom był na Świnicy z pięć razy, a do tego mam worek diabelnie ciężki. Musicie się poświęcić i dla mnie i choć trochę mię podwindować.
Udawał komicznie, jak mu ciężko w górę.
— Ja się poświęcam! — podbiegła Lusia i wsunęła mu rękę pod ramię.
— Nigdy nie czułam skłonności do poświęceń — wtrąciła panna Erna. — Poświęcenie to rzecz rodu męskiego, jeśli chce zdobyć nasze serca. Ja cenię wolność i swobodę.
Tu potrząsnęła bujną, po szyjkę obciętą czuprynką, która jej nadawała cechę ładnego, rozhukanego chłopca i pobiegła przodem.
— Hola, panno Erno! wolniej! — wołał Karol. — To wbrew wszelkim regułom taternickim; zaraz poznać nowicjuszkę. Któż tak wydziera naprzód! Czy pani myśli, że mi pani tym zaimponuje? My już takie widzieli: leci, goni a potem pod pierwszą turnią siada i jęczy: ja już dalej nie mogę.
Erna, zatrzymawszy się trochę, rzekła:
— Jeśli pan Karol myśli, że obejmie nade mną komendę, to się myli. Ja tego niezwyczajna; w domu ja wszystkim komenderuję a mój rumak, który nikogo słuchać nie chce, och, jak mnie słucha!
— Widzieliśmy — rzekł Karol — jak pani ugania na nim po Zakopanem! Wie pani, jak panią nazywają?
— O wiem: Kozak-dziewczyna. Niech będzie. Mam coś z natury kozaczej, bom z Ukrainy. Och, jak to przyjemnie puścić się na pysznym rysaku w pole, w step, gonić jak wicher — ho! ho!
— Panno Erno — rzekłem — to wszystko śliczne na równinach, ale po Tatrach nie można wichrem gonić. Im kto wolniej idzie w górę, tym prędzej i dalej zajdzie. Reguła taternicka.
— E, co mi tam! — odparła Erna. — W szkole nie lubiłam nigdy żadnych reguł i tu o nich nie chcę słyszeć. Ho! ho! — I popędziła w górę, skacząc przez korzenie i kamienie a Karol rzekł:
— Zobaczy pani, pani ustanie nam pierwsza. Tak jak wczoraj było tu właśnie z jedną panną, którą ratowaliśmy na Skupniowym Upłazie.
— Co? jak? — pytała z ciekawością Lusia — proszę opowiedzieć, ja okropnie lubię wszelkie opowieści, szczególnie o przygodach.
Przechodziliśmy właśnie obok wądołu czy jaru głębokiego na kilka metrów tuż przy drodze.
— Tu także była wczoraj zabawna przygoda — rzekłem, wskazując na jar.
— Jaka? jaka? — wołały wszystkie panny.
— Opowiem wszystko na pierwszym dłuższym odpoczynku, gdyż teraz idziemy za prędko i tchu braknie. Panno Cesiu — cukierka!
Cesia miała wydział cukierkowy, rozdała więc wszystkim po parę pysznych owocowych cukierków. Na wycieczkach górskich cukierki te z owocową marmoladą lub ze sokiem wewnątrz są nieocenione.
— Panie Tadeuszu! wody! — wołała Lusia. Ja miałem wydział wodny i sokowy, to jest: w jednej manierce wodę a w drugiej sok wiśniowy, którego dolewało się do wody. Panna Lusia miała wydział czekoladowy i daktylowy.
Nad nami szumiał w porannym wietrze wspaniały las smrekowy, z dołu dolatywał szum Bystrej. Wyszliśmy na trzecią serpentynę, las się urwał, stanęliśmy na białym wapiennym występie Boczania, sterczącym nad Kuźnicami.
W dole srebrzyła się wstęga Bystrej i jaśniał dwór Kuźnicki; na wschód piętrzyły się turnie Nosala.
Lusia wskazała na zachód: — Cóż to za szczyt przed nami; nigdy nic podobnego nie widziałam z Zakopanego?
— Istotnie, co to być może? — łamały sobie panny głowę. Szczyt o ściętym grzbiecie, wysterczający w ostrą iglicę budził te pytania.
— No, zgadnijcie panny, bo go znacie — rzekłem.
— Nie może być! — wołała Erna.
— To dziwne — były słowa Cesi — przecież tu powinien być Giewont! To on! ale któż by go poznał. Teraz rozumiem, widzimy go z boku.
Śliczna zielona hala z szałasami rozciągała się przed nami a na niej rysowały się sylwetki krów i dolatywały stamtąd odgłosy dzwonków; uroczy widoczek szczególnie w promieniach porannego słońca.
Napawaliśmy się nim dobrą chwilę a panny już chciały siadać, ale Karol zaprotestował.
— Za wcześnie! odpoczynek na nogach! Częste siadanie obniża sprawność taternicką.
Dopiero gdy druga partia lasu i ostatnie krzaki się skończyły, siedliśmy na odpoczynek na początku Skupniowego Upłazu.
— Panno Lusiu — zachęcałem — niech pani otworzy swój dział czekoladowo-daktylowy.
— Otworzę, jeśli pan Tadeusz opowie o wczorajszych przygodach.
Usiedliśmy w ciasnym kółku na trawie a pudełko z daktylami obiegało kolejkę po wiele razy.
— Otóż było tak: Wczoraj wracaliśmy z Karolem z Hali Gąsienicowej właśnie tędy; niedaleko stąd minęliśmy jakieś towarzystwo niewieście już po ciemku. W lesie było już tak ciemno, że nie mogliśmy rozeznać własnych butów. Zapaliłem więc latarkę turystyczną i przyszło nam na myśl, aby poczekać na to towarzystwo, gdyż mogli nie mieć światła. Tymczasem nie nadchodzili. Zawołałem więc: Hej, czy nie potrzeba światła? — Och, i bardzo potrzeba! — ozwały się cienkie, niewieście głosiki.
Wracamy w górę; cóż widzimy? Oto tu pod tym krzakiem siedzą trzy niewiasty, czarno ubrana pani z dwiema pannami.
— Cóż panie tu robią? — pytałem, widząc, iż palą maszynkę spirytusową.
— Gotujemy się do noclegu — rzekła jedna z panien. — Próbowałyśmy iść przy świetle maszynki, ale bezskutecznie. Grozi nam więc nocleg pod krzakiem i liczymy na panów, że nas w tej przygodzie poratujecie.
— Służymy wszelką pomocą, oczywiście — odparł Karol — proszę więc zbierać rzeczy, możemy zaraz wyruszyć.
— Otóż w tym trudność! — odrzekła starsza pani. — Przyjaciółka mej córki jest tak zdrożona, że na razie kroku zrobić nie może.
Nie było to nam na rękę, bośmy spieszyli do Zakopanego w nadziei, że panie przyjechałyście na projektowaną wycieczkę, ale nie było rady. Zawarliśmy znajomość i dowiedzieliśmy się szczegółów. Córka tej pani była swej przyjaciółce przewodniczką na Świnicę, na którą wybrały się same, podczas gdy matka czekała na hali. Przyjaciółka, ładna blondynka, była pierwszy raz w Tatrach, pewnie jeszcze w początkach wycieczki wydzierała tak jak panna Erna a wieczorem ustała. Na dobitek bucik natarł nogę, tak, że iść nie mogła zupełnie. Kłopot prawdziwy. Karol wyjął z worka buteleczkę z koniakiem i podał blondynce kubeczek. — To na wzmocnienie, proszę wypić. — A teraz — rzekłem — niech pani zdejmie bucik; proszę się nie wstydzić, jak u doktora; musimy opatrzyć ranę. — Wyjąłem tymczasem plaster i bandaż. Rana niżej kostki była dość duża i krwawiła. Po obmyciu nakleiłem podwójny plaster i owinąłem bandażem.
Następnie zbadałem bucik; znalazłszy przyczynę natarcia w zgiętej skórce, wyciąłem ją; po nałożeniu bucika okazało się, że już tak nie boli a koniak zrobił swoje. Ja świeciłem, Karol wziął blondynkę pod ramię i zwolna schodziliśmy z Boczania. Na zakręcie przedostatniej serpentyny usłyszeliśmy przed sobą jakieś głosy.
— Kto tam? — zapytałem.
— To my, turyści! — była odpowiedź.
Okazało się, że dwaj studenci gimnazjalni omackiem schodzą z Boczania; istotnie drogę macali ciupagami.
— Ostrożnie — rzekłem — idźcie panowie za światłem.
— O, dziękujemy, nie potrzeba — odpowiedzieli, chcąc widocznie przed pannami popisać się brawurą i poszli przodem.
Nagle rozległ się krzyk; podniosłem latarkę w górę i zobaczyliśmy przez chwilę w powietrzu dwie nogi, które szybko znikły w ciemności.
Podbiegłem na miejsce wypadku. Było to właśnie nad wądołem i nasz śmiały turysta wpadł po prostu głową w kilkumetrowy jar.
Spuściłem w dół latarnię w obawie, czy karku nie skręcił; na szczęście w dole ozwało się:
— Psiakrew, a tom się ubrał!
Kolega zlazł ostrożnie i pomógł mu się wygramolić. Panny krzyknęły z przerażenia, gdym go oświetlił, cała twarz i głowa były w błocie; poświeciłem mu w oczy, na szczęście były całe. W manierkach mieliśmy wodę, obmył więc twarz i czoło a kolega zlazł znowu i odszukał czapkę. Z czoła sączyła się krew obficie i twarz była podrapana, gdyż w wądole sterczały suche gałęzie. Znów plaster i bandaż były w robocie.
Oto macie panie ostrzeżenie, co to znaczy brawurować; na najgłupszym z przeproszeniem miejscu mógł życie stracić.
— Zabić się na Boczaniu — no to już nie tragedia, ale wprost skandal! — orzekła Lusia.
— Nie trzeba myśleć, że w Tatrach giną ludzie na najtrudniejszych miejscach — rzekł Karol — najczęściej wypadki zdarzają się przez lekkomyślność lub niedoświadczenie. Ot i przedwczoraj byliśmy świadkami tragedii na Rysach. Nie widzieliśmy wypadku, ale proszę sobie wyobrazić nasze wrażenie, gdy wyszedłszy przed schronisko nad Morskim Okiem, ujrzeliśmy, że na wóz ładują dwa worki a z worków związanych sznurami wyglądają buty turystyczne.
— Ach tak — to jacyś dwaj Czesi — rzekła panna Erna. — W ostatnich dniach Zakopane było poruszone tym wypadkiem. Jakże to było?
— Dokładnie nie wiadomo — odrzekłem — ale przypuszczają, że schodząc z Rysów siedli na stromy, kilkusetmetrowy śnieg w żlebie, aby zjeżdżać. Lekkomyślność! zjechali na tamten świat!
Nastało milczenie a Karol po dłuższej chwili zaczął:
— Otóż widzicie panie, ostrożność w górach a szczególnie na turniach konieczna. Świnica zwłaszcza z południowej strony jest mocno przepaścista.
