Na granicy/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Reichenbach
Tytuł Na granicy
Rozdział VII.
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1901
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz D. G.
Tytuł orygin. An der Grenze
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Zmrok zapadał powoli; Kamilla, oparłszy głową o ramę okna, siedziała milcząca i zasłuchana w niewyraźne dźwięki usypiającej natury: ptaszki kończyły swe piosnki, drzewa układały do snu liście swe i gałęzie. Nadstawiła ucha, jakby w śród tego spokoju spodziewała się usłyszeć coś niezwyczajnego.
Henryk skończył przed chwilą opowiadanie o swej nocnej na przemytników wyprawie; cóż mogły obchodzić młodą kobietę skonfiskowane woły i dalsze losy przemytników?
A przecież w historyi porucznika musiało być coś bardzo zajmującego Kamillą, widocznie bowiem, przejęta współczuciem dla poszkodowanych, wyraziła swe ubolewanie nad surowością prawa; i dalej, nie zważając na rozmowę Henryka z Alinką, patrzała uważnie przez okno.
Werthart, zaraz po powrocie z ogrodu, dosiadł konia i popędził na drugi folwark do robotników, którzy właśnie rozpoczynali roboty w polu.
Zawsze w przykrych i smutnych chwilach uciekał sam przed sobą, szukając zapomnienia w pracy; i teraz, po rozmowie z Kamilą, nie był w stanie znieść bezczynności. Dopiero przed herbatą powrócił z pola; żona i siostra siedziały już przy stole. Kamilla, blada i smutna, spojrzała nań łagodnie.
Nie! taki stan rzeczy był nie do wytrzymania; — ból i gniew zarazem szarpały mu serce, a jednak było to położenie bez wyjścia. Jak może być szczęśliwym, nie posiadając zaufania żony? Czyż kochając prawdziwie, miałaby dla niego tajemnice? a powiedziała przecież bez ogródek: jest coś między mną a tobą, czego ci wiedzieć nie wolno; jest pewien punkt ciemny w mem sercu, który ukrywam przed tobą... Cóż więc miał znaczyć ten upór, jeżeli na samo wspomnienie o rozdziale z mężem zalewała się łzami?
Wyrzucał sobie w duchu, że ostatniemi czasy unikał domu i rodziny, że prawie obcym stał się wśród swoich, a jednak cóż mu pozostawało innego jak praca? Praca jedyne lekarstwo na wszystkie choroby duszy. Duma jego głęboko obrażona zaciętym uporem Kamilli, a miłość zdawała się ostygać.
Dopiero z przyjazdem Henryka uczucie jego rozbudziło się na nowo. Wprawdzie, po dzisiejszej z Kamillą rozmowie, przestał się obawiać wpływu młodego gościa, ale czy zyskał co więcej? I tak długo jeszcze trwać miała ta wojna domowa, tem przykrzejsza, im większe było wzajemne ich przywiązanie.
Kamilla odeszła do siebie zaraz po kolacyi, skarżąc się na ból głowy; Henryk również pożegnał towarzystwo, umówił się bowiem z kolegą, że wspólnie wieczorem przejdą się po granicy. Alinka, zadąsana, obchodziła się z nim cały wieczór jak obrażona królowa. Przy pożegnaniu, podając jej rękę, spytał z cicha:
— W jakiż sposób mam panią przebłagać, panno Alino? Może na ukaranie mego niedowiarstwa każesz mi pani odbyć wartą w galeryi widm i strachów?
— Jak się panu podoba — odparła, wzruszając ramionami.
— Już panu nieraz mówiłam, że mi to wszystko jedno; ze względu tylko na Kamillę życzyłam sobie, żeby się znalazł ktoś choć troszkę rozumniejszy od służących i zechciał noc przepędzić w galeryi; toby ją uspokoiło zapewne. Ale ponieważ pan umiesz tylko wyśmiewać się ze wszystkiego, to ja sobie kogo innego poszukam.
— Przyrzekam pani, jeżeli tylko z granicy niezbyt późno wrócę...
Ale Alinka nie wiele zważając na tę obietnicę, przerwała mu krótkiem dobranoc i wybiegła z pokoju.
