Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Promień w podłej dziurze.

Starsza córka zbliżyła się do ojca i położyła mu rękę na jego ręce:
— Pomacajno, jak mi zimno — rzekła.
— Ba! — odpowiedział ojciec — mnie trochę zimniej jeszcze.
Kobieta zawołała gwałtownie:
— Ty zawsze masz wszystko lepsze od drugich, nawet i co złego.
— Idź do djabła — rzekł człowiek.
Mówiąc to, spojrzał na nią w pewien sposób, co jej od razu zamknęło język w gębie.
Nastąpiła chwila milczenia w izbie. Starsza córka niedbale wykruszała z błota brzegi swego okrycia, młodsza zaś nie przestawała szlochać. Matka pociągnęła ją do siebie, i poczęła całować, mówiąc do niej z cicha:
— Moja duszeczko, to nic, to się zgoi; tylko nie płacz, bo się ojciec będzie gniewał.
— Ale gdzież tam — zawołał ojciec — przeciwnie, płacz, szlochaj, właśnie tak potrzeba.
Potem zwracając się ku starszej:
— Ale cóż u djabła, że on nie przychodzi dotąd? może nie przyjdzie wcale. To jabym napróżno zagasił mój ogień, zrobił dziurę w krześle, podarł koszule i wytłukł szybę?
— I jeszcze skaleczył dziewczynę — mruknęła matka.
— Wiecie co — ciągnął dalej ojciec — że tu zimno jak w psiarni w tej czartowskiej dziurze. Jeszcze jeżeli ten człowiek nie przyjdzie! A! otóż to tak! każe na siebie czekać; powiada sobie: „No to i cóż, niech tam sobie czekają, toż oni od tego“. O jakże ich nienawidzę, i jakżebym ich zdusił z roskoszą, z radością, z zapałem i upodobaniem, tych bogaczów, wszystkich tych bogaczów, tych niby to ludzi litościwych, co to składają rączki nakrzyż, co to chodzą na mszę, przesiadują po zakrystjach, czatują pod furtami klasztorów, krzywią się, stękają, mają się za coś lepszego od nas, przychodzą nas upokarzać i przynosić nam jak oni nazywają: odzienie, a co jest tylko łachmanami nie wartemi i trzech groszy. I chleba! Nie tego ja chcę wcale, łajdaki! mnie potrzeba pieniędzy! Co? pieniędzy? O! tego to nigdy, bo powiadają żebyśmy je przepili, bośmy tylko wszyscy opoje i wałkonie. A oni? cóż takiego oni są? no proszę! Ale cóż on tam tak siedzi, ten twój bałwan dobroczynny? Czy on już przyjść nie myśli? Zapomniał może cymbał adresu. Założę się że ten stary dureń...
W tej chwili zapukano zlekka do drzwi. Człowiek rzucił się do nich co prędzej, wykrzykując z głębokiemi ukłonami i uśmiechami pełnemi błogości:
— Racz pan wejść, łaskawy panie, czcigodny nasz dobroczyńco, równie jak i zacna i czarująca damo.
Jakiś człowiek w dojrzałym już wieku i jakaś młoda osoba ukazali się na progu izby.
Marjusz ciągle znajdował się na swojem stanowisku. To czego doświadczył w tej chwili, nie da się wypowiedzieć żadnym językiem na świecie.
Ktokolwiek kochał, zna wszystkie znaczenia promieniste, które zawierają w sobie te trzy głoski wyrazu: Ona.
Była to istotnie ona. Zaledwie ją Marjusz dostrzegał po przez obłok mgły świetlnej, która się znagła roztoczyła przed jego oczami. Była to ta sama wdzięczna istota tak długo nieobecna, ta sama gwiazda, która mu świeciła przez krótkie półrocze, to samo spojrzenie, to samo czoło, też usta, ta sama twarz znikła tak nagle, która tak grubą ciemność zostawiła po za sobą odchodząc. Widzenie się było zaćmiło, i oto wschodziło znowu.
Istotnie zdawała się ona jakby wschodzić, w tych cieniach, w tej izbie nędznej, w tej dziurze potwornej, w tych okropnościach.
Marjusz drżał cały, prawie odchodząc od siebie. „Co? to jest doprawdy ona?“ Uderzenia jego serca zamącały mu wzrok. Czuł, że się może w głos rozpłakać. Co? więc ją tedy widział znowu, naszukawszy się jej napróżno przez czas tak długi? Zdawało mu się, jakby był zgubił własną duszę i jakby ją odnajdował w tej chwili.
Nie zmieniła się ona nic od owego czasu, była tylko nieco blada; delikatną jej twarzyczkę okrążał kapelusz z fijołkowego aksamitu; kształty jej kibici ukrywały się pod czarnym atłasowym płaszczykiem. Widać było z pod jej długiej sukni, małą jej nóżkę ujętą w zgrabny bucik jedwabny.
Była jak i wprzódy w towarzystwie pana Białego.
Wszedłszy do izby, postąpiła kilka kroków, i złożyła na stole jakieś dosyć grube zawiniątko.
Starsza Jondreta ukryła się po za drzwiami, i przyglądała się ztamtąd ponuro aksamitnemu kapeluszowi, płaszczykowi z jedwabiu i tej pięknej, szczęśliwej twarzyczce.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.