— Bardzo jestem ciekawa — mówiła Lusia — jak wyglądają te turnie, przepaści i klamry. Mówią, że niektórym ludziom w głowie się kręci i coś ich ciągnie ku przepaści. Gdyby mię ciągnęło, niechże pan Karol mnie dobrze trzyma.
— Ba, kiedy on sam się boi — rzekłem — ale to tylko tak z ostrożności. Zresztą będziemy trzymać mocno.
— O, dziękuję — zawołała Erna — ja byłam w Szwajcarii nad przepaściami i nic mi się nie kręci. Cóż to, zawsze musimy być skazane na to, żeby prosić mężczyzn o pomoc. Za nic! samodzielność to mój ideał!
— To ładny ideał — uśmiechnęła się Cesia — ale ja zamawiam sobie pomoc pana Tadeusza. Nuże w głowie się zakręci i zacznie ciągnąć.
— Będę dla pani oddanym przewodnikiem, ale proszę pamiętać, że turystka musi przewodnika we wszystkim słuchać.
Za chwilę wędrowaliśmy dalej Skupniowym Upłazem, podziwiając dolinę Olczyską a następnie Jaworzynkę. Po drodze rzekłem przyciszonym głosem do Cesi, patrząc jej w oczy:
— Są tu jedne oczy takie przepaściste, że gdy się w nie patrzy, to w głowie się kręci i okrutnie ciągnie.
— To lepiej nie patrzyć w przepaść.
— Kiedy ciągnie, oj — ciągnie.
A Cesia się śmiała a potem rzekła:
— To niech ciągnie, bo ja chcę, żeby ciągnęło.
Z przełęczy między Kopami otworzył się już widok na łańcuch Tatr polskich i niedługo znaleźliśmy się na Hali Gąsienicowej przed schroniskiem.
Tu już było sporo turystów i turystek różnego pokroju.
Dwaj taternicy z linami przez ramię i czekanami w ręku siedzieli niedaleko od nas spokojni, milczący, dumni. Ci zrobili już, albo zrobią na pewno jakieś „pierwsze wyjście“, patrzą więc z pewną pogardą na turystów mniejszego pokroju, rozpiera ich poczucie taternickiej sławy. To są pewnie panowie ze sekcji turystycznej.
Większa część turystów i turystek jednak to rzesza ruchliwa i hałaśliwa w najrozmaitszych strojach; parasole, kapelusze słomkowe tudzież białe buciki nie są tu rzadkością. To „turyści od Czarnego Stawu“, jak ich nazywał Karol. My w gwoździastych butach, z workami i ciupagami byliśmy czymś pośrednim: turyści lekkoszczytowi.
— O której będziemy na Świnicy? — zapytała panna Erna głośno i z pewną dumą.
Rzesza turystów „od Czarnego Stawu“ patrzała na nas z pewnym podziwem, taternicy „z pierwszym wyjściem“ uśmiechali się lekceważąco.
— A kaz ta idom? — pytała żwawa i obrotna gaździna, podając nam jajecznicę i herbatę.
— Na Świnicę — odparła Lusia — wszyscy idziemy na Świnicę.
— Bedom mieli piknom pogode.
— Dziękujemy za dobrą wróżbę — podziękowałem gaździnie.
Pogoda istotnie była piękna. Oglądaliśmy w całej okazałości szczyty i grań granitowego łańcucha od Liliowego aż po Koszystą. Panny uczyły się na pamięć nazw szczytów i przełęczy; obiecywaliśmy sobie wycieczki na wszystkie po kolei a Orla Perć podniecała fantazję.
Największe zainteresowanie w tej chwili jednak budziła Świnica, jako cel dzisiejszej wyprawy; śliczna jej linia zachodnia, opadająca falisto grań wschodnia i czarna północna ściana budziły prawdziwe uznanie.
Pannom imponowało zresztą, że to najwyższy szczyt w tym łańcuchu; bądź co bądź, będzie czym się pochwalić.
— A czy spadł już kto ze Świnicy? — pytała Lusia.
— Owszem — jakiś oficer bawarski przed kilku laty. Będziemy tamtędy przechodzili po stronie południowej — objaśniał Karol.
— To doskonale! to rozumiem! taki szczyt to coś wart. Nie każdy może powiedzieć: byłam na szczycie, z którego spadł turysta i to jeszcze oficer bawarski.
— No! wiecie państwo — odparł Karol — słusznie to któryś pisarz — zdaje mi się Sienkiewicz — twierdzi, że kobieta ubiera się we wszystko: w miłość, cnotę, poświęcenie, w nowy kapelusz a panna Lusia ubiera się w szczyt, z którego spadł nieszczęśliwy turysta.
— To nic — rzekłem — ale gdy który z nas spadnie, to będzie uważała, że jej z tym szczytem jeszcze bardziej do twarzy.
— To jest złośliwość twierdzić tak o kobietach — broniła panna Erna — mężczyźni gorsi! Gdy z którego szczytu spadnie turysta, to zaraz całe rzesze dążą na ten szczyt, aby potem mówić: Patrzcie, taki a taki taternik spadł a ja tam byłem i jestem cały; klękajcie narody!
— Moi państwo — rzekła Cesia — nie spierajcie się; jedna i druga płeć ma swe wady a pewna próżność i chęć popisu jest obu wspólna. Zdaje mi się jednak, że próżność w dzisiejszej naszej wycieczce podrzędną gra rolę; więcej znaczy pragnienie pięknych widoków i swobody, chęć poznania Tatr a może i pokochania tych gór. Bo mówią, że Tatry można pokochać.
— Panna Cesia ma słuszność — rzekłem — ja już na pół je kocham, choć jeszcze znam malutko i choć przyjęły mnie w sposób niegościnny i odstręczający. Pierwsza moja wycieczka na Zawrat przed trzema laty, jak paniom wczoraj opowiadałem, spełzła na niczym, skończyła się w Kuźnicach. Gdy przed tygodniem pojechałem po raz pierwszy furką do Morskiego Oka, pierwsze wrażenie me to było spotkanie na drodze wozu pogrzebowego. Na prostej góralskiej furce leżała prosta czarna trumna a na niej ogromny wieniec z kosówki: to były szczątki sławnego przewodnika Klimka Bachledy. Zatrzymaliśmy swą furkę i zdjęliśmy kapelusze, aby uczcić bohatera, który poświęcił siebie dla ratowania cudzego młodego życia na Małym Jaworowym szczycie. A gdy z Karolem przed dwoma dniami przyszedłem do Morskiego Oka napełniony czarem tatrzańskiej przyrody — znów owe worki ze zwłokami turystów czeskich. A jednak czuję, że między duszą ludzką a tą pustynią górską może zawiązać się silny i nierozerwalny węzeł i tak jak Arab bez swej pustyni tak prawdziwy taternik bez swych Tatr żyć nie może. Do tych uczuć dochodzi się zapewne jak do każdego kochania: najpierw ciekawość, potem przyjemność, potem potrzeba i pragnienie i wreszcie miłość.
Zamilkliśmy i przez chwilę była w naszej gromadce cisza; może każdy z nas patrzał wtedy w swą duszę i pytał, jaki będzie jej stosunek do świata Tatr.
Tymczasem rozległy się hałaśliwe śmiechy i krzyki turystów „od Czarnego Stawu“.
— Tak — rzekł Karol poważnie — tylko że nie dla każdej duszy ten świat się otwiera i nie każda dusza ma jemu nawzajem coś do powiedzenia.
W nastroju poważnym wyszliśmy ze schroniska, dążąc pod Mały Kościelec ku Czarnemu Stawowi; po drodze zeszliśmy ze ścieżki do Kamienia Karłowicza.
— To był jeden z tych największych — mówił Karol — którzy ukochali Tatry. Zginął tu w zeszłym roku w zimie pod lawiną śnieżną, która stoczyła się ze zbocza Małego Kościelca. Znałem go osobiście i widywałem go nieraz samotnie wędrującego po górach. Znakomity taternik i muzyk.
— Panno Cesiu! — rzekłem — pamięta pani koncert symfoniczny, na którym byliśmy w zimie? Pamięta pani jego „Odwieczne pieśni“, które wtedy tak potężne wywarły na nas wrażenie? Przed trzema dniami nocowałem z Karolem na Hali Gąsienicowej; odwiedziliśmy właśnie ten kamień a wróciwszy, ułożyliśmy się na nocleg. W nocy zerwała się gwałtowna wichura, nie mogłem spać i słuchając odgłosów wichru zrozumiałem wtedy te odwieczne pieśni. Żałosne wycie, zgłuszony jęk, szał wściekłości, szloch rozpaczy wszystko drgało w tej odwiecznej pieśni wichury tatrzańskiej. Podobne wrażenie miałem nazajutrz przy Wielkiej Siklawie; w jej grzmocie grała także odwieczna pieśń. To na pewno w tych górach zaczerpnął on natchnienia do nich.
Panny złożyły u stóp kamienia wiązki kwiatów halnych, które uzbierały po drodze i poszliśmy dalej; stanęliśmy nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Na szczęście turystów „od Czarnego Stawu“ jeszcze nie było i mogliśmy spokojnie nasycać się pięknością widoku. Panny, które widziały po raz pierwszy staw tatrzański, a szczególnie Cesia, były zachwycone.
— Cudowne — mówiła — ta cicha, spokojna, jakby zamyślona toń i te wydzierające się w niebo, dziko spiętrzone turnie — co za kontrast i harmonia!
— Odwieczna pieśń — odrzekłem — tu cisza i uspokojenie, tam jakby jakaś szalona, nienasycona żądza, wydzieranie się z poziomów wzwyż.
Słońce jaśniało a wiatr wysoko przeganiał obłoki; w blasku słońca staw lśnił barwą granatową, przechodzącą ku brzegom w odcień szmaragdowy; gdy padł cień od chmury, toń stawała się ciemną, prawie czarną.
Czas było ruszać. Po niejakim czasie pięliśmy się wysoko serpentynami ku przełęczy między obu Kościelcami, ku Karbowi. Erna „wydzierała“ znów naprzód a Karol nawoływał i upominał; pod przełęczą jednak przystanęła i czekała na nas.
Ścieżka stawała się pod koniec bardzo stromą i piarżystą a gdy naszej ekscentrycznej towarzyszce zaczęły się usuwać na piargu stopy i ręce, które przybrała do pomocy, mina jej mocno zrzedła. Tu i ówdzie chciałem jej podać rękę.
— Nie, nie! — mówiła, ale już nie z tą werwą, jak na dole — chcę iść samodzielnie.
Gdy wreszcie stanęliśmy na przełęczy, była trochę blada a na czole pojawił się pot kroplisty. Zmiarkowałem przyczynę: nasza ekscentryczka przeżyła pierwszą emocję. Natomiast obie siostry Cesia i Lusia okazały się bardzo dzielne i wcale piargiem się nie stropiły, choć wiadomo, jak demoralizuje piarg, gdy nań pierwszy raz się wstąpi a szczególnie na stromym urwisku.
Szliśmy teraz dziką kotliną; ścieżka prowadziła pod małą ściankę, pod którą otwierała się przepaść wyłożona gładkimi, oślizgłymi od wody płytami, perć stawała się coraz węższa. Szedłem przodem.