Około północy Henryk powrócił z wieczornej przejażdżki; zamiast jednak zwykłą drogą udać się ku pałacowi, zsiadł z konia w pobliżu krytego chodnika, przywiązał konia do drzewa, a sam szybkim krokiem podążył ku “siedzibie duchów”. Nie spotkawszy nic podejrzanego w czasie objazdu granicy, miał dość czasu na rozmyślanie o Kamilli, o zamkniętych drzwiach jej pokoju, o szczególnej budowie starego pałacu, a ze wszystkich tych danych wyprowadził wniosek, że piękna bojaźliwa pani, może prawdopodobnie więcej, niż kto inny wiedzieć o duchach skrytego chodnika...
Najęty temi myślami, zapomniał zostawić broń przy siodle, a drapać się po filarach z rewolwerem u boku, nie było rzeczą ani wygodną ani bezpieczną.
Przy jasnem świetle księżyca z daleka już widać było całą kolumnadę.
Wyraźny cień człowieka przesunął się po jednym z filarów... Henryk przystanął i bacznie wpatrzył się; żadnego szmeru, żadnego ruchu, wszystko w najgłębszym spokoju. Niedowierzając własnym oczom, spiesznie dążył ku galeryi znowu.
Coś przemknęło po oświetlonym murze chodnika i znikło w ciemnościach pomiędzy filarami. Jakiś szmer szczególny... niby pukanie do drzwi lub do jakiejś próżnej skrzyni.
Filar po filarze, każde prawie zagłębienie uległo bacznej rewizyi, nic jednak nie było szczególnego w całej galeryi.
Gdyby się jednak Henryk obejrzał w tej chwili poza siebie, byłby ujrzał w dawnych drzwiach spichlerza, do połowy deskami zabitych, parę iskrzących się oczu, które go śledziły.
Przed kościołem rosła potężna stara lipa, której grube konary rzucały cień aż na chodnik.
— Może ja cień lipy wziąłem za cień człowieka, — rzekł Henryk do siebie. — W każdym razie nic odkryć nie mogę.
Mówiąc to, objął rękoma wyszczerbiony filar, by po nim wdrapać się na górę. W tejże chwili dwa silne ramiona chwyciły go z tyłu i ściągnęły na ziemię.
— Mam cię nareszcie! — zawołał jakiś głos, a ogorzała twarz nieznajomego pochyliła się ku niemu.
Wszelkie usiłowania wydobycia się z tej niespodziewanej zasadzki były daremne; Henryk leżał na ziemi, a nieznajomy jego nieprzyjaciel klęczał mu na piersiach.
— Nie waż mi się ruszyć! — szepnął tenże — nie waż się ruszyć, tylko odpowiadaj na moje pytania.
Henryk ruszył ręką, chcąc uchwycić rewolwer.
— O cóż ci chodzi? Co chcesz wiedzieć — zapytał, ostro się wpatrując w przeciwnika.
— Gdzie się wybierałeś po tym filarze?
— Gdzie? na galeryą!
— Do niej! — zasyczał nieznajomy — przyznajesz zatem.
— Nie mam się do czego przyznawać.
— A jednak znasz tajemne przejście? Nikt inny nie mógł ci o niem powiedzieć, tylko ona!
To już nie był zwyczajny rozbój, jak z początku myślał Henryk, ale jakaś romantyczna awantura.
— Gdybyś był łaskaw trochę jaśniej się tłumaczyć, porozumielibyśmy się łatwiej — rzekł Henryk, przybliżając coraz bardziej rękę do rewolweru. — Uwolniłoby mnie to z nader niemiłej pod twemi kolanami sytuacyi. Któż jest ona, o której mówisz?
— Ani słowa więcej! — krzyknął nieznajomy — nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo gotów jestem zamknąć ci usta na wieki.
Przy tych słowach spostrzegłszy, że Henryk wyciąga ostrożnie rękę, chwycił go za nią i przytrzymał mocno, ale ten właśnie ruch gwałtowny pozwolił napastowanemu drugą rękę wyswobodzić. Korzystając z tego, uderzył z całej siły przeciwnika w piersi i odepchnął go o kilka kroków od siebie. Odurzony mocnym ciosem nieznajomy, w parę sekund dopiero rzucił się napowrót z wściekłością do walki. Przez krótką chwilę wolności Henryk zdołał powstać z ziemi i odwieść kurek rewolweru. Jednocześnie krzyk przeraźliwy rozległ się za nimi.
