Na Szląsku polskim/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Na Szląsku polskim
Podtytuł Wrażenia i Spostrzeżenia
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ksiądz Bontzek w domu? — Z temi słowy zwróciłem się do starej kobiety stojącej w sieni probostwa w Bytomiu. Muszę więc zanim wprowadzonym do niego zostanę, powiedzieć wpierw czytelnikowi, kim jest ksiądz Bontzek.
Lat temu kilka, jeszcze za życia Kraszewskiego wyczytałem jego nazwisko po raz pierwszy w jednem z illustrowanych pism warszawskich. Zasłużony nestor pracowników naszych, zdawał czytelnikom tego pisma sprawę, z poematu, którego autorem, był proboszcz bytomski, ksiądz Bontzek, a który to poemat, zdaniem piszącego zasługiwał na to, aby dostąpił szerszego rozgłosu. W poparciu swojego zdania, Kraszewski przytoczył w tem piśmie kilka ustępów z tego poematu (który nosił tytuł: »Kościół Miechowski«) i rzeczywiście przekonał mnie temi cytatami, że utwór ten nie jest pozbawionym pewnej wartości, po za rogatkami nawet prowincyi, dla której przedewszystkiem był przeznaczony. Później dowiedziałem się śledząc nie od dziś za tem, co się na Szląsku Górnym dzieje, że ksiądz Bontzek jest autorem innego jeszcze poematu: »Góra Chełmska czyli Święta Anna,« który wydał w r. 1886. pod imieniem ks. Norberta, a który choć ustępował o wiele pierwszemu, posiada przecież tak piękny początek, że nie mogę się powstrzymać od przytoczenia kilkunastu jego wierszy.
Oto inwokacya, w rodzaju słynnej »Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy« Mickiewicza.

»Góro Chełmska, piastowskich ziem stróżu wieczysty,
Czy cię strasznej powodzi grom, jak w płaszcz piaszczysty
Odzianą, w dzień potopu urwawszy od skały
Gór Olbrzymich, aż krańce grzesznej ziemi drżały
Zapędził w te płaszczyzny, aby z twej podstawy
Wypatrzył Chrobry drogę, na Zachód, do sławy?
Czy ogień uwięziony we wnętrznościach ziemi,
Szukający swobody, siły piekielnemi
Wysadził twe bazalty aże pod obłoki
Abyś dumnie patrzała na okrąg głęboki?
Czy cię woda wylęgła, czy ognie przedwieczne:
Góro, teraześ święte miejsce i bezpieczne!
Boć to Michał Archanioł po zwycięzkim boju
Z szatanem, na zadatek wiecznego pokoju,
Na wysokim twym szczycie hełm rycerski złożył;
Nań patrząc, wyje piekło, świat w ufności ożył.«

Otóż goszcząc w Bytomiu, czyż podobna było nie zabrać znajomości z kapłanem pracującym nie tylko w winnicy pańskiej, ale wolny od zajęć duchownych czas, poświęcającym narodowej muzie? Jakoż zadawszy sobie, po wyjściu z redakcyi »Katolika« to pytanie, bez namysłu odpowiedziałem sam sobie, że nie podobna i zaszedłszy na probostwo, do spotkanej w sieni starej kobiety, zwróciłem się z powyższemi słowami:
— Ksiądz Bontzek w domu?
— Właśnie, panoczku, jest na obiedzie, ale za chwilę zejdzie do kancelaryi, — odrzekła przeciągając ostatnią syllabę. — Ale oto fararz idą, zawołała podbiegając ku mnie, gdym jej oświadczył, że za chwilę przyjdę.
Ksiądz Bontzek jest człowiekiem około sześćdziesięcioletnim. Wysoki, szczupły, o ruchliwych rysach twarzy, jest on obrazem tych księży, dzieci ludu, jakich spotyka się na całym Górnym Szląsku i na stoku galicyjskich Karpat. Rozpocząłem z nim rozmowę od oświadczenia mu, że bawiąc w Bytomiu, uważałem sobie za obowiązek zabrać znajomość z człowiekiem, którego nazwisko dostąpiło wielkiego rozgłosu, powiedziałem, że w swoim czasie pisał o jego »Kościele Miechowskim« Kraszewski. To go widocznie bardzo ucieszyło.
— Czy podobna? — zawołał, szybko chodząc ze spuszczonemi oczami po pokoju. A ja o tem nic nie wiedziałem. Proszę przesłać mi Numer tej gazety, gdzie Kraszewski o mnie wspominał.
Rozmowa przeszła na jego pisarską działalność.
— Gdyby więcej zachęty, — odezwał się po uważnem wysłuchaniu moich pochwał, — toby i otucha się znalazła. Ale tak...
Zaczepiłem o »Górę Chełmską« — poźniejszy od »Kościoła Miechowskiego« poemat ks. Bontzka.