— Ostrożnie? — wołał Karol — tu jest ekspozycja! można by ślicznie zjechać na dół.
Podszedłem pod samą ściankę.
— Tu jest klamra — rzekłem.
— Klamra! — zawołały panny i coś w rodzaju niepokoju odmalowało się na ich twarzach.
— Ostrożnie! — krzyczał Karol, dodając jeszcze pannom strachu.
— Nie ma czego się bać, — mówiłem — klamra służy za poręcz i jest bardzo dogodna.
Panny oglądały dość długą żelazną poręcz, wbitą w skałę, z respektem i ciekawością; nic dziwnego: pierwsza klamra.
Tłumaczyłem im, jak się osadza klamry na siarce lub ołowiu. Brały ją kolejno do ręki i przechodziły. Potem zaczęły się śmiać.
— Ależ to nic strasznego — rzekła Lusia — a tyle nam mówiono, że na klamrach to tak strasznie!
— Będziemy ich mieli dość na Świnicy z tamtej strony; cała ścieżka wyklamrowana.
— Tym lepiej — rzekła Lusia — będzie czego się trzymać!
— Oczywiście! źle bywa tam, gdzie nie ma klamer.
— Ale — wołała Erna, której emocja już minęła — ja przepadam za klamrami, ja kocham się w klamrach.
— Panno Erno! — rzekł Karol — niech pani klamrom tak od razu miłości swej nie oświadcza, żeby pani potem im się nie sprzeniewierzyła.
— O cóż! pan Karol widocznie ma mię za bojahuza!
— Bośmy już takie odważne widzieli, co potem siadały i jęczały: ja nie pójdę, ja się boję.
Erna spojrzała na niego z urazą i poszła przodem.
Wstąpiliśmy na potężny płat śniegu, zalegający dno kotliny; panny były niezmiernie ucieszone, w sierpniu na śniegu! Ten kontrast zawsze początkujących turystów bardzo bawi. Zaczęły się grzebać w śniegu jak dzieci a Erna pierwsza, ukręciwszy kulkę, cisnęła nią w Karola, wykrzykując, że się zemści za jego złośliwe uwagi.
Rozpoczęła się kanonada na śnieżki; my dwaj mężczyźni stanowiliśmy jeden obóz, panny drugi; kule sypały się gęsto. Najgwałtowniej nacierała Lusia, wysunąwszy się na czoło. W pewnej chwili jednak Karol, cisnąwszy śnieżkę, trafił w same różowe usta, tak że nieco śniegu wpadło w rozchyloną buzię. Rozległ się okrzyk zemsty i kanonada się podwoiła. Ja jednak dopuściłem się w stanowczej chwili zdrady ze względu na Cesię i ogłosiłem się neutralnym a wtedy Karol znalazł się pod ogniem wszystkich trzech, jak mówił, kolubryn.
Wzięty w trzy ognie musiał kapitulować i zdać się na łaskę i niełaskę. Lusia imieniem koalicji ogłosiła mu warunki pokoju; za karę musiał, klęcząc na kamieniu, zjeść kulkę ze śniegu, którą mu własnoręcznie skręciła, dla osłody jednak włożyła w środek cukierek a Karol, klęcząc, połknął gałkę. Potem dowodził, że była całkiem smaczna, że jednak za twarde warunki pokojowe potrafi jeszcze przy sposobności się zemścić. Istotnie ledwo uszliśmy ze sto kroków od pola śniegowego, gdy nagle rozległ się komiczno-rozpaczny krzyk Lusi; gdy się obejrzałem, zobaczyłem, że schyla się głową aż do ziemi i gwałtownie wytrząsa coś białego zza kołnierza. To Karol przez zemstę wsunął dziewczynie potężną gałkę śnieżną za kołnierz swetra.
Tak to bawiliśmy się jak dzieci.
Zbliżaliśmy się ku północnej, wspanialej ścianie Świnicy.
— Którędy droga na szczyt? — pytała Lusia.
— Prosto w górę tą ścianą — wskazywał Karol — będzie piękna robota.
W tej chwili Erna stanęła i wszystkie panny zaczęły niespokojnie przyglądać się czarnej ścianie.
— Ależ chyba nie! — mówiła Cesia.
— Co nie? tamtędy i kwita.
— O! nieprawda! — zawołała Lusia, która miała bystre oczko i wypatrzyła ścieżkę na zboczach Pośredniej Turni. — Pan nas chce zastraszyć. — Ot tam ścieżka, o, widzę, koło tej budki i na przełęcz.
— Orle gniazdo — rzekłem.
Po kwadransie pięliśmy się już zboczem dość przepaścistym Pośredniej Turni; uważałem, że panna Erna znów jest bledsza i w miejscach węższych odwraca głowę ku ścianie, aby nie patrzyć w urwisko.
— Cóż, kręci się w główce? — pytałem.
— Wcale nie! — odpowiedziały Cesia i Lusia. Erna milczała, udając, że nie słyszy. Na przełęczy Świnickiej odpoczęliśmy czas jakiś. Lusia otworzyła znów swój wydział czekoladowo-daktylowy; Erna wydobyła pudełko z ciastkami; było w ustach słodko, w sercu rozkosznie a przed oczyma przestronno i wspaniale. Ogromna wygięta olbrzymim łukiem, ciemna od borów Cicha dolina leżała głęboko u naszych stóp; przed nami jaśniała w słońcu wspaniała, rozłożysta, uformowana w przepiękne piętra i kotliny Wielka Kopa Koprowa.
Cesia bezwiednie przytuliła ramię do mego ramienia a ja, patrząc w jej przepaściste oczy, wypytywałem o dotychczasowe wrażenia.
— Jestem niezmiernie szczęśliwa. Od Kuźnic aż dotąd cały szereg prześlicznych obrazów i wspaniałych wrażeń przesunął się przez duszę jak w jakimś cudownym kalejdoskopie. A wszystkie takie nowe, świeże, dotąd niewidziane. Przy tym ta ciekawość, co dalej będzie, jakie nowe wrażenia wryją się w duszę; sądzę, że to, co dziś przeżywamy, zostanie na zawsze w pamięci. A tu jak błogo, jak miło, jaki śliczny, cichy zakątek, jak oddycha się lekko i swobodnie. Ale na równinach nie było tak miło — mówiła mi prawie szeptem do ucha — było smutno i nudno, tęskniło się i czekało, gdy tymczasem ktoś bujał nad Adriatykiem, kąpał się w błękitnym morzu i robił po nim wycieczki ze „Śliczną Panią“.
— Ale także tęsknił i ulatywał myślą w dal — szeptałem. — A o „Śliczną Panią“ nie trzeba być zazdrosną.
Cesia potrząsnęła przecząco główką:
— Wymówek się nie robi i wierzy się, ale było smutno.
Czas jednak było gotować się do dalszego pochodu; ciupagi zawisły na rzemyczkach u prawej ręki, aby nie mogły spaść w przepaść; panny, które nie miały męskich strojów, agrafkami podpięły krótko sukienki i weszliśmy na turnie.
Po kwadransie panny jednogłośnie stwierdziły, że wspinanie się po turniach jest nadzwyczaj przyjemne; turnia tu zresztą jest w ogóle łatwa i nie jest przepaścista. Szliśmy więc żwawo. Dopiero przy klamrze, którą po drodze napotkaliśmy, ścieżka zawisła na krótkiej przestrzeni nad przepaścią. Cesia i Lusia przeszła to miejsce wybornie; Erna zbladła znowu; jakiś czas widać było wahanie się, nie przyjęła jednak mej pomocy i sama przeszła, ale widziałem, że kurczowo zaciskała wargi a pot znów kroplami wystąpił na czoło; widocznie walczyła ze sobą.
— Obawiam się — rzekłem po cichu do Karola, — że samodzielność panny Erny skończy się na klamrach przy zejściu do Pięciu Stawów, możemy mieć z nią kłopot; przepaść robi widoczne wrażenie.
W pół godziny potem, pokonawszy u góry kilka wysokich stopni, stanęliśmy na szczycie.
I otworzył się przed nami czarodziejski widok tatrzański i przepyszną, gigantyczną swą rzeźbą wrzeźbiał się w nasze dusze; jakby morze rozhukane straszliwą burzą i zastygłe nagle w masy fał kamiennych leżało przed nami. Dzika, szalona potęga żywiołów odsłaniała przed nami swe tajemnice. Cesia stanęła nad urwiskiem wpatrzona w chaos kamiennych labiryntów; otoczyłem jej kibić ramieniem, przyjęła to ze słodkim uśmiechem, jako dowód troskliwości i ochrony.
— Odwieczna pieśń! — rzekła, wskazując oczyma na krajobraz.
Tak była to odwieczna pieśń nieskażonej ręką ludzką i wspaniałej w swej pierwotności przyrody, a w nas samych, w naszych bijących szybko sercach, w piersiach falujących jeszcze zadyszaniem wspinania się grała druga odwieczna pieśń — miłości. I obie te pieśni, brzmiące jakby niezmiernym dysonansem, zlewały się w przecudną harmonię w naszych duszach. Oczom naszym narzucała się przede wszystkim olbrzymia, regularna, nie mająca sobie równej ściana Hrubego Wirchu.
— To jakby mur jakiegoś zaklętego zamku — mówiła Cesia.
— Tak — rzekłem — a Krywań jest basztą, która tego zaklętego zamku strzeże; a w zamku mieszkają koboldy gór zazdrosne o swe niezmierne skarby i strzegące ich pilnie. Gdy mieszkaniec dolin zbliża się, by poszukiwać tych skarbów, zagrażają mu przepaścią, staczają nań kamienne lawiny, nasyłają mgły obłędne, wypuszczają z nor podziemnych wichry, grożące śmiałkowi strąceniem w przepaść. Aby uczynić drogi do skarbów niedostępne, rozsypały wszędzie ogromne pola spiętrzonych i dziko rozrzuconych głazów, maliniaków; zbocza obsadziły niedostępnymi wałami splątanej bezładnie kosówki. Ale człowiek nie odstrasza się i przychodzi szukać tych skarbów. I my jesteśmy poszukiwaczami skarbów i mam nadzieję, że tym turniom wydrzemy niejeden skarb bezcenny.
Krajobraz przed nami roztaczał widok jakby zamków zaklętych i grodzisk przedwiecznych, dziedzińców opasanych wyniosłymi murami i korytarzy, opadających w fantastyczne piętra.