— Nieprzyjacielowi przychodzą posiłki — pomyślał Henryk, zwracając machinalnie rewolwer ku nowym przybyszom.
W mgnieniu oka postać jakaś rzuciła się między zapaśników, ręka Henryka drgnęła, potrącona niespodzianie... strzał padł...


∗             ∗


Kamilla nie przeczuwała nawet, jak dramatyczna scena ma się odegrać w krytym chodniku, a jednak nie mogąc usnąć, niespokojna i skłopotana, co chwila otwierała okno, spoglądając w kierunku tajemniczej galeryi.
— Znów musiał uciekać, znów pewnie raniony... sam porucznik opowiedział całą utarczką ze szczegółami, rozmyślała. — Ale czemuż nie przyjdzie użalić się przedemną? może chory... może go jakie wielkie nieszczęście spotkało... Przycisnęła rękę do bijącego serca, nagle nowa wątpliwość przebiegła przez jej głowę. — A może dawał mi znak umówiony, a ja nie słyszałam? Może tam czeka i dziwi się, że nie przychodzę? O z pewnością jak jest, pobiegnę... muszę się przekonać!
Spojrzała na zegarek, już było po północy; w tej zwykle porze odbywała swe tajemnicze schadzki. Czemprędzej okryła się chustką i zapaliła malutką latarkę, potem zgasiła lampę w pokoju, spróbowała drzwi, czy dobrze z wewnątrz zamknięte, a przykładając do nich ucho, słuchała chwilę, czy w pokoju Alinki już się uciszyło. Upewniona, że wszyscy śpią wokoło, zbliżyła się do przeciwległej drzwiom ściany. Posuwając palcami po ramach staroświeckiego zwierciadła, nacisnęła jednę z rzeźbionych gwiazdek, zwierciadło poruszyło się, ukazując wązkie, ciemne przejście w murze. Kamilla weszła w ten szczególniejszy korytarz i drzwi szczelnie zamknęła za sobą. Powoli unosząc latarkę, posunęła się ku drzwiom żelaznym, które od lat kilkudziesięciu nie były już używane, w żaden sposób bowiem i żadnym kluczem otworzyć ich nie było można. Kamilla zdjęła z szyi złoty łańcuszek, na którym wisiał szczególnego kształtu klucz i z największą łatwością drzwi otworzyła. Stanęła na progu, podziwiając mimowiedzy ponurą kolumnadę, oblaną fantastycznem światłem księżyca...
Nagle rozdzierający krzyk zabrzmiał w powietrzu, tuż pod jej stopami padł strzał.
— Bronisławie! Bronisławie! — zawołała Kamilla bezprzytomnie prawie, o wszystkiem zapominając. Lekki białawy dymek unosił się jeszcze obok filaru na dole, a znajomy głos powtarzał rozpaczliwie:
— Alinka! o mój Boże, Alinka!
Ciemna jakaś postać zjawiła się obok nich nagle, wołając:
— Idź precz zbrodniarzu! Zamordowałeś jednę, uwiodłeś drugą, ale Bóg pozwolił, że ja tu jestem, by je pomścić!
— Bronisławie na Boga! co to jest? Co się tu stało?! — wołała Kamilla.
— Bronisław podniósł głowę ku niej.
— Kochanek twój zastrzelił twoją siostrę.
— Żyje! — zawołał w tej chwili Henryk radośnie. — Alinko! droga Alinko!... otwiera oczy, przychodzi do siebie; zraniłem ją tylko w ramię. O, dzięki Bogu! nie zabiłem jej, żyć będzie!
Kamilla trzymała się poręczy, nie zdolna pojąć, co się wkoło niej dzieje; galerya, drzewa, filary, wszystko kręciło się i mieszało z sobą, czuła tylko, że się coś okropnego stało, drżała o Alinkę i Bronisława, ale wyraźnie zdać sobie sprawy z niczego nie była w stanie.
— A tu co się dzieje? — zabrzmiał nagle donośny głos pana domu.
