Nędznicy/Część trzecia/Księga czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Zdziwienia Marjusza.

W dni kilka Marjusz zaprzyjaźnił się z Courfeyrac’em. Młodość jest łatwą do połączeń i szybkich zabliźnień. Marjusz w towarzystwie Courfeyrac’a wolniej jakoś odetchnął; było to dla niego rzeczą dość nową. Courfeyrac nie wypytywał go o nic, nawet nie pomyślał o tem na chwilę. W tym wieku, twarze wypowiadają od razu wszystko. Mowa niepotrzebna. Zdarza się nieraz widzieć młodego człowieka, o którym by można powiedzieć, że jego fizjognomja nic nie utaja; dość jego spojrzenia na zabranie znajomości.
Jednakże, pewnego poranku, Courfeyrac zapytał znagła Marjusza:
— Ale, ale, czy masz jakie wyznanie wiary polityczne?
— Cóż znowu! — rzekł Marjusz prawie obrażony zapytaniem.
— Więc czemże ty jesteś.
— Demokratą-bonapartystą.
— Odcień szaraczkowo-myszaty, barwa myszy bezpiecznej w swojej norze — rzekł Courfeyrac.
Nazajutrz Courfeyrac wprowadził Marjusza do kawiarni Muzain. Potem szepnął mu do ucha z uśmiechem: „Muszę ci urządzić wstęp do abecadła.“ Powiedziawszy to, zaprowadził go do sali przyjaciół abecadła. Tam go przedstawił innym kolegom z tem słowem niezrozumiałem dla Marjusza, które wyrzekł półgłosem: „to uczeń“.
Marjusz znagła wpadł jakby w gniazdo os, zbrojnych w żądła dowcipu. Zresztą, chociaż z pozoru milczący i poważny, nie był pomiędzy niemi ani najmniej skrzydlaty, ani najmniej zbrojny.
Aż dotąd samotny i usposobiony raczej do rozmowy z sobą, tak z przyzwyczajenia jak z zamiłowania, był zrazu odurzony tym rojem młodzieży, brzęczącym zewsząd w koło niego. Sama rozmaitość tych samoistności, pociągała go i niby drażniła zarazem. Gwarne rojenie się wszystkich swobodnych i pracujących umysłów, sprawiało jakby wirujący odmęt w jego myślach. Niekiedy, w swem wzburzeniu odlatywały one tak daleko od niego, że z trudnością udawało mu się połapać je na nowo. Słyszał prawiących o filozofji, literaturze, historji, sztukach, religji, w sposób całkiem mu niespodziany. Spostrzegał dziwne poglądy, a ponieważ nie umiał przedmiotów szykować w perspektywę, myślał nieraz, czy przypadkiem nie widzi chaosu. Porzucając przekonania swojego dziada dla przekonań ojca, sądził, że się na tem zatrzyma; podejrzywał teraz z niepokojem i nie śmiejąc tego samego wyznać przed sobą, że może wypadnie pójść dalej. Kąt, pod którym dotąd spoglądał na wszystko, zaczął znowu zmieniać kierunek. Jakiś rodzaj rozkołysania umysłowego począł wprawiać w drżenie wszystkie jego widnokręgi. Dziwaczny rwetes wewnętrzny. Prawie mu to sprawiało cierpienie.
Rzekłbyś, iż nie było dla tych młodych ludzi „rzeczy uświęconych“. Marjusz słyszał w każdym przedmiocie osobliwsze rozumowania, męczące dla jego umysłu jeszcze trwożliwego.
Przyniesiono naprzykład afisz teatralny, zdobny w klasyczny tytuł tragedji ze starego repertuaru.
— Precz z tragedją, owem bożyszczem mieszczan! wołał Bahorel.
Marjusz słyszał jak Combeferre mu odpowiadał na to:
— Sam nie wiesz, co gadasz, Bahorel’u. Jeżeli mieszczaństwo ceni tragedję, trzeba je na tym punkcie zostawić w spokoju. Tragedja perukowa ma swoje przyczyny istnienia, i nie jestem wcale z rzędu tych, którzy, w imię Eschylesa zaprzeczają jej do tego prawa. Znajdują się nieforemne szkice i w naturze, zdarzają się gotowe parodje i w dziełach Twórcy; dziób, który nie jest wcale dziobem, skrzydła, które nie są skrzydłami, skrzele, które nie są skrzelami, łapy, które nie są łapami, krzyk żałosny, który śmiech obudza — oto masz kaczkę.
A więc tedy, jeśli drób egzystować może obok ptaka, niewiem dla czegoby tragedja klasyczna nie mogła istnieć wobec tragedji starożytnej.
Lub też zdarzało się, że Marjusz przechodził ulicą Jana Jakóba Rousseau w towarzystwie Enjolras’a i Courfeyrac’a.
Courfeyrac brał go wtedy pod rękę:
— Uważasz — mówił. To jest ulica Kopalni Gipsu, przezwana dziś ulicą Jana Jakóba Rousseau, z powodu iż na niej mieszkało osobliwsze jedno małżeństwo, już temu lat z sześćdziesiąt. Byli to Jan Jakób i Teresa. Od czasu do czasu wylęgały się tam drobne istotki. Teresa je wydawała na świat, Jan Jakób oddawał do domu podrzutków.
Tu Enjolras karcił Courfeyrac’a.
— Wara o Janie Jakóbie! podziwiam tego człowieka. Wyparł się własnych dzieci, nie przeczę temu, ale przyjął społeczeństwo za dziecię.
Żaden z tych młodych ludzi nie wymawiał nigdy słowa: Cesarz. Jeden tylko Jan Prouvaire mówił czasem: Napoleon; wszyscy inni zwali go Bonaparte. Enjolras wymawiał: Buonaparte.
Mariusz dziwował się temu wszystkiemu machinalnie. Initium sapientiae.[1]









  1. Przypis własny Wikiźródeł Początek mądrości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.