Taki korytarz tworzyła ściana Hrubego i Koprowego Wirchu; drugi taki korytarz ciągnął się między Koprowym a Liptowskimi Murami a razem wybiegały w jeden potężny korytarz Koprowej doliny. Ponad nią sterczało z drugiej strony kolosalne zamczysko Wielkiej Kopy Koprowej w odrębnym, łagodniejszym stylu a jej żebra i grzbiety boczne tworzyły szereg zamkniętych dziedzińców i wysoko wiszących pięter. Pod tym zamczyskiem wił się potężny, we wspaniały łuk wygięty korytarz Cichej doliny, nad którą sterczały wapienne baszty Krzesanicy i Ciemniaka. Pod nami jeszcze jeden korytarz utworzony przez Liptowskie Mury i Miedziane, tudzież ścianę skalną, w której jako baszty na dwu krańcach tkwiły Świnica i Kozi Wirch. Tu na dnie pięter lśniły ku niebu stawy. A my staliśmy właśnie jakby na potężnej baszcie. Za Miedzianym widniało znów zamczysko opasane Mięguszowieckimi turniami i ścianą Żabich szczytów z basztami Mięguszowieckiego i Rysów. A dalej grodziska i zamczyska i fantastycznie pokrzyżowane korytarze z tysiącem murów i baszt, wśród nich olbrzymia ściana Garłucha i potężne grodziszcze Lodowego. A nad wszystkim w górze wiatr przeganiał chyżo obłoki a cienie ich, mknąc po ścianach i szczytach, tworzyły ruchome ciemne plamy, uwydatniające jeszcze silniej jasność oświetlonych słońcem konturów i załomów skalnych.
Nasyciwszy się nieco widokami, siedliśmy na odpoczynek; była godzina druga — pora obiadowa. Rozłożyliśmy swe zapasy; panny przygotowywały dania a my z Karolem jako zawiadowcy wydziału herbacianego, zapaliliśmy maszynki spirytusowe. Szynka, bułka z masłem, jaja, ciastka, figi i daktyle rozłożone na obrusie z gazety były naszym posiłkiem; wkrótce z maszynek buchała para i herbata była gotowa. Do herbaty dolałem pannom soku. Rum i inne alkohole były surowo zabronione ze względu na przepaścistość dalszej drogi. Cesia była uroczą gospodynią, Erna leżała do słońca, wsparłszy główkę na łokciu i śledząc wzrokiem przelatujące obłoki, Lusia przekomarzała się z Karolem, przeszkadzając mu w gotowaniu i nalewaniu herbaty.
Po herbacie oglądaliśmy na nowo widoki, objaśniałem pannom nazwy szczytów, gdyż Karol nie znał się na nazwach; kąpaliśmy się przy tym w słońcu i w masach przeczystego, kryształowego powietrza. Lusia nalegała, żebym co opowiedział, przez dziwny kontrast a może i podobieństwo przyszło mi na myśl morze i wycieczka morska z Abazji do Poli.
— Zgoda — rzekłem — opowiem o wycieczce morskiej łodzią motorową i o „Ślicznej Pani“.
— Doskonale! — żywo potakiwała Cesia. — Jesteśmy bardzo ciekawe, bo o „Ślicznej Pani“ coś już wiemy, ale niedużo.
— Było więc tak: Mieszkało nas przeszło dwadzieścia osób Polaków w zeszłym miesiącu we willi Ayram, prześlicznie wzniesionej na terasie, nad morzem. Ułożyliśmy wspólnie wycieczkę do Poli dużą łodzią motorową: inicjatywę do niej dało młode małżeństwo, literat z żoną, którzy spędzali tu swe miodowe miesiące. Byli szczęśliwi, ruchliwi i ożywiali całe towarzystwo. Wśród niego była „Śliczna Pani“, mężatka a raczej rozwódka, nazwana tak przez swoich adoratorów; nazwa ta zresztą przyjęła się, bo istotnie była bardzo ładna. Panie nawet choć z przekąsem używały tej nazwy. Szczególnie ładnie wyglądała w jedwabnym japońskim kimono w barwne kwiaty, gdy na leżaku niedbale rozciągnięta używała kąpieli powietrznej na terasie wśród girland z róż i zieleni. Mówiła, że jest niby troszkę chora na serce i musi dużo leżeć — ale mnie zawsze się zdawało, że to były dobrze obmyślane akcesoria.
— O! zaraz wyłazi złośliwość męska w ocenie kobiet! — wtrąciła panna Erna.
— Niech będzie! panie odpłacacie nam pięknym za nadobne.
— Proszę nam mówić o adoratorach „Ślicznej Pani“ — nalegała żywo Cesia.
— Owszem; adoratorami „Ślicznej Pani“ byli dwaj młodzieńcy: trzydziestoletni inżynier i młody jeszcze gołowąsy maturzysta, który bawił z rodzicami w Abazji, przystojny chłopak. Zdawało mi się, że „Śliczna Pani“ obu obdarza jednako swymi względami. Prócz tego były jeszcze dwie panny brunetki z matką i ich przyjaciółka, ładna blondynka. Tej nadskakiwał mocno pan, który nazwany został „Salonowcem“ dlatego, że z powodu przepełnienia willi sypiał w salonie. Miał on zresztą mało z tą nazwą wspólnego; kierownik szkoły z jakiejś zapadłej dziury, poczciwy z duszą, widział zdaje się salon po raz pierwszy we willi Ayram. Nazwa jednak właśnie dlatego do niego przylgnęła. Był jeszcze jeden dziennikarz z Warszawy z żoną, miłą, żywą osóbką i jeden młody ksiądz bardzo pobożny, który bardzo lubił rozmawiać z kobietami, ale wstydził się i nie chciał za nic pozować do zdjęcia fotograficznego w towarzystwie niewiast. Prócz tego jeszcze kilka osób.
Wycieczka ta była z przygodami. O siódmej rano wyjechaliśmy z willi łodzią motorową; miała ona dwa pomosty, przedni i tylny a w środku dużą kajutę z oknami, w której mogło się pomieścić całe towarzystwo w razie deszczu. Pogoda była cudowna, morze w dali mleczno-opalowe, w pobliżu przelewało się jakby roztopiony lazur. Jechaliśmy Quarnerem między wyspą Cherso a brzegiem istryjskim, nad którym wznosił się wspaniały masyw Monte Maggiore. Pierwsza przygoda mnie spotkała; wiatr zerwał mi z głowy słomkowy kapelusz i zrzucił go w morze.
Był to śliczny widok, gdy sternik łodzi w pełnym biegu opisał nią ogromne koło, podpłynął z nią tuż obok kapelusza i chwycił go w przelocie ręką z morza. Zaraz naturalnie wyciągnął ku mnie rękę i musiałem w nią włożyć suty napiwek.
Druga przygoda spotkała salonowca. Bawiąc blondynkę siedzącą na ławeczce na przednim pomoście, usiadł naprzeciw niej w białym, pikowym ubraniu, na zwoju liny okrętowej; gdy wstał, rozległ się śmiech ogólny; dolna część ubrania od smolnej liny ozdobiona była czarnymi, poprzecznymi pręgami. Wszelkie próby odczyszczenia były bezskuteczne, lepka czarna masa przylgnęła na zawsze. Położenie biednego salonowca było nie do pozazdroszczenia; najbardziej go to ubodło, że i blondynka, która go zawsze trochę ironicznie traktowała, teraz dała wprost upust swej wesołości. Ale los i na niej się zemścił.
Przy drugim śniadaniu, które spożywaliśmy w kajucie, wszystkie trzy panny, częstowane przez mężczyzn czerwonym winem, wypiły po kilka kieliszków; tymczasem na morzu pojawiały się coraz większe fale, po których łódź nasza ślicznie skakała jak delfin. Ale kołysanie to dało się pannom we znaki; po jakimś czasie opuściły pomost i poszły do kajuty. Gdym przechodził przez kajutę na tylny pomost, leżały na kanapkach i skarżyły się na ból głowy.
W pewnej chwili siedzieliśmy z salonowcem na pomoście, gdy wychyliwszy się za burtę, ujrzeliśmy niezwykły widok; przez trzy okna kajuty wychylały się trzy panieńskie główki a z pięknych ust leciały w morze strugi czerwonego wina. Cofnęliśmy się czym prędzej. Ja śmiałem się, ale poczciwy salonowiec był bardzo zaniepokojony i chciał spieszyć z pomocą; wyjaśniłem mu dopiero, że to morska choroba, że panny nadużyły wina i że na lądzie zrobi się im dobrze.
Przeszliśmy potem na przedni pomost. Śliczna pani otoczona była swymi adoratorami i bardzo rozpromieniona, młode małżeństwo siedząc na samym dziobie statku śpiewało pięknym głosem jakieś włoskie pieśni, fale biły o boki łodzi i pieniły się, brzegi znikły z oczu, byliśmy na pełnym morzu. Około pierwszej dobiliśmy do portu w Poli. Panny zbiedzone udały się zaraz z mamą do hotelu a towarzyszył im poczciwy salonowiec, na którego służba hotelowa patrzała z wesołym podziwem. Śliczna pani z oboma adoratorami wsiadła na dorożkę i gdzieś się ulotniła; reszta towarzystwa, spożywszy obiad na werandzie, udała się na zwiedzanie miasta i jego starożytności rzymskich. Świątynia Augusta, łuk Trajana i ogromne ruiny cyrku wzbudziły nasz podziw. Po drodze namówiłem młodą mężatkę, skorą do figlów, aby mi ułatwiła zdjęcie młodego pobożnisia księdza w niewieścim towarzystwie; przyrzekła, że się tego podejmie przy podwieczorku, bylem miał gotowy aparat. Obiecałem za to, że zrobię paniom po odbitce. Istotnie gdyśmy wrócili nad molo, wesoła kobietka usiadła z nim umyślnie przy osobnym stoliku i nadzwyczajnie go kokietowała; on był cały rozpromieniony i w tej chwili udało mi się strzelić migawką. Wszyscy obserwowali tę scenę i ksiądz się spostrzegł po niewczasie; śmiano się z niego i był mocno zawstydzony. Redaktorowa z Warszawy obiecywała posłać obrazki z tej wycieczki do jednego z pism ilustrowanych. Prosił mię potem, żebym zniszczył kliszę. Ani mowy; narobiłem po powrocie odbitek i rozdałem paniom a one jedną wręczyły jemu w ładnej ramce. Był na niej rozanielony i rozczulony.
Wnet też zjawiła się Śliczna pani ze swą asystą a trzeba dodać, że towarzystwo było tym odosobnieniem się zgorszone, szczególnie panie. Panny z matką zjawiły się też na werandzie, objawy choroby morskiej już minęły. Chciały wracać koleją, ale dały się namówić na powrót łodzią, gdyż marynarze zapewniali, iż wiatr na morzu ustał. Salonowiec miał dolną część ubrania całkiem nową i asystował blondynce i pannom przy wsiadaniu do łodzi. Zauważyłem, że Śliczna pani była podniecona, inżynier rozpromieniony a gołowąsy adorator miał wygląd nienaturalny i był ponury. Zapewne niepowodzenie w miłości.
Powrót był bajeczny; morze wygładzone jak błękitna tafla. Zapadł przepiękny wieczór i jeszcze cudniejsza noc. Było dość ciemno, ale niebo całe lśniło milionami gwiazd a morze w zachwycający sposób fosforyzowało. Jest to prześliczne zjawisko. Statek zostawiał za sobą seledynową jaśniejącą smugę, naokoło dzioba tworzyła się świetlana jasność; gdy włożyłem rękę do wody, cała ręka i woda świeciła dziwnym blaskiem. Usiadłem na tylnym pomoście, aby oglądać fosforyzującą smugę; po chwili dopiero zauważyłem, że obok w rodzaju niszy utworzonej przez ścianę kajuty i burtę siedzi para: Śliczna pani i jej młodszy adorator, który był już na pół pijany a na pół oszalały namiętną miłością. Już przed tym widziałem, że ona bawi się z nim jak kotka z myszką, umyślnie podnieca jego uczucia a poza jego plecami uśmiecha się porozumiewawczo do inżyniera, który patrzał na młokosa niechętnym okiem, ale znosił go dla zabawy Ślicznej pani. Mimowoli usłyszałem rozmowę: młodzieniec oświadczał swą miłość, to znów przedstawiał swą rozpacz, wreszcie żądał jako dowodu uczuć — pocałunku, przy czym groził, że rzuci się w morze.