Kamilla padła na kolana, opierając głowę o baryerę. Tam na dole zemdlona Alinka leżała na ziemi; Henryk klęczący podtrzymywał jej głowę.
Napad niespodziewany, ukazanie się Alinki między nim a nieznajomym, głos Kamilli, jakby z góry dolatujący, co to wszystko miało znaczyć?
Biedny Henryk napróżno silił się myśli zebrać, żadną miarą pojąć nie mógł tak zawikłanej przygody. Jedno tylko było jasne i zrozumiałe, niestety: Alinka z jego imieniem na ustach upadająca, zraniona w prawdzie nieumyślnie, ale własną jego ręką. Dość było i tego, by chwilowo o wszystkich zapomnieć!
Henryk wpatrywał się trwożnie w blade oblicze Alinki, śledząc jej stopniowego powrotu do przytomności. Bronisław, także blady i zmęczony, z trudnością zdołał się utrzymać na nogach. Tymczasem radzca Werthart pospiesznie zdążał ku tej dziwnej grupie.
— Pan tutaj? poruczniku! — zawołał, cofając się mimowoli o parę kroków.
— A to kto?... Kamilla?... — pochylił się ku zemdlonej, której złote włosy, rozwiane, zasłaniały twarz i w obfitych splotach leżały na ziemi.
— Arturze! ja tu jestem — zawołał w odpowiedzi głos Kamilli z galeryi. — Przebacz mu, nie gniewaj się, to Bronisław!
— Nic nie rozumiem; ależ tu, ach to Alinka! panie poruczniku, może pan przynajmniej potrafisz mi wytłumaczyć.
— Sądzisz pan, że ja sam pojmuję choć trochę co się tu stało? — odparł Henryk. — Wiem tylko, że zmuszony byłem bić się z jakimś człowiekiem.
— Ze mną! — dokończył Bronisław.
Werthart zwrócił się w stronę, zkąd głos ten dochodził.
— I ty także tutaj? No, to już nikogo chyba nie brakuje!
— Nie spodziewałeś się widzieć mnie tutaj, nieprawdaż? W tej chwili jednak, zdaje mi się, nic ci wyjaśnić nie mogę. Stoję tu, bo kroku zrobić nie jestem w stanie. O moja noga! Pomimo, że się o filar opierał, widocznem było, że już się utrzymać nie może; przy ostatnich słowach osunął się, jęcząc, na ziemię.
— I jego raniłem! — zawołał Henryk przerażony.
— To aż do strzelania przyszło?
— Boże mój! cóżem winien, że mnie ten nieznajomy napadł z tyłu, a panna Alina niespodzianie rzuciła się między nas.
— Ależ na Boga, zkąd się tu wzięła Alinka i... Kamilla?
— Mężu! mężu! — dał się słyszeć głos Kamilli, ale tym razem już nie z galeryi, ale wśród otaczających Aiinkę, Kamilla, nie mogąc z góry dojrzeć i zrozumieć co się na dole dzieje, wróciła czemprędzej tajemną drogą do siebie, a potem głównemi schodami, jak błyskawica, zbiegła do ogrodu w kierunku kolumnady.
— Ach, to ja wszystkiemu jestem winna, Arturze! — zawołała, bez tchu prawie przybiegając. — To ja umówiłam się z Bronisławem, że się tu zejdziemy, to ja... Ach Boże, Alinka! co ci jest! Co ty tu robisz?
Ale Alinka, zwykle tak wymowna, nie mogła odpowiedzieć na te pytania; na nowo zemdlawszy, opadła na ręce Henryka.
— Raniona i to z mojej winy! — jęknął tenże stroskany. — O niej najpierwej musimy pomyśleć.
— Masz pan słuszność — rzekł Werthart — trzeba ją zaraz zanieść do domu. No, podnośmy, potem będziemy mówili o wszystkiem.
— O, ja ją sam uniosę, panie radzco; a obawiam się, że ten pan także jest ranny.
— Nie jestem ranny — szepnął Bronisław słabym głosem — noga mnie tylko boli... ćmi mi się w oczach.
— Bronisławie, o jakże to dobrze! Więc nie jesteś ranny? Nic ci się złego nie stało? — pytała z czułością Kamilla.
— Idź precz, nie zbliżaj się do mnie! Nie chcę cię widzieć więcej! — krzyknął tenże, odpychając ją gwałtownie.