— Jest to rzecz mniejszej wartości, — odpowiedział, pisana bardzo prędko. Wstęp czyli inwokacyę, którą mi pan tak chwali, napisałem dość dawno, resztę jednak dorobiłem pospiesznie bawiąc na kuracyi u wód.
Rozmowa prowadzona zrazu chłodno, ożywiała się z każdą chwilą. Ksiądz Bontzek zaczepił z lekka o trudne położenie księży na Górnym Szląsku. Położenie to rozumiałem dobrze. Póki walka kulturna trwała, katolicyzm z zasady był nieprzejednanym wrogiem rządu, i w prowincyi, w której gościłem właśnie, opierał się jak o opokę o polskość, gdyż inaczej nie miałby podstawy pod nogami. Ale stary kanclerz połamał zęby na tej walce, poszedł pokornie do Kanossy, wyciągnął rękę do zgody. Wypadało więc być uprzejmym względem niego, a że widziano, iż mimo jego pojednawczego usposobienia, nie zdoła się odrazu osięgnąć wszystkiego, przeto »dla miłej zgody«, nie poświęcono (gdyż ten wyraz nie maluje rzeczy dokładnie) ale dyskretnie przysłonięto sobie oczy na pewne nieprawidłowości w stosunku duchowieństwa do parafian, w polskich prowincyach Prus. Nieprawidłowości te, przejawiające się w tem, że katedry biskupie w tych prowincyach zajmują nie Polacy, że wykład religii katolickiej dla dzieci polskich, odbywa się nie w polskim języku i że nie wszyscy księża władają dokładnie mową polską, choć kazania po polsku mówić muszą, w umysłach lękliwych duszpasterzy wyrodziły błędne mniemanie, jakoby poświęcano w najwyższych kościelnych sferach polskość, molochowi protestanckich Prus. Nie pojmując tego, że w polityce zasada »do ut des« dominuje, że w dziedzinie jej darmo nikt nie osiąga korzyści, że tam za wszystko płacić trzeba, zapominając wreszcie o tem, że starcie znamion odwiecznej narodowości z wschodnich prowincyi Prus, byłoby wodą na młyn protestantyzmu, który z tak niefortunnej siejby zbierałby obfite żniwo, zachwiali się niektórzy z nich w swoich zasadach, jakich byli wyznawcami jawnymi w czasie panowania sławnych praw majowych, i mogąc, nie opierali się jak należy naciskowi z góry, mającemu na celu wbrew intencyom najwyższej władzy kościelnej i interesom całego katolicyzmu, wydarcie języka miljonowej ludności na Górnym Szląsku. Zaczęło się więc tu i owdzie skandaliczne protegowanie śpiewu niemieckiego, w świątyniach gdzie się dotąd rozlegał wyłącznie śpiew polski, niektórzy »fararze« stanęli w jawnem przeciwieństwie z parafianami, usłyszano poraz pierwszy, na Górnym Szląsku po walce kulturnej z mównicy publicznej z ust katolickiego kapłana, takie słowa, że »Górny Szląsk powinien stać na dwóch nogach polskiej i pruskiej, gdyż mu jedna polska nie wystarcza« i doszło wreszcie do tego, że w pewnej parafii, podłożono dynamit pod okna probostwa zajmowanego przez księdza jawnie nieprzychylnego językowi ludu Górno-Szląskiego, co było wypadkiem rzeczywiście zdumiewającym w prowincyi tak szczerze katolickiej, która co więcej podczas walki kulturnej, tak dzielnie broniła interesów, swoich prześladowanych wtedy duszpasterzy.
Rozmawiając z ks. Bontzkiem spostrzegłem, że bolał on bardzo nad trudnościami swojego i swoich kolegów położenia, że jakoby się wstydził pewnych postępków niektórych proboszczów na Górnym Szląsku, którzy więcej przez słabość charakteru, niż ze złej woli, dopuszczają się takich czynów, które bezwzględnie złe światło na nich rzucają. Ale że sam on włada dzielnie językiem polskim i pisze po polsku, że obdarzony pisarskim talentem, niezawodnie nie poprzestanie na tem co zrobił, ale doznawszy moralnej zachęty od dalszych rodaków, pracować i nadal na niwie pisarskiej będzie, przeto rozstałem się z nim w przekonaniu, że uosabia on prawdziwie dodatnią w Bytomiu siłę, i że żadna siła, nie sprowadzi go z prostej drogi, po której całe duchowieństwo Górno-Szląskie kroczyć powinno, poczucie bowiem prawdziwego obowiązku nie rządzi się wygodnym oportunizmem nie rachuje się ze względami chwili.
A czyż obowiązek kapłanów na Górnym Szląsku, spoczywa w czem innem, jak w podtrzymywaniu wszelkiemi siłami mowy jego ojców, po wyparciu się której, i wiara ojców ostać się chyba w czystości nie może?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.