Śliczna pani, śmiejąc się, odmawiała, on szalał. Niechcąc być dłużej świadkiem mimowolnym tej sceny wstałem i przeszedłem na przedni pomost; w drzwiach kajuty spotkałem inżyniera, który szukał Ślicznej pani. Siadłem na ławeczce przedniego pomostu, gdzie było zebrane prawie całe towarzystwo, które teraz odosobniało się od trójki, gdy nagle rozległ się krzyk i coś wpadło w morze. Przy seledynowej jasności fosforyzujących fal poznałem maturzystę; jak się okazało chłopiec zrozpaczony skoczył w morze, aby się utopić; zanurzył się w wodzie a statek tymczasem szybko odpłynął. Jednak natychmiast zakreślił wspaniały łuk i podążył z powrotem na miejsce katastrofy. Nasz młodzian, którego chłód wody morskiej musiał otrzeźwić, wypłynął na powierzchnię a ponieważ dobrze pływał, utrzymywał się więc na fali, aż nadpłynęła pomoc. Wprowadzono go do kajuty, cały ociekał wodą i przedstawiał nieszczęsny ale i komiczny widok. Tymczasem pokazały się światła portowe Rjeki i migocące różnobarwnie światło latarni morskiej; był to czarujący widok. O dwunastej w nocy dobiliśmy do willi Ayram. Nazajutrz wstawszy późno, dopiero przy obiedzie dowiedziałem się, że rodzice zabrali młodziana i zaraz wyjechali z nim z Abbazji, a na drugi dzień wyjechała bez pożegnania Śliczna pani i ulotnił się inżynier. Mówiono potem, że wyjechali razem do Wenecji na Lido. Takie to były przygody na wycieczce morskiej.
— Ciekawa jestem — rzekła Lusia — czy nam zdarzą się jakie przygody na naszej wycieczce tatrzańskiej.
Widziałem, że z mej opowieści Cesia jest niezmiernie rada i że na mnie patrzy jakby z wdzięcznością. Przy sposobności uścisnęła mię nieznacznie za rękę i szepnęła:
— Podejrzewałam troszkę, ale teraz przepraszam i wierzę.
— A ja za to powiem, że w czasie tego powrotu, w ową noc bajeczną na morzu było mi smutno i tęskno i myśli me były daleko, daleko.
— Ale teraz już nie jest tęskno i smutno?
— Och nie — bosko!
Dwie godziny spędziliśmy na szczycie, pora była schodzić, gdyż chcieliśmy na noc podążyć do Morskiego Oka. Ścieżka ku Pięciu Stawom, choć zabezpieczona klamrami, jest silnie przepaścista; po lewej przeważnie ściana, po prawej otchłań. Szedłem przodem, za mną Cesia i Lusia, potem Erna i Karol. Erna była znów blada i twarz odwracała ku ścianie; obie siostry szły wybornie. Pomagałem Cesi, Lusia przeważnie szła bez pomocy, Karol miał na oku Ernę, której ręce drżały, gdy chwytała za klamry.
W jednym miejscu wysterczający ze ściany głaz rozdziela ścieżkę i trzeba, stojąc na jednym jej końcu i trzymając się skały, prawą nogą okroczyć go, robiąc łuk w powietrzu nad przepaścią a stanąwszy na drugiej części ścieżki, powtórzyć tę ewolucję lewą nogą. Na dobitek Karol, ujrzawszy, że objaśniam Cesi sposób przejścia i wykonywam odpowiednie ruchy, krzyknął:
— Ostrożnie! bo tu niebezpiecznie! Tu spadł ów oficer bawarski!
Czy tu spadł, to pytanie, ale okrzyk wywarł niepożądane wrażenie na Ernie. Doszedłszy do głazu, stanęła; wargi jej zaczęły drżeć i pot kroplami wystąpił na czoło.
— Nie ma nic trudnego — mówiłem — są przecież chwyty po obu stronach.
Próbowała przestawić nogę, ale nóżka zaczęła dygotać i szybko ją cofnęła.
— Ja nie przejdę, nie mogę — mówiła z widoczną trwogą.
Nadszedł Karol, chwyciliśmy po obu stronach głazu za chwyty a Karol podał mi nad przepaścią swą potężną ciupagę; utworzyła się w ten sposób bariera i dopiero teraz skłoniliśmy dziewczynę, że wykonała pod jej osłoną wskazane ruchy. Karol ją strofował następnie:
— Chyba pani tak widziała przepaści szwajcarskie, jak ja.
— Ależ widziałam, tylko one nie były takie okropne.
— Pewnie, bo pani widziała je z daleka.
Dziewczyna zamilkła, miała łzy w oczach, dalszą drogę odbywała w milczeniu i z widocznym wysiłkiem woli. Zatrzymywałem się często dla krótkich odpoczynków, wiedząc, że zmęczenie działa w takich razach demoralizująco. Na zboczach Gąsienicowej Turni ścieżka podnosiła się nieco w górę i nagle urywała się pionowo. Prostopadły, kilkunastometrowy żleb w rodzaju komina o gładkich ścianach, opatrzony zresztą klamrami zamiast stopni i łańcuchem wbitym w prawą ścianę boczną zamiast poręczy stanowił dalszą drogę. Zarządziłem odpoczynek. Gdy Erna podeszła na brzeg kominka i ujrzała go, nagle zbladła jeszcze silniej, zaczęła drżeć i usiadła na skałach.
— Ja tędy nie pójdę, ja nie mogę! — mówiła na pół z płaczem.
— Jakto? — ofuknął Karol — mamy panią tu zostawić, czy co? Musi pani iść! Wszyscy tędy przechodzą!
— Ja nie mogę! róbcie, co chcecie, ja nie pójdę!
— Więc cóż? — wołał z gniewem Karol — mamy wracać i całą wycieczkę popsuć? A to ślicznie!
— Wracać także nie mogę, nie wiem, co mi jest, ale nie mogę! — skarżyła się dziewczyna niepodobna teraz do owej rezolutnej i czupurnej Erny z dolin.
Wziąłem Karola na bok.
— Daj pokój! pozwólmy jej odpocząć i uspokoić się; nieprzewidziany kłopot; krzykiem nic nie wskórasz.
— Owszem — odparł Karol — to są znane wypadki w praktyce turystycznej. Przewodnicy zakopiańscy w takich razach krzykiem i groźbą uzyskują nieraz pożądany skutek.
— U niej widoczne wyczerpanie siły woli — mówiłem. — Przepaść robi na nią zbyt silne wrażenie. Niech odpocznie a ja tymczasem sprowadzę pannę Cesię, wy zostaniecie przy Ernie. Gdy wrócę, zejdziesz z Lusią. Może to podziała, gdy zobaczy, że musiałaby sama zostać.
Po niejakim czasie byliśmy z Cesią już u stóp komina. Zostawiłem plecak i ciupagę obok Cesi i wspiąłem się na nowo. Na górze Karol znów krzyczał na Ernę i teroryzował dziewczynę a ona odpowiadała tylko:
— Ja nie mogę, ja nie pójdę — i łzy jak perły sypały się z oczu.
— Daj pokój — rzekłem do Karola — sprowadź pannę Lusię a mnie zostaw! Czekajcie na nas na dole.
Zniknęli w czeluści. Usiadłem wtedy obok Erny i wyjąwszy chusteczkę, obtarłem najpierw łzy z jej oczu; przyjmowała to jak biedne, nieszczęśliwe dziecko.
— Panno Erno! — dodawałem otuchy — niech się pani uspokoi; to gra nerwów; tam nie ma nic tak strasznego i trudnego; doskonałe stopnie i pyszna poręcz.
— Ale ja nie mogę.
— Ja wiem — teraz pani jeszcze nie może, bo u pani działa nie obawa, tylko zmęczenie.
— Tak, tak! — chwyciła się mych słów dziewczyna — ja sama to czuję, że to nie obawa, tylko zmęczenie.
— A widzi pani! pani sobie wypocznie i pójdziemy.
Milczała, ja zaś ciągnąłem dalej łagodnie:
— Gdybyśmy się stąd cofnęli, toby potem w Zakopanem okropnie szkalowano naszą taternicką sławę. I najlepszego taternika mogą siły opuścić, ale je odzyskamy i pokażemy, żeśmy odważni i kpimy sobie z przepaści.
Dziewczyna podniosła głowę i uśmiechnęła się; zdawało się, że trafiłem we właściwą strunę. Posiedziała chwilę, potem popatrzała w komin, ale wnet się cofnęła.
— Pani nie potrzebuje patrzeć w przepaść, ja będę zasłaniał i nie może się pani nic stać, bo będzie pani całkowicie zabezpieczona. No cóż? Przecież nie pozwolimy, żeby się z nas śmiano.
— Dobrze — rzekła dziewczyna, wstając — chodźmy!
— Zaraz, — dodałem — pani ma pod sukienką doskonałe czarne szarawarki turystyczne; sukienka to tylko zawada i dawno trzeba było ją zrzucić. Proszę to zrobić, ja nie patrzę.
Po chwili sukienka poszła do worka; wziąłem jej worek na ramiona i zabrałem ciupagę. Zsunąwszy się w komin, stanąłem twarzą do ściany, jedną ręką trzymałem łańcuch a drugą krawędź komina, tworząc tym sposobem jakby kosz ochronny.
— Niech pani siada i stawia nogę tu na klamrze a łańcuch w obie ręce.
Dziewczyna posłuchała.
Cofając się o jedną klamrę w dół, chwytałem następnie najwyższą, jaką mogłem dosięgnąć klamrę a dziewczyna stopniowo zsuwała się między mnie i skałę.
— Proszę patrzeć na mnie a nie poza mnie; nie jestem znów tak bardzo brzydki, można patrzeć.
— Ależ owszem — rzekła, śmiejąc się już dziewczyna — pan Tadeusz nie jest wcale brzydki.
— Za to pani na tych klamrach ślicznie wygląda.
Dziewczynie to pochlebiało, śmiała się coraz weselej i szła pewniej.
— Wcale nie tak strasznie, jak myślałam w górze.
Zeszliśmy szczęśliwie; powitano nas na dole z triumfem.
— To wcale nie była obawa — tłumaczyła się Erna — to tylko zmęczenie; odpoczęłam i zeszłam.
— Tak — drwił Karol — ale teraz pani przyzna, że ród męski na coś się przyda.
— E, pan Karol to tylko umie fukać i łajać!
— A gdyby pani nie zeszła, wie pani, coby było — przedrzeźniał się dalej — wziąłbym przemocą na barana i zniósł tak jak juhas kulawą owieczkę.