— Boże mój! on zwaryował!
— Powiedz mi Kamillo, co on tu robi? — spytał Werthart.
— Ach mój najdroższy! widać to już wola Boska, żebym nie miała tajemnic przed tobą; dziś jeszcze wszystko, wszystko ci opowiem, ale nie teraz. Zajmijmy się pierwej Alinką i Bronisławem, oni bardzo potrzebują naszej pomocy.
Mówiąc to, pobiegła za Henrykiem, aby przysłać po Bronisława i zobaczyć co się dzieje z Alinką.
W kilka minut potem cała służba już była na nogach. Bronisława przeniesiono do pałacu i złożono tymczasem w jadalnym pokoju. Szczęściem o ile się zdawało, żadne niebezpieczeństwo nie groziło obojgu chorym. Henryk jednak nie opuszczał ani na chwilę Alinki, która też wkrótce otworzyła oczy, spojrzała na wszystkich zdziwiona i rzekła, oddychając głęboko:
— Ach! dzięki Bogu, wszystko się dobrze skończyło. — W tejże chwili jednak skrzywiła się boleśnie gdy nieznacznie spojrzała na swe ramię, poczem uśmiechając się przez łzy, rzekła z cicha: — teraz już muszę się zgodzić z panem i przyznać, że kobiety są do niczego w chwilach niebezpieczeństwa.
— Ale mi pani powiesz przecie, coś tam robiła po nocy?
— Łatwo się domyśleć. Prosiłam pana, żebyś zechciał kilka godzin z duchami przepędzić, a pan tylko wyśmiewałeś się ze mnie; musiałam więc sama...
— Cicho, Alinko, nie mów tak dużo — przerwał Werthart, zbliżając się do łóżka — lekka to wprawdzie rana, ale prawdopodobnie dostaniesz gorączki, trzeba więc uważać na siebie i leżeć spokojnie.
— A cóż się stało z tam tym? — spytał Henryk.
— Nogę ma zwichniętą, a prócz tego mocnej dostał gorączki; zanosi się widocznie na ciężką jakąś chorobę. Powiedz mi pan, poruczniku, coście wy tam za rozprawę mieli? On się nie chce przyznać do niczego.
— Albo ja wiem; napadł mnie z tyłu i powalił na ziemię.
— No dobrze, ale po coś pan tam chodził?
Henryk zaciął się.
— Ten chodnik tak mnie zaciekawił... te filary i zagłębienia w murze takie tajemnicze... A głównie duchy i strachy.
Tu im przerwała Kamilla.
— Arturze proszę cię, pójdź ze mną do Bronisława. Obawiam się... jakieś go szaleństwo napada — dodała ciszej — odpycha mnie i przeklina, mówi niestworzone rzeczy, robi mi najokropniejsze wyrzuty za jakąś zbrodnię, którą niby popełniłam... Nie rozumiem go.
— Nie lękaj się, drogie dziecko, niech się wygada do woli; za kwadrans będzie tu doktor, a ja obiecuję ci, doglądać go najtroskliwiej. Ale teraz musisz mi powiedzieć... Wybacz kochany poruczniku, że na chwilę odchodzę, ale mamy z żoną wiele... wiele do pomówienia, z powodu właśnie dzisiejszej katastrofy. — Tu spojrzał z uśmiechem na Kamillę. — Może pan zechcesz tymczasem zajrzeć do mego szwagra; już ochłonął zapewne z wojowniczego zapału:
— Do... pańskiego... szwagra?
— No, naturalnie, do Bronisława.
— Więc to jest...
— Brat mojej żony.
Kamilla raz jeszcze rzuciła okiem na śpiącą Alinkę. Bronisława przeniesiono do przygotowanego dlań pokoju.
Mąż i żona stanęli w zagłębieniu okna, dziwnie uspokojeni i szczęśliwi, chociaż jeszcze nie przyszło do wyjaśnień. Po chwili milczenia Kamilla opowiedziała mężowi, co było od roku przyczyną tylu wzajemnych nieporozumień i przykrości, a co my czytelnikowi treściwie powtórzymy.
Cała tajemnica polegała na tem, że Kamilla nie chciała uczynić męża odpowiedzialnym za brata wobec rządu.
