Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Szukając dziewczyny w kapeluszu, Marjusz napotyka
człowieka w czapce.

Przeszło lato, potem jesień, wreszcie nadeszła zima. Przez cały ten czas ani pan Biały, ani młoda dziewczyna nie postali nogą w ogrodzie Luksemburgskim. Marjusz żył tylko jedną myślą: żeby widzieć znowu tę twarz słodką i uroczą. Szukał w każdej chwili, szukał wszędzie; nie znajdował nic. Nie był to już więcej Marjusz marzyciel pełen zapału, człowiek zdeterminowany, ognisty i wytrwały, śmiały wyzywca przeznaczenia. Wyobraźnia, która piętrzyła gmachy przyszłości jeden na drugim, młody umysł pełen planów, zamiarów, różnego rodzaju dumy, pomysłów i woli; był to już tylko pies zabłąkany. Popadł w czarny smutek, już było po nim. Praca mu wstręt sprawiała, przechadzka go trudziła, samotność nudziła. Szeroka przyroda, tak dla niego niegdyś pełna kształtów, światłości, głosu, rad, oddali, widnokręgów, nauk, roztaczała się dziś przed nim jakby wielka pustka. Zdawało mu się, że wszystko gdzieś się rozwiało.
Myślał zawsze, gdyż nie mógł nic myśleć; ale już nie podobał sobie więcej w swoich myślach. Na wszystko, cokolwiek mu one podawały zcicha i bez ustanku, odpowiadał ze swojego mroku: „I na cóż się zdało to wszystko?“
Robił sobie tysiące wymówek. „Po co ja też chodziłem za nią? Byłem tak szczęśliwy, widując ją tylko! Spoglądała na mnie. Czyż to nie było ogromnie wiele?
Zdawała się mnie kochać; czyż to nie było wszystko? Pragnąłem, czegóż jeszcze? Niema już po za tem nic więcej. Popełniłem niedorzeczność. Własna w tem moja wina, i t. p.“ Courfeyrac, któremu się nie zwierzał z niczego, jak to było w jego naturze, ale który potrosze odgadywał wszystko, jak to znowu było w naturze tego ostatniego, zaczął od winszowania mu że się zakochał, wydziwiając się jednak temu niesłychanie; następnie, widząc Marjusza zapadłego w tę jego melancholję, rzekł mu wreszcie: Widzę teraz, że byłeś poprostu bydlęciem. Wiesz co, chodźmy oto do chałupki!
Razu jednego, zawierzając jakoś pięknemu słońcu wrześniowemu, Marjusz dał się Courfeyracowi zaprowadzić na doroczny bal do Sceauxs, spodziewając się, co za urojenie! że ją tam może odnajdzie. Był tam także Bossuet i Grantaire. Jak to pojąć łatwo, Marjusz nie znalazł tam tej, której szukał. „A jednak to tutaj znaleźć można wszystkie kobiety zgubione“, mruczał Grantaire na stronie. Marjusz porzucił swoich przyjaciół na balu i wrócił z niego piechotą, sam jeden, zmęczony, rozgorączkowany, ze wzrokiem mętnym i smutnym pośród ciemności, odurzony turkotem i kurzawą porozbawianych omnibusów, poprzepełnianych śpiewającemi wesoło, które, wracając z zabawy nieustannie przejeżdżały koło niego; zniechęcony, oddychając, dla ochłodzenia sobie pałającej głowy, ostrym zapachem drzew orzechowych po drodze.
Począł znowu żyć jak wprzódy, coraz więcej obłędny, przygnębiony, cały oddany swemu wewnętrznemu cierpieniu, szamocąc się tu i owdzie w swojej boleści na podobieństwo wilka w samołówce, wypatrując wszędzie nieobecnej, ogłupiały od miłości.
Innym razem trafiło mu się spotkanie, które sprawiło na nim wrażenie osobliwsze. Ujrzał był na jednej z ciasnych uliczek, przytykających do bulwaru Inwalidów jakiegoś człowieka, ubranego jak rzemieślnik i mającego na głowie czapkę z dużym daszkiem, z pod której wypływały kosmyki włosów bardzo białych. Uderzony został pięknością tych włosów tak białych, i wpatrywał się w tego człowieka, idącego wolnym krokiem i jakby pogrążonego w bolesnem zamyśleniu. Rzecz dziwna, zdawało mu się rozpoznawać w tym nieznajomym pana Białego. Były to te same włosy, tenże sam profil, o ile widzieć dozwalała czapka, ta sama postawa, tylko bardziej posmutniała. Ale dla czegóż to odzienie rzemieślnika? co to miało znaczyć? czemu przypisać to przebranie? Marjusz był mocno zdziwiony. Kiedy przyszedł do siebie, pierwszym jego popędem było udać się w ślad za tym człowiekiem: czy nie natrafił przypadkiem na trop, którego szukał od tak dawna napróżno? W każdym razie, wypadało przypatrzeć się nieznajomemu zbliska, dla wyjaśnienia zagadki. Ale wpadł na ten pomysł nieco zapóźno, człowiek był już Bóg wie jak daleko. Wszedł w którąś z bocznych uliczek i Marjusz żadnym sposobem nie mógł go znaleźć. Spotkanie to dręczyło go przez dni kilka, w końcu wrażenie jego zatarło się. Zresztą, powiedział sobie, zdaje się że to było tylko podobieństwo“.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.