Śmialiśmy się wszyscy, śmiała się i Erna.
Dalsza droga nie przedstawiała już większych trudności i wkrótce stanęliśmy na Zawracie.
Upewniwszy się, że już więcej przepaści na naszej drodze ku Pięciu Stawom nie będzie, Erna wpadła w doskonały humor, wszyscy zresztą mieliśmy już ich dość i byliśmy radzi.
Ja z Cesią napawaliśmy się jeszcze widokiem, ujętym w ciaśniejsze ramy niż ze Świnicy, ale bardzo pięknym; reszta towarzystwa zbiegła serpentynami w dół i wkrótce znikła nam z oczu pod turniami Koła. Zeszliśmy także ale szliśmy powoli, było nam błogo we dwoje.
Stanęliśmy na wyniosłej kamiennej buli. Roztaczał się stąd przepiękny widok na całą wygiętą we wielkie półkole dolinę Pięciu Stawów, opadającą piętrami; na każdym piętrze lśnił staw. Najniżej jaśniał granatową falą Wielki Staw o formie regularnej elipsy u podnóży Miedzianego. Nad Małym Stawkiem widniało schronisko.
— Chmurzy się, będzie burza — wskazała ku Świnicy; istotnie od zachodu ukazały się ciemne chmury. Schodziliśmy więc szybko ku Wielkiemu Stawowi. Zrywał się wicher; od czasu do czasu uderzał nagle i przycichał, ale każde następne uderzenie było potężniejsze. Na hali wziąłem Cesię pod ramię, gdyż uderzenia wichru groziły czasem obaleniem.
Przeszliśmy przez kładkę na Roztoce, przystanęliśmy na chwilę, aby spojrzeć na jezioro, gdy nagle ujrzeliśmy prześliczne zjawisko: nad naszymi głowami grała wszystkimi barwami przecudna, zupełnie kolista, jak aureola nad głowami świętych, tęcza. Śliczne, niezapomniane zjawisko!
Grzmot na Buczynowych Turniach, gwałtowny podmuch wichru od stawu i duży kroplisty deszcz przyspieszyły nasze kroki. Ściemniło się, gdy doszliśmy do schroniska.
Było pełno osób; nasza trójka czekała nas na werandzie.
— Co to jest? — wołał Karol. — Gdzieżeście się zawieruszyli? Myśmy już zwiedzili Wielką Siklawę a was nie ma i nie ma.
— Tak się nie robi — rzekłem z udanym zagniewaniem — czemuście nie czekali? śliczny przewodnik! Mogliśmy tymczasem gdzie zbłądzić i zginąć!
— Bo turyści powinni trzymać się przewodnika!
— Ale jeszcze więcej przewodnik powinien pilnować się turystów; cóż będzie z noclegiem?
— A licho wie! Gdy przyszliśmy, było tu pusto, a teraz burza spędziła turystów zewsząd; ani jednego łóżka, wszystko zajęte!
— No! wiecie państwo — wołałem — to pierwszorzędny przewodnik! Zamiast zająć łóżka i zabezpieczyć noclegi, poleciał licho wie, dokąd; a teraz nocuj na deszczu!
— A kto wiedział, że przyjdzie burza! Zresztą idziemy do Morskiego Oka.
— Czyś oszalał? teraz po ciemku, w taką pogodę!
Było już zupełnie ciemno, deszcz lał prawdziwie tatrzański, biły gęsto pioruny a wicher trząsł całym drewnianym schroniskiem.
— Zaświecę latarnię i pójdziemy — dowodził Karol.
— Czy widzicie panny? ten człowiek niespełna zmysłów, chce nas prowadzić na skręcenie karku.
— Nie! nie! — wołały panny, biorąc mą stronę — przecież leje okrutnie, ładniebyśmy wyglądały.
— Otóż to turyści wygodnisie! — krzyczał Karol — na pół komicznie, na pół z gniewem.
— Oto jest przewodnik bzik! — wołałem w podobny sposób. — Moknij, jeśli ci się podoba, my już wolimy przesiedzieć noc choć tu na werandzie.
Wszedłem do izb; w obu izbach i w kuchni wszędzie siedzieli lub leżeli już turyści i turystki na łóżkach i na siennikach na ziemi; było pełno i parno. Pomówiłem z gospodynią.
— Chyba tylko na strychu — mówiła, wskazując ciemny otwór w pułapie werandy — tam są jeszcze sienniki i dam parę poduszek i koców przynajmniej dla pań; to ostatnie.
— Prosimy — rzekłem, biorąc drogocenne przybory pod swą opiekę. Karol zapalił latarnię, podstawiliśmy stół pod otwór, wszedłem na górę. Były trzy sienniki; trzy poduszki i koce podał mi Karol przez otwór.
— Wcale tu dobrze — rzekłem przez dziurę — panie będą miały łóżka, tylko my będziemy spali na gołych deskach. Dach szczelny i nie wieje zbytnio. A więc zajmuję ten wspaniały apartament. A teraz kolacja! — dodałem, schodząc na dół. Przesunęliśmy stół w najzaciszniejszy kąt werandy, obsiedli go dokoła i wydobyli zapasy; latarnia zawisła na belce nad stołem. Gospodyni dostarczyła nam herbaty, jaj, chleba, piwa; mieliśmy jeszcze sporo swoich prowiantów; po trudach apetyt był doskonały.
— Cóż nam brakuje? — mówiłem. — Tu mamy paradną jadalnię, na górze pyszną sypialnię a całe Tatry są dla nas jednym wielkim salonem ozdobionym w najpiękniejsze obrazy przyrody. Urządziliśmy się po magnacku.
— Tak — rzekł Karol — tylko my dwaj nad ranem będziemy dzwonić zębami; panie przynajmniej mają ciepłe wełniane koce.
— To my panom jeden koc odstąpimy — rzekła Cesia.
— Nigdy w świecie takiej ofiary nie przyjmiemy; turyści muszą się hartować — zresztą mam serdak — mówiłem — jakoś to będzie.
Z izb dochodził wesoły gwar, wicher huczał i trząsł budą, deszcz szumiał; po grani Miedzianego co chwilę przelatywał jakby olbrzymi wąż ognisty — to za turniami jego nad Morskim Okiem szalała burza, która tamtędy się przewaliła.
— Cudowny widok! — wołała Cesia. — Jak bajecznie w tych Tatrach, nawet noc i burza dostarczają wrażeń i widoków. Będzie to nigdy niezapomniany dzień! — tu rzuciła mi przeciągłe, rozkoszne spojrzenie.
— O tak! — mówiłem i przytuliłem ramię do boku dziewczyny, żar bił od niej i upajał mię.
— Niech żyje Świnica! — wołałem, podnosząc w górę kieliszek wina. — Zdrowie naszych ślicznych, kochanych taterniczek!
— Zdrowie naszych dzielnych przewodników! — wołały panny, brzęknęły kieliszki i kubki, złoty był nastrój. Psuł go jednak umyślnie Karol, który miał ochotę się kłócić i przedrwiwać.
— E, takie taterniczki, co to beczą na turniach!
— Panie Karolu! — wołała Erna — ja już panu mówiłam, że to ze zmęczenia, a pan zamiast mię żałować, to tak ofuknął i skrzyczał.
— A nie ostrzegałem? nie trzeba było ciągle naprzód wydzierać! A ciągle przymawiała: precz z rodem męskim, nie chcę o nim słyszeć! A kto ratował na turniach? O, Tatry to doskonały pedagog! uczą wytrwałości, przedsiębiorczości, rozwijają odwagę — ale zarozumiałych uczą często pokory!
— To też ja przyjmuję tę naukę — odparła Erna.
— A ja pani radzę i dalsze wyciągnąć konsekwencje; w życiu jak w Tatrach pomoc męska jest kobiecie więcej potrzebna, niż młoda, czupurna główka myśli. Trzeba sobie upatrzyć jakiegoś ładnego pomocnika i przewodnika, który by w razie potrzeby wziął na barana. Ot co!
— Pomyślę nad tym — śmiała się Erna rozbawiona — tylko chciałabym, żeby to był przewodnik podobniejszy do pana Tadeusza, jak do pana Karola, bo pan Tadeusz nie fukał, nie krzyczał, a chusteczką łzy ocierał i pocieszał.
— E, czasem lepszy taki, co fuka — broniła Lusia Karola.
Po wieczerzy podsunąłem z Karolem stół pod otwór wiodący na strych; Karol wszedł pierwszy z latarnią, podałem mu worki a potem wstępowały panny, wspinając się po wbitych w ściany listwach, — na koniec ja. — Latarnię zawiesiliśmy na belce i zaczęliśmy gotować się do noclegu.
Nagle z izby, nad którą mieścił się nasz apartament, odezwały się krzyki:
— Proszę złazić, bo sufit się załamie!
Nie chciałem wierzyć, ale krzyki wzmogły się:
— Belka się gnie! proszę zleźć! bo będzie katastrofa!
Zeszliśmy z Karolem i weszliśmy do izby. Istotnie środkowa belka zupełnie cienka wygięła się mocno a mieszkańcy izby nalegali, abyśmy zeszli ze strychu.
— Dobrze państwu gadać — rzekłem — ale gdzież będziemy nocować? Zaradzi się temu; przesuniemy sienniki ku ścianom; boczne belki grubsze, wytrzymają.
Wróciliśmy na górę i tak zrobiliśmy; panny ulokowaliśmy w jednym kącie a sami mieliśmy spać na gołych deskach w drugim.
— Już teraz bezpiecznie — krzyczeliśmy z góry — proszę spać spokojnie!
— Dobranoc! — krzyczano z dołu.
— Jaka tam dobra noc! — stękał Karol — twardo i zimno! To panny takie ciężkie — mówił następnie — aż belki się gną pod nimi.
— Przepraszam, to panowie — odcięła się Lusia — a zwłaszcza pan Karol! jadł nieprawdopodobne porcje.
Istotnie mój kolega lubił zjeść dużo i dobrze.
— Opowiem państwu — rzekłem — jaką tu Karol zupę gotował przed kilku dniami, gdy przyszliśmy ze Świnicy.
— Słuchamy — wołały panny — tylko proszę zgasić świecę.
Świeca zgasła. Ulokowałem się na podłodze w poprzek desek, bo zauważyłem, że były cienkie szalówki; pod głową, na którą wciągnąłem głęboko czapkę, miałem gołą belkę i przykryłem się serdakiem, kurcząc się pod nim.
— Śliczny nocleg — rzekłem — przykryj szyję zimno w nogi, przykryj nogi zimno w szyję; jest jakiś taki wiersz o zbyt krótkiej kołdrze. Otóż ja mam taką kołdrę z mego serdaka. Słuchaj Karolu! ty połóż się tak jak ja poprzecznie do długości desek, boś ciężki i gdy zwalisz się całym ciężarem na jedną, może pęknąć.
— Oczywiście — odparł Karol — ja już sam to przewidziałem.
— A ta zupa? — wołały panny.
— Hej! cicho tam. — krzyczano z dołu — już minęła godzina policyjna, chcemy spać!