Bronisław nie słuchał rad ojca, który szlachetnie straciwszy cały majątek, przekonał się w końcu z bólem serca, że więcej by zdziałał dla dobrej sprawy wytrwałą pracą, niż wybuchami, bezsilnemi wobec materyalnej potęgi nieprzyjaciela.
Syn wmówił w siebie, że ojciec działać nie miał, i wmieszawszy się w niebezpieczne a wyczerpujące najlepsze siły projekta, był czynnym na granicy, obrawszy sobie na przechowanie różnych dokumentów zamek krzyżanowicki.
Do tajemnicy przypuścił tylko siostrę Kamillę, wymógłszy na niej przysięgę, że przed mężem o wszystkiem zamilczy, i o nim będzie wspominać jako o wychodźcy do Ameryki, dokąd rzeczywiście przed niedawnym czasem miał zamiar się udać. Przed Małgorzatą zaś Bronisław udawał przemytnika bydła, łącząc się rzeczywiście z przemytnikami podczas przepraw, nie w celu zarobku, lecz jedynie dla utajenia swego charakteru politycznego.
Kamilla, dotrzymując przysięgi bratu i lękając się narazić męża na odpowiedzialność, należała mimowoli do spisku.
Podziemnem przejściem udawał się zwykle Bronisław niepostrzeżenie do pałacu, a potrzebując widzieć się z Kamillą, podchodził szarą godziną pod okna salonu i krzykiem, podobnym do głosu puszczyka, dawał jej znać o swojej obecności. Schodzili się zwykle na górnej galeryi, dokąd Kamilla przybywała ze swego pokoju a Bronisław spinał się po wyszczerbionym filarze. Jeśli zaś nieprzewidziane okoliczności stawały schadzce na przeszkodzie, wtedy Kamilla umówionym ruchem lampy w oknie uwiadamiała brata, że nie przyjdzie. Szczególny ten stosunek spowodował, jakeśmy to wyżej mówili, nieporozumienie między Werthartem a Kamillą; on widział, że się żona z czemś tai.
W pierwszych chwilach znosiła oziębłość i niezadowolenie męża z prawdziwie męczeńską rezygnacją; a że niezbyt pewną była swej silnej woli, sama z początku usiłowała unikać go na każdym kroku. Niedługo jednak trwały rozkosze poświęcenia. Kamilla, kochając męża, znieść nie mogła jego zobojętnienia i chmurnej twarzy; brat zaś ze swej strony przejmował ją niemal codzień nowym strachem. To ciągłe wahanie się między uczuciem a rozwagą, między wyjawieniem wszystkiego a pamięcią na przysięgę, rozdrażniło Kamillę do tego stopnia, że o lada bagatelę gotowa była płakać, a nawet mdleć, jak się to właśnie zdarzyło w dzień przyjazdu Henryka. Od tego głównie wieczoru zrozumiała, że nie wytrwa długo na swem stanowisku; prosiła Boga, żeby jakimkolwiek sposobem skończył tę jej męczarnię.
— Kiedyśmy się spotkali tam w ogrodzie — ciągnęła swą spowiedź Kamilla — miałam wielką ochotę rzucić ci się na szyją i wycałować za wszystkie czasy; ale zraziłeś mię, powtarzając znowu zwykłe pytanie. Upatrywałeś w postępowaniu mojem jakiś występek, jakiego nigdy nie popełniłam. Wtedy opanowała mnie taka jakaś rozpaczliwa zaciętość, że gdyby nie ten wypadek, który wszystkie rozwiązał zagadki, byłabym lata całe przetrwała w milczeniu i gniewie, chociaż tak bardzo... bardzo kocham cię o mój jedyny!
Ostatnie słowa Kamilli rozwiązały się cichym szeptem, a uszczęśliwiony mąż całował oczy i usta, które po tylu miesiącach nieporozumienia przemawiały doń znowu, dawną mową miłości. O Henryku naturalnie nie było ani wzmianki, gdyż podejrzenie, jakie Wertharta dręczyło chwilowo, powrócić już nie mogło. Czemże był Henryk dla tej szczęśliwej pojednanej pary? Ale był ktoś, kogo on bardzo obchodził.
