Moje życie (Czechow)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.


Przyjechał na rowerze doktór Błagowo. Siostra często odwiedzać nas zaczęła. I znów rozmowy o pracy fizycznej, o postępie, o wielkiej niewiadomej, o przyszłości, jaka czeka ludzkość. Doktór nie lubił naszego gospodarstwa, gdyż odrywało nas od dyskusyi; twierdził, że orać, kosić, chować cielęta, nie jest godnem człowieka wolnego i że wszystkie te rodzaje walki o byt ludzie powierzą z czasem zwierzętom i maszynom, a sami zajmować się będą wyłącznie badaniami naukowemi. Siostra bezustannie prosiła, abyśmy ją wcześnie odesłali do domu i jeśli zostawała do wieczora, lub też nocowała, skargom jej nie było końca.
— Boże drogi, jakiż z ciebie jeszcze dzieciak — mówiła Masza z wymówką. — To w końcu śmieszne, doprawdy!
— Tak, śmieszne — zgadzała się siostra — wiem, że to jest śmieszne, ale cóż ja na to poradzę, kiedy nie mogę się przezwyciężyć? Ciągle mi się zdaje, że robię coś złego.
Podczas sianokosu bolało mnie całe ciało; siedząc wieczorem ze swoimi na werandzie, zasypiałem nagle; wyśmiewano się ze mnie głośno. Budzono mnie i prowadzono do stołu, do kolacyi, przygniatała mnie senność i jak w omdleniu widziałem światła, twarze, talerze, słyszałem głosy i nie rozumiałem ich. A wstając nazajutrz skoro świt, brałem kosę, lub też szedłem na miejsce budowli i pracowałem przez cały dzień.
W święto, gdy siedziałem w domu, zauważyłem, że żona i siostra ukrywają coś przedemną i nawet bodaj, że mnie unikają. Żona była dla mnie równie miła, jak zawsze, ale zajęta swemi myślami, nie chciała mi ich powiedzieć. Widocznem było, że jej rozdrażnienie na widok chłopów rosło, życie stawało się dla niej coraz cięższem, a tymczasem nie skarżyła się już przedemną. Chętniej teraz rozmawiała z doktorem, a ja nie mogłem zrozumieć dlaczego tak być może.
W naszej gubernii był zwyczaj, że podczas sianokosu i żniwa wieczorem przychodzili do dworu żniwiarze, częstowano ich wódką, a nawet młode dziewczęta piły po szklaneczce. My znieśliśmy u siebie ten zwyczaj, kosiarze i baby stali na podwórzu do późnego wieczora i nareszcie odchodzili, przeklinając nas głośno. Wtedy Masza marszczyła surowo brwi i milczała, lub też, rozdrażniona, mówiła półgłosem do doktora:
— Dzicz!
We wsi nowo przybywających widzą niechętnie, zupełnie tak jak w szkole. I nas też nieprzychylnie przyjęto. Z początku patrzyli na nas jak na ludzi