— Dobrze wam to gadać w ciepłej izbie — wołał Karol — gdy my tu marzniemy! Zresztą w Tatrach nie ma policji i nie ma godziny policyjnej!
— Otóż było tak: — opowiadałem — Karol zapowiedział, że zgotuje bulion; skrajał ogromny kawał, gotował to w dużym garnku na kuchni a potem zażądał od gospodyni dziesięć jaj i wbił je wszystkie do garnka. Zrobiła się z tego gęsta kasza. Nie chciałem jeść tego i proszę sobie wyobrazić, on sam zjadł cały garnek!
— Nieprawdopodobne! — wołała Erna.
— A jednak prawdziwe!
— A brzuch go nie bolał? — wołano z dołu wśród śmiechów.
— Gdzie tam! jeszcze wypił kilka herbat i zjadł kilka kromek chleba z masłem.
Nastała chwila milczenia, potem Karol zaczął:
— Musimy ułożyć program na jutro; jeśli będzie pogoda nie ma co iść do Morskiego Oka a wracamy przez Zawrat do Zakopanego.
— Co? — rzekłem — nigdy w świecie! Panny chcą widzieć Morskie Oko, to najpiękniejszy punkt naszej tury.
— Naturalnie! — poparły mię panny — Morskie Oko to przecież cel wycieczki!
— A ja mówię, że idziemy przez Zawrat — kłócił się Karol — do Morskiego Oka pojedziecie sobie furką.
Zaczął się spór i kłótnia.
W izbie tymczasem stukano ciupagą w ścianę i wołano:
— Hej! cicho tam! spać już!
— Cicho, już późno — pogadamy jutro — były moje słowa.
Uciszyło się. Na dworze deszcz już nie padał, za to wył wicher i trząsł całą budą, jakby chciał ją zmieść; dach trzeszczał chwilami przeraźliwie.
— Ślicznie będzie — odezwał się Karol — gdy nas razem z dachem stąd zdmuchnie!
— Ba — dodałem — i jeszcze do Małego Stawku i dachem nas przykryje, będzie bajeczny nocleg.
— Naprawdę — mówiła Cesia z pewną trwogą w głosie — jesteśmy w niebezpieczeństwie, to szalona wichura. Czuję wyraźnie, jak węgły się trzęsą.
Wiatr chwilami ustawał, potem znów uderzał ze wściekłością.
— O Boże! jak twardo, jak zimno! — stękał znów Karol.
— Śpij już! — odrzekłem.
Minęło kilka minut, słuchałem wycia wichru a potem rzekłem:
— Ten wicher tak jęczy, jakby dusze tych wszystkich, co poginęli w Tatrach.
— Wieczny odpoczynek — rzekła Cesia poważnie.
— Idź ze swymi czarnymi myślami! — ofuknął Karol — śpijcie już!
Nie mogłem spać mimo zmęczenia, ogarnął mię dziwny nastrój; przejmował mię smutek, to muzyka wichru tatrzańskiego nastrajała tak mą duszę.
Przez myśl przesuwały się wrażenia całego dnia, widziałem wszystko plastycznie jak żywe, zapewne już zasypiałem.
— Jezus Maria! — rozległ się nagle przeraźliwie głos Cesi — tu szczury biegają po głowie! Ja tu spać nie będę! proszę zaświecić latarnię!
— Co się stało? panno Cesiu! — wołałem, szukając zapałek. Zrobił się ruch.
— Co tam znowu? — krzyczano z dołu.
— Tu szczury biegają po głowie! — powtarzała Cesia rozpaczliwie.
— Jakie szczury? przyśniło się pani! — krzyczał Karol — nie dacie spać nikomu!
— Szczury! szczury! — powtarzała — zadrapnął, czy ugryzł mię w czoło. Proszę o światło!
Z dołu rozlegały się donośne śmiechy. Zapaliłem latarkę.
— Ja złażę, ja tu spać nie będę — mówiła Cesia, siedząc na sienniku owinięta kocem, inne panny też pozrywały się wystraszone.
— Skąd tu szczury? — mówiłem — to niemożliwe! W zimie toby wszystko wymarzło.
— Najwyraźniej przeskoczył mi po głowie; pewnie będzie znak na czole.
— Ależ to nie żadne szczury! — ozwał się z dołu z kuchni głos gospodyni — to na pewno była łasica, bo ona tam lubi mieszkać. Pewnie się przyczaiła a teraz chciała się wymknąć.
— Niech się pani uspokoi — panno Cesiu! — mówiłem — łasica to bardzo ładne i niewinne stworzenie.
Tymczasem całe schronisko rozlegało się śmiechem, pobudzili się wszyscy, opowiadano o przygodzie.
— Panie Tadeuszu! ja pana proszę, niech pan nie gasi światła — mówiła Cesia z pewnym podrażnieniem w głosie — ja się boję.
— Niech się pani uspokoi, latarka będzie się świeciła.
Na nieszczęście latarka zaczęła przygasać; była to latarnia Karola z jakimś automatycznym aparatem do wysuwania świecy schowanej w rurze; aparat zaczął zawodzić i trzeba było świecę palcem wysuwać.
— Twój automat do niczego!
— Dajże już spać! gaś światło!
— Nie, nie! — wołała Cesia — bo zaraz schodzę.
— Będę siedział i pilnował świecy a pani niech się kładzie! Jaka szkoda, że zapomniałem swojej latarki.
— Może wyjąć świecę z latarki — mówiła Lusia.
— Ba, taki wicher, jeszcze spalimy schronisko.
— Ostrożnie ze światłem! — wołano z dołu.
Cesia jeszcze chwilkę siedziała, patrząc mi w oczy, widniało w nich omdlenie i pragnienie pieszczoty. Po chwili położyła się, szepcąc mi:
— Dobranoc.
Siedziałem jeszcze kilka minut, pilnując świecy; nastała już naprawdę cisza. Zauważyłem, że przy łóżkach swych panny na jedną kupkę złożyły sukienki i swetry; podsunąłem się ostrożnie i zabrałem to wszystko do siebie. Nakryłem się rzeczami a sweter Cesi położyłem na sercu i przytuliłem doń usta. Po chwili świeca sama zgasła i zasnąłem.
Rano zbudził mię dotkliwy chłód. Przez otwarte drzwi wpadało światło dzienne. Sukienki i swetry zniknęły a łóżka panien były puste. Chciało mi się jeszcze serdecznie spać a równocześnie dzwoniłem zębami; zamierzałem przenieść się na jedno z łóżek, gdy wtem rozległ się suchy trzask jakby łamanej deski i jakby szamotanie się. Zerwałem się.
— Ratuj! spadam w przepaść! — krzyczał Karol.
Istotnie tkwił po pachy w suficie, w którym wyłamał swym ciężarem długą jak deska dziurę. Był jeszcze zaspany, myślał, że spada z turni. Na dole rozległy się jakieś okrzyki:
— Nogi, czyjeś nogi wiszą! — piszczał jakiś głos niewieści.
— Do kroćset diabłów! — klęły głosy męskie.
Potem słychać było gwałtowny śmiech i żywy ruch. Karol otrzeźwiał; pomogłem mu wygramolić się z dziury z ostrożnością, bo groziło, że dalsze deski pękną. Widocznie we śnie zmienił położenie ciała i spoczął całym ciężarem na jednej cienkiej desce a ta pękła na dwoje, stając się powodem wypadku. Zeszliśmy ze strychu; panny już były gotowe, umyły się w Małym Stawku i wyglądały jak majowy ranek a szczególnie Cesia cała różowa wyglądała prześlicznie.
— Dzień dobry! dzień dobry! — wołaliśmy nawzajem.
— O! dzień dobry! — mówił Karol — ładnie się zaczął od katastrofy!
— Co, jak? — pytały panny. — Myśmy zmiarkowały, że coś się stało, bo z izby dochodziły krzyki.
Opowiedziałem wypadek; śmiech był powszechny.
— Ba — rzekła Erna — pan Tadeusz nabawił nas strachu! My rano do sukienek i swetrów — gdzieś zginęły! Ładne położenie! Sądziłyśmy w pierwszej chwili, że ktoś nas okradł!
— Tak — wołałem — i ograbiłyście mię z mej pościeli tak doszczętnie, że zębami dzwonię. Brrr!
— Zaraz będzie gorąca herbata, niech panowie idą się umyć!
Ranek był zimny, ale przepiękny. Kozi Wirch, Granaty i Buczynowe Turnie świeciły u szczytów różowo, mgły wieszające się jak firanki po ich zboczach miały u góry również rąbki różowe; nadzwyczajną świeżość i lekkość czuło się w przyrodzie i w sobie.
Karol tylko narzekał z umysłu:
— Śliczny nocleg! wszystkie kości bolą.
Herbatę przyrządzała nam Cesia.
Siedliśmy do herbaty. Nie wiem, czy był kiedy bardziej boski ten napój.
— Teraz się okazało — mówiła Erna — kto ciężki. Chyba nie my, bośmy nie złamały deski.
— Panno Cesiu! — zawołałem — niech pani patrzy — o! szczur, szczur wczorajszy!
Cesia aż podskoczyła:
— Gdzie?
— Ot, tam między głazami!
Wśród kamieni o kilka kroków od werandy ukazała się śliczna główka i zgrabny pyszczek łasicy a potem wysunęła się cała.
— Jaka śliczna! — rzekła Cesia.
— A pani tak się zlękła!
— Ależ ma pazurki; ot tu na czole jest znaczek od nich — pokazywała.
— Przykleję angielski plasterek, będzie ładnie.
Wyciąłem kwadracik i nakleiłem własnoręcznie z rozkoszą.
— W każdym razie — prawiła Lusia — mieliśmy przygody, a to bardzo przyjemnie opowiadać potem o nich w Zakopanem lub w Krakowie. Niech żyją przygody w Tatrach!
Po śniadaniu nastrój się jednak popsuł, bo Karol upierał się przy Zawracie.
— Nie zawracaj głowy tym Zawratem! — sprzeciwiałem się — sam jestem ciekaw tej drogi od północy, ale nowego nic prawie nie zobaczymy. Idziemy do Morskiego Oka!
Nakładaliśmy worki a zarazem zaostrzała się sprzeczka. Karol wpadł w gniew:
— Jeśli nie chcecie, to idę sam! — krzyknął zaperzony i ruszył w stronę Wielkiego Stawu.
— Panie Karolu! — wołały panny — niech pan wraca!
Nie wrócił.
— Popsuje nam całą wycieczkę — narzekała Lusia — to nie ładnie wybrać się razem a wracać osobno.
— U niego często tak — wyjaśniałem — opowiadali mi koledzy, co z nim chodzili po górach. Ma swoje postrzały i jest uparty. Nie ma rady, choć przykro; idziemy na Świstówkę. Może się jeszcze namyśli i wróci.
— I ja mam nadzieję — mówiła Cesia — pójdziemy powoli, może wróci.
— Zaraz — rzekła Lusia — napiszę tylko list; może będzie iść tędy, zostawię u gospodyni.
Wzięła zatłuszczony kawałek papieru i pisała, potem nam odczytała:

„Panie Karolu! tak nie ładnie! Czekamy na Opalonym. Za taki postępek wymierzona będzie kara. Proszę wracać! Przewodnik opuszczający turystki może stracić swą blachę i godność. Jeszcze czas na poprawę! Opuszczona“.

