Na polskiej fali/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Jak się znalazłem nad morzem.

Wspomnienia swoje, trudy i liczne ciekawe przygody spisuję dla wszystkich tych chłopców, którzy tęsknią do morza polskiego, kochają je i chcieliby je poznać. Opowiem im wszystko, czego się na niem nauczyłem, co widziałem i co przeżyłem, opowiem poprostu jak się opowiada braciom.
Nazywam się Jan Morski, jestem marynarzem polskim i służę swej Ojczyźnie na morzu i w dalekim świecie pod banderą z Białym Orłem w czerwonem polu. Dumny jestem z tego. Pochodzę z biednej ale uczciwej, starej rodziny polskiej. Ojciec mój zginął podczas Wielkiej Wojny, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Słodka moja mamusia osierociła mnie, jako małego chłopczyka. Wychował mnie stryj mój, inwalida wojenny, który utrzymywał się ze sprzedaży tytoniu w małem miasteczku prowincjonalnem, ze szczupłych swych dochodów dodając, co było koniecznie potrzeba, do trzydziestu złotych pensji miesięcznej, jaką po ojcu miałem pobierać aż do dojścia do pełnoletności. Dzięki tej pomocy zacnego stryja, którego też jak drugiego ojca kochałem, mogłem uczęszczać do gimnazjum, po którego ukończeniu miałem zamiar wstąpić do szkoły Podchorążych, albowiem bardzo pragnąłem zostać żołnierzem. Niejednokrotnie, chcąc stryjowi ulżyć prosiłem go, aby pozwolił mi wstąpić do szkoły kadeckiej po ukończeniu czwartej klasy gimnazjalnej, co byłoby oszczędziło mu wydatków na moje wykształcenie, on jednak obstawał przy tem, abym przedewszystkiem zdał egzamin dojrzałości a potem dopiero — jeśli zechcę i uczuję prawdziwe powołanie poświęcił się służbie wojskowej nie z musu lecz z wolnej woli i lepiej do dalszej nauki przygotowany. Zastosowałem się do jego życzenia i uczyłem się pilnie, nie zaniedbując równocześnie gimnastyki i służby harcerskiej.
Skończyłem czwartą klasę, a zarazem piętnaście lat i szczęśliwy, nic złego nie przeczuwając, wyjechałem do stryja, aby się przed nim pochwalić dobrem świadectwem i spędzić z nim wakacje. Miasteczko, w którem stryj mieszkał, było pięknie położone w górskiej okolicy nad wielką rzeką, za którą po drugiej stronie wznosiły się na wysokiem wzgórzu malownicze ruiny potężnego ongiś zamku, było to wymarzone letnisko. Można było łapać ryby, chodzić do lasu na grzyby i jagody, wogóle było bardzo przyjemnie, a w dodatku w pobliżu mieszkał też mój przyjaciel i kolega szkolny, Zdziś Zieliński, syn zamożnego obywatela ziemskiego, byłego oficera wojsk polskich i przyjaciela naszej rodziny. Traktowany jako syn rodzony, często w domu państwa Zielińskich bywałem i nieraz przesiadywałem tam dłuższy czas, nie zaniedbując oczywiście stryja, którego co dzień odwiedzałem.
Tu muszę się Czytelnikowi zwierzyć z tajemnicy: Państwo Zielińscy mieli dwie bardzo dobre, miłe i ładne córeczki, siedmnastoletnią pannę Andzię i Stefcię, trzynastoletniego trzpiota. Ze Stefcią byłem w serdecznej przyjaźni i kochałem ją, jak siostrę, zaś panna Andzia, starsza odemnie, poważna i udająca dorosłą damę, tak mi imponowała, że się w niej pokryjomu „szalenie” kochałem i pisywałem do niej wiersze, rozumie się futurystyczne, bo mi to najłatwiej przychodziło. Naturalnie panna Andzia nic o tem nie wiedziała, i, podobnie jak na brata, patrzyła na mnie zawsze zgóry, traktując mnie uprzejmie lecz z chłodną wyniosłością, co mnie jeszcze więcej „rozpłomieniało“, bo widziałem, że kocham się w prawdziwej damie. Zresztą panie — to znaczy pani Zielińska z córkami — z końcem lipca wyjechały na miesiąc na półwysep Helski, nad morze.
Tak na wycieczkach, jeździe konnej, łapaniu ryb i innych przyjemnościach i rozrywkach niepostrzeżenie mijał czas i sześć blisko tygodni wakacji ubiegło, gdy naraz niespodziewane spadło na mnie nieszczęście. Kiedy pewnego bardzo upalnego dnia w południe wróciłem z kąpieli słonecznej do domu — stryj mój nie żył. Umarł nagle na serce.
Jak się o tem dowiedziałem, jak stanąłem przy śmiertelnem łożu tego byłego bohaterskiego żołnierza, inwalidy, bez szemrania znoszącego cierpienia swego męczeńskiego żywota i przezacnego człowieka, zdawało mi się w pierwszej chwili, że świat cały poczerniał i wystygł. Do żalu z powodu jego śmierci przyłączyło się też mimowolne uczucie strachu — bo przecie teraz byłem już zupełnie sam na tym ogromnym świecie, bez nikogo bliskiego, bez nikogo, ktoby mnie kochał.