— Kamilciu — dał się słyszeć głos Alinki, Kamilla wyrwawszy się z objęć męża, pobiegła do łóżka siostry. — Kamilciu — powtórzyła dziewczyna, wpatrując się w nią badawczo — coś dziwnego dzieje się ze mną, ogień mam w głowie... lód w piersiach. Zdaje mi się... — tu zniżyła głos do niewyraźnego prawie szeptu — zdaje mi się... że jestem bardzo chora...
— Alinko, mój aniołku drogi; nie mów, nie myśl nawet takich rzeczy — rzekła, uspokajając ją Kamilla. Doktor lada chwila przyjedzie, a nasz wiejski chirurg zaręczał mi, że nie ma nic niebezpiecznego; przecież i on ma doświadczenie i zna się trochę na tem.
Nie przydały się na nic uspakajające wyrazy i prośby Kamilli, Alinka wyraźnie choć z cicha mówiła dalej:
— Powiedz mu, że nigdy naprawdę nie gniewałam się na niego; że nie powinien sobie nic wyrzucać. Gdybym go posłuchała, nie poszłabym do galeryi. Tak, niech sobie żadnych nie robi wyrzutów.
— Dobrze, wszystko jutro mu powiem, tylko się uspokój teraz.
Alinka potrzęsła głową.
— Nie, musisz mnie pierwej wysłuchać. Powiedz mu jeszcze, iż miał słuszność utrzymując, że nie należy się narażać na niebezpieczeństwa, jeśli brak sił do zniesienia ich; a przecież tak mi dobrze, tak błogo na myśl, że obroniłam go od tego strasznego człowieka. On przecież nie winien, że rewolwer wystrzelił. Tak, on temu nie winien, a ja taka szczęśliwa... on żyje... nic się na niego nie gniewam. Przyrzeknij mi, że powiesz mu to wszystko, jeśli — tu przycisnęła blade usteczka do ucha siostry i szepnęła — jeśli ja umrę, Kamillo.
Obie siostry trzymały się czas jakiś w uścisku, obie płakały.
Doktor nadjechał, opatrzył ranę Alinki, zapowiedział małą gorączkę i z Werthartem przeszedł do drugiego pacyenta, uwalniając swoją obecnością Henryka z najprzykrzejszego położenia.
Kiedy Henryk na prośby Wertharta przeszedł do pokoju Bronisława, ten obsypał go wyrzutami, w których przecież ukrywało się tak wiele prawdy, iż Henryk nie wiedział, czy ma do czynienia z prorokiem znającym serce ludzkie, czy tylko z gorączkującym chorym.
— A! jesteś pan przecież — zawołał Bronisław, ujrzawszy Henryka na progu. — Czy bardzo uszczęśliwia cię twoja występna miłość?
— Panie Rudnicki! uspokój się pan — prosił Henryk.
— Uspokoję się, ale pierwej powiem panu prawdę. Czy postępowanie pana jest uczciwe? czy w ten sposób ludzie honoru odpłacają gościnność? Mój panie, to niegodne, aby taką kobietę świętą doprowadzić...
— Ależ panie, przez Boga! ja nic złego nie uczyniłem.
— Alboż nie kochasz Kamilli? nie cieszyłeś się pan tem, że nie jest z mężem szczęśliwą? Czyż nie zdradziła panu tajemnego przejścia, dotąd nam tylko wiadomego? Ukradłeś mi pan serce siostry, moją wiarę w szlachetność ludzką, uwiodłeś Kamillę!
— Obrażasz pan nietylko mnie, ale i siostrę, która, sam pan powiedziałeś, jest świętą! — zawołał Henryk wzburzony.
— Ja chcą pana obrazić!
— W takim razie dasz mi zadosyćuczynienie.
— Z przyjemnością! Jak tylko ogień z mej głowy ustąpi, to się spotkamy, tam, na wolnem powietrzu. Zawsze im mówiłem, że lepsza jest cała huta, niż pojedyncza sztolnia, a dopieroż to wesoło palić się będzie.
Chory rzucał się po łóżku, chciał z niego wyskoczyć i krzyczał:
— Całą hutę mam w głowie, o moja głowa, moja głowa!