Złożyła list i oddała go gospodyni, która przyrzekła go doręczyć niezawodnie, gdyby turysta tędy przechodził.
Ze Świstówki podziwialiśmy jeszcze raz dolinę Pięciu Stawów a szczególnie otoczenie doliny Buczynowej i wspaniałe ściany Wołoszyna w oświetleniu porannym. Na Opalonym otworzył się przed nami nieporównany widok na kotliny Morskiego Oka i Czarnego Stawu.
Rozłożyliśmy się na suchej murawie, słońce oblewało nas złotym potokiem światła, nasycaliśmy oczy przepyszną panoramą. Nasza podniecona i zaostrzona wrażliwość sprawiała, że piękno natury stawało się dla nas jakby dotykalne.
— Boże! — wołała Lusia — i ten pan Karol chciał nas pozbawić takiego widoku!
Cesia patrzała mi w oczy z jakimś rozkosznym omdleniem; była dziś miękka i rozmarzona a ja byłem jak odurzony; upajałem się jej młodością i czarem, tudzież pięknem natury; zlewało się to w jedną doskonałą harmonię.
Wśród tego ukazało się na ścieżce dwu młodych mężczyzn, mieli w ręku kasetki jakby malarskie, być może uczniowie akademii sztuk pięknych. Jeden z nich zbliżył się do mnie i zapytał:
— Przepraszam, czy to pan miał przyjemność spaść nam dziś na głowę?
— Nie, panie — odparłem — to się zdarzyło memu koledze, który niestety rozstał się z nami. Cóż się panom stało?
— Na szczęście nic, ale mogło się stać — rzekł, śmiejąc się malarz. — Deska pękła na dwoje; jedna połówka spadła na moją głowę a druga na głowę mego towarzysza. Na szczęście z powodu zimna ja miałem głowę owiniętą grubym kocem a mój towarzysz zajechał głową całkiem pod poduszkę, to nas ocaliło.
Zacząłem ich przepraszać imieniem Karola.
— Ale co tam — mówił drugi — była to przecież wyborna przygoda, a cały nocleg państwa na strychu był przezabawny a wreszcie widok tego pana wiszącego w dziurze w powale był arcykomiczny. Mój kolega nawet naszkicował ten obrazek z pamięci.
Pokazał nam szkic, był istotnie zabawny a miny turystów i turystek wychylających głowy spod kołder w różnych pozach i strojach, były doskonale uchwycone. Pożegnali się i poszli.
Było już blisko południa a my jeszcze trwaliśmy na Opalonym; słońce zaczęło już dobrze przypiekać.
— To zbocze słusznie nazywa się Opalone — twierdziła Lusia — bo zejdziemy stąd porządnie opalone.
Z żalem opuszczaliśmy to miejsce. Do Morskiego Oka przyszliśmy na obiad. Ledwie siedliśmy do stołu na werandzie schroniska, gdy drzwi się otworzyły z hałasem i wszedł — Karol. Panny przywitały go radosnym okrzykiem.
— Znalazła się zguba! — wołała rozradowana Lusia. — To bardzo pięknie, że pan Karol zatęsknił za nami.
— Wcale nie zatęskniłem za panną Lusią, tylko za obiadem. Miałem już iść na Zawrat, gdy przypomniałem sobie, że przy Morskim Oku dają dobry obiad. Otóż i jestem!
— A mój list pan otrzymał? — pytała Lusia.
— Szedłem przez Miedziane, a na Miedzianym żadnej poczty dotąd nie ma. A zresztą gdy zaczną urządzać poczty na szczytach tatrzańskich, to ja po Tatrach chodzić nie będę. Wyniosę się na Himalaje!
— Ależ ja go zostawiłam u gospodyni przy Pięciu Stawach.
— To go sobie na przyszły rok odbiorę, bo w tym roku już tam nie będę.
— To pan nawet nie jest ciekawy, co piszę?
— W każdym razie ciekawszy jestem obiadu. Hej! Co tam macie?
Odbyła się narada i wkrótce obiad znalazł się na stole. Lusia miała minę obrażoną i milczała, wszyscy jednak byliśmy radzi, że jesteśmy znów razem. Ukazała się więc butelka wina na zgodę. Nalałem kieliszki i zaczęliśmy się trącać; jednak Lusia nie chciała trącić się z Karolem.
Wtedy zabrałem głos:
— Moi państwo! powiem wam mowę. Gdy Pan Bóg stworzył świat, stworzył też miasta. Ale wnet zobaczył, że ludziom, co mają serce pod żebrami, duszno w nich i ciasno. I rzekł Pan Bóg: Zrobię dla nich coś godniejszego. Wziął kupę kamieni, sypał i sypał, w dołki nalał wody i stworzył Tatry. Potem się uśmiechnął i rzekł rad do siebie: To mi się udało; będą ludziska mieli gdzie przestrono oddychać, czemu się dziwować, a młodzi będą mieli gdzie swobodnie się kochać. A potem Pan Bóg poszedł do Warszawy i rzekł we śnie do jednego doktora: Słuchaj ty, Chałubiński; idźno w te góry, com je właśnie usypał, popatrz się i nadziw i ludziom pokaż, bo mi się to pięknie udało. A jest ci tam góral Sabała, który mi się też pięknie udał, tego sobie weź w te góry, iżbyś gdzie karku nie skręcił. I poszedł i dziwował się i ludziom pokazał i ludziska zaczęli w Tatry chadzać, jako na ten przykład i my chadzamy a ci, co mają serce pod żebrami, mówią też, że mu się to pięknie udało. I sam Pan Bóg to nocą księżycową, to w zimie, kiedy słoneczko świeci a przygrzewa, lubi sobie z Pietrempawłem pochodzić po tych górach i dolinach, po tych turniach i halach i ucieszyć oczy widokiem. Hej! Ale też w Tatrach tylko swoboda i piękno i miłość mają prawo chadzać a wszystko inne trzeba odrzucić precz, bo taka wola boska. Dlatego mówię wam, ty, panno Lusiu, i ty, Karolu, uznajcie tę wolę boską, odłóżcie urazy i zaraz się tu pogódźcie, iżby jaka zła przygoda na was w tych górach za obrazę boską nie przyszła. Amen.
Śmiali się wszyscy a Karol rzekł:
— Juści, ja chętnie się pogodzę ale nie wiem, czy panna Lusia czuje wolę boską.
— Ależ czuje, na pewno czuje! — mówiłem.
— No, trudno, żebym ja przepraszała pana Karola, kiedy on mnie pierwszy obraził.
— A więc panno Lusiu, zgoda! — rzekł Karol, wyciągając rękę. Lusia podała mu rękę, nalałem w kieliszki złotego płynu; brzęknęły wesoło.
Po czarnej kawie Karol wyszedł, aby zamówić furkę góralską do powrotu a zamówiwszy, wrócił do nas; wyszliśmy nad brzeg jeziora i siedliśmy do łodzi, aby się przeprawić na drugą stronę. Oglądaliśmy przepyszną panoramę Mięguszowieckich turni i innych, tworzących wyniosłe otoczenie jeziora a Cesia zaśmiała się i rzekła:
— Jak to było z tym stworzeniem Tatr? Wziął kupę kamieni sypał i sypał a w dołki nalał wody. To całe szczęście, że nie zapomniał w dołki nalać wody, bo bez tego Tatry straciłyby połowę uroku. Jest nieśmiertelne piękno zaklęte w tym kontraście cichych wód i dziko spiętrzonych nad nimi turni.
Byliśmy wszyscy pod urokiem tego piękna a Karol rzekł:
— Ano, przyznać trzeba, że pięknie się to Panu Bogu udało, ale i Chałubińskiego zasługa niemała, że pokazał ludziom te góry.
Przeprawiwszy się, udaliśmy się ścieżką do Czarnego Stawu pod Rysami; dzień był słoneczny i gorący; Karol z Lusią i Erną pospieszyli przodem, myśmy z Cesią przyzostali, aby ostatnie chwile naszej pierwszej, nigdy niezapomnianej wycieczki spędzić we dwoje. Cesia podała mi rękę, szliśmy powoli a ja mówiłem, pokazując na całą panoramę:
— Oto czarodziejski zamek a w zamku tym są nieprzebrane skarby a pilnują ich zazdrosne koboldy. A myśmy wydarli tym koboldom dużo, dużo skarbów, cenniejszych od brylantów i złota, bo skarbów, którym na imię rozkosz i szczęście.
A dziewczyna, ściskając mi rękę, odpowiadała:
— O tak! czuję się szczęśliwą, bardzo szczęśliwą a jeśli czego się lękam, to żeby to szczęście nie porwało nas, nie zaślepiło i nie rzuciło w przepaść, którą przed nami otwierają zazdrosne koboldy.
A potem zamyśliła się i dodała:
— Tylko żal, że oto już bliski koniec, że trzeba wracać tam w doliny, gdzie często smutno i szaro.
Szliśmy jakiś czas w milczeniu.
Stanęliśmy nad Czarnym Stawem; dzika kotlina! Jest coś przeraźliwego i tragicznego w tym ciemnym, czarnym okręgu, w tych ścianach Czarnego Mięguszowieckiego, przewieszonych nad jeziorem groźnie, jakby grożących przewaleniem się w jego głąb ciemną. Tylko śliczne, srebrne smugi wąskich kaskad snujących się po ścianach lub spadających pionowo z cichym szelestem z przewieszek ożywiają ten widok. Nie byliśmy z Cesią nastrojeni do jego ponurej piękności a gdy reszta naszej gromadki podążyła naokoło stawu, aby dotrzeć na płat śniegu po przeciwnej stronie jeziora, myśmy się cofnęli nieco w dół i usiedliśmy w cieniu pod ciemną ścianą skalną, skąd roztaczał się przepiękny widok na Morskie Oko. Cesia siedziała pod skałą, ja usiadłem u jej nóg i wchłanialiśmy oczyma piękno krajobrazu. Wody jeziora lśniły wszystkimi barwami od jasno szmaragdowej przez błękit do tonów ciemno-granatowych; nad jeziorem rozpięta kopuła niepokalanego błękitu a tony otaczających turni przechodziły od jasno różowych do ciemno-fioletowych. Na zboczach nad wodami stały samotne, ciche limby, smutne, jakby opuszczone i bolejące.
Twarz Cesi, w której oczach płonęły wszystkie blaski kochania, była rozjaśniona jakimś nadziemskim światłem; biorąc mię za rękę mówiła:
— Czuję, że jeśli w przyszłym życiu jest szczęście wieczne, niczym nie zmącone, to ono właśnie tak musi wyglądać.
Po chwili zaś dodała:
— Teraz już kocham te góry.
— Kochamy je oboje — rzekłem — i już teraz myślę o tym i kołyszę się nadzieją, że na przyszły rok znów wędrować będziemy razem po tych halach i turniach i doznawać wspólnych wrażeń i przygód.
A Cesia rzekła:
— To będzie przez cały rok moje najmilsze marzenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dropiowski.