Pogrzebem i wszystkiem, co należało zrobić, zajął się pan Zieliński, który wprost z cmentarza zabrał mnie do swego majątku. Zdziś pocieszał mnie, jak mógł i umiał, pan Zieliński też bardzo był dla mnie dobry, Stefcia napisała bardzo poczciwy list, ale to wszystko było na nic. Chodziłem jak nieprzytomny.
Pewnego dnia usłyszałem, jak Zdziś rozmawia ze swym ojcem o jakiejś zamierzonej podróży. Kto i dokąd ma jechać, było mi wszystko jedno, ja zrozumiałem tylko to, że gdy inni ludzie wiedzą, co mają robić i dokąd się udać, ja co do siebie nie wiem nic. Taka mnie wówczas rozpacz ogarnęła, że wymknąłem się z ogrodu, w którym właśnie siedzieliśmy i pędem pobiegłem na cmentarz, na grób stryja. W ciszy cmentarnej rozpamiętywanie dobroci i mądrych rad i wskazówek tak kojąco na mnie wpłynęło, że odtąd całe dnie spędzałem na mogile stryja, w duszy zwierzając mu się ze swych trosk, jak gdyby on mógł mi dać radę.
Kiedy tak raz, biadając nad swym losem, siedziałem popołudniu na nieporosłym jeszcze darnią grobie stryjowym, rozległo się głośne skrzypnięcie furty i na cmentarz wszedł pan Zieliński ze Zdzisiem. Szli prosto ku mnie. Stanąwszy nad grobem stryja pomodlili się krótko, poczem pan Zieliński — były rotmistrz ułanów z krzyżem „Virtuti Militari“ — rzekł do mnie swym szorstkim, komenderującym głosem:
— No, chłopcze, dość tego! Człowiek nie jest stworzony po to, żeby się wylegiwał na cmentarzach. Trzeba coś robić! Wiem, że ci teraz ciężko, ale to trudno. W życiu nieraz bywa ciężko. A ty swojemi troskami i kłopotami nieboszczyka nie nudź! Umarłym trzeba dać spokój, dość się namęczyli za życia, żeby ich jeszcze po śmierci dręczyć ziemskiemi sprawami!
Mówił szorstko, jakby się gniewał, ale jaki to dobry człowiek!
Wyprowadzili mnie z cmentarza.
Szedłem przed panem Zielińskim wraz z Zdzisiem polną drogą, trochę zawstydzony, ale równocześnie i obrażony, że mi nie dają stryja opłakiwać.
— Popatrz, jaki ładny dzień! — odezwał się naraz pan Zieliński.
Usłuchałem go niechętnie z postanowieniem, że dzień mi się nie będzie podobał, ale rzuciwszy wzrokiem dokoła musiałem przyznać, że miał słuszność. Żniwa były na ukończeniu, wszędzie złociły się rżyska lub niezżęte jeszcze łany, na przełaj jechały przez pola wozy wysoko naładowane zbożem, błyszczały sierpy, rozlegały się wesoło okrzyki i śmiechy, ziemia była promienna i uśmiechnięta. Długi rząd siwozielonych, kołtuniastych wierzb i zielony pas wikliny wskazywał gdzie jest rzeka, z której aż do nas dolatywał pisk i okrzyki kąpiących się. Na przeczystem, ciemno-niebieskiem niebie nie było jednej chmurki. Było naprawdę bardzo ładnie.
Pamiętam ten obraz tak dobrze dlatego, że na długi czas moje oczy oglądały go po raz ostatni, o czem zresztą w owej chwili nie wiedziałem.
— Świat jest bardzo piękny i niema potrzeby patrzeć nań przez łzy! — odezwał się znowu pan Zieliński, — Ale — rozumiem! Dlatego jutro pojedziecie obaj trochę w świat. Na Hel. Zdziś miał i tak jechać, odwiedzić w Jastarni matkę i siostry... Pojedziesz z nim razem... Zobaczycie Warszawę, Poznań, przyjrzycie się polskiemu morzu — a potem — będzie jak Bóg da. Pomyślimy potem.
Ucieszyłem się niezmiernie, bo oddawna już marzeniem mojem było morze zobaczyć. Ale w tej chwili zakłopotałem się.
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś, —
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś. — Więc tylko droga... Zresztą jedziemy do mamusi, tam cię nic kosztować nie będzie...
— Pieniądze masz! — odrzekł pan Zieliński. — Ta podróż większą ci da korzyść, niż kilkanaście złotych. A co się tyczy twej przyszłości, to sprawa jest prosta. Jedynem wyjściem jest szkoła kadecka — to znaczy, prawie to samo co klasztor, z tą tylko różnicą, że na święta i na lato przyjeżdżałbyś do nas. Formalności ja sam załatwię... Więc dobrze ci zrobi, gdy się póki czas, trochę przewietrzysz i kawałek świata zobaczysz... No! A teraz, chłopcy, kto pierwszy do tamtej topoli doleci, pojedzie na Murzynie. Raz, dwa, trzy!
Pan Zieliński klasnął w dłonie a my dwaj natychmiast zerwaliśmy się do biegu i popędziliśmy naprzełaj przez pola. Ja przybiegłem pierwszy do mety — dziś rozumiem, że dzięki dobroci Zdzisia, który zwykle mnie „brał“, i kiedyśmy wyjechali z panem Zielińskim na przejażdżkę, on jechał na naszym siwym Basałyku a ja na karym, ognistym Murzynie.
Na drugi dzień wyjechaliśmy na półwysep Helski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.