Nareszcie zrozumiał Henryk, że tylko z chorym ma do czynienia i zaczął przypuszczać, iż brat Kamilli, o którym nigdy w domu żadnej nie było wzmianki, jest waryatem. Z obawy aby chory nie wyskoczył oknem, nie chciał go opuścić, usiadł więc w kącie i oddał się dumaniu.
— Co się dzieje z A linką? a Kamilla co też powiedziała mężowi? Jak rozjaśnionym wzrokiem spoglądali na siebie; bez wątpienia tajemnica dzieląca ich zniknęła, i teraz wszystko jasno między nimi.
Po raz pierwszy od czasu pobytu jego w Krzyżanowicach widział, jak Kamilla przytuliła się do piersi męża, a on spoglądał na nią z bezmierną miłością. Henrykowi zaczęło się wszystko kołować przed oczyma, biedny nie umiał sobie zdać sprawy z własnych uczuć. Nagle zerwał się. Alinka! co się z nią dzieje? czy ciężko ją ranił? musi się sam o tem przekonać. Gdyby wskutek rany chorowała bardzo, lub gdyby, ach ta myśl była nie do zniesienia, gdyby umarła! czyż on mógłby żyć jeszcze?
Postąpił ku drzwiom. Chory poruszył się, spojrzał na niego błędnym wzrokiem i począł bredzić na nowo, Henryk został na progu nieporuszony. Nareszcie nadszedł lekarz.
— To są początki zapalenia mózgu — powiedział do Wertharta, zbadawszy chorego.
— A jak się ma panna Alina? — zapytał nieśmiało Henryk.
— Tam nie ma nic złego, lekkie tylko zadraśnięcie i dużo przestrachu; powinna wkrótce przyjść do siebie.
— Dzięki Bogu! oby tylko nie bardzo cierpiała — z głębi duszy zawołał Henryk i opuścił pokój.
W przyległym salonie spotkał Kamillę; podała mu przyjaźnie rękę i rzekła.
— Nie bój się pan, wszystko idzie dobrze; strzał pana zrobił wiele dobrego, uwolnił mnie od tajemnicy. Mój mąż opowie to panu.
Lecz jak uroczo wyglądała w tej chwili! Henryk westchnął; serce zabolało go mocno, czuł jednak, że nie była to choroba nieuleczalna.
Upłynęło kilka tygodni. Bronisław wyszedł z niebezpieczeństwa i powoli przychodził do siebie. Alinka z ręką na temblaku jeszcze i cokolwiek bledsza, niż zazwyczaj, siedziała w małym saloniku Kamilli, spoglądając to na bukiecik fiołków, leżący na jej kolanach, to na Henryka, także bladego i wzruszonego. Widocznie przykro mu było żegnać się z tak gościnnymi ludźmi, ale wyprawa na granicę skończyła się i musiał rad nie rad wracać do pułku. Werthart z Kamillą serdecznie żegnali odjeżdżającego. Nagle Henryk zwrócił się do Alinki, ta podała mu zdrową rękę wraz z bukiecikiem fiołków i lekko zarumieniona rzekła:
— Weź pan... to znak, że nie mam żalu do pana... To mówiąc spojrzała na niego wzrokiem tęsknym, którego nauczyła się dopiero w ostatnich czasach. Henryk schylił się i ucałował rączkę, a potem podążył ku drzwiom, przy których raz jeszcze skłonił się. W tej chwili spostrzegł, że Alinka uderzająco jest podobna do Kamilli! Dziwnie ona zmieniła się w ostatnich czasach, wypiękniała, stała się łagodną dla niego. Zadziwiająco prędko nieraz dziewczynka staje się kobietą.
Temi spostrzeżeniami zakończyły się przygody nadgranicznej wyprawy naszego bohatera; chyba, że dodamy tu jeszcze zapowiedziane zaręczyny panny Aliny Rudnickiej z porucznikiem Henrykiem Świecimskim.
Kamilla z radością uwije mirtowy wieniec dla siostry, bo sama szczęśliwą jest żoną; cienie otaczające ją rozwiały się.
Bronisław już nie przekrada się przez granicę — pracą i olbrzymim ale wytrwałym mozołem zdobywa sobie cześć rodziny i rodaków.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Valeska von Bethusy-Huc i tłumacza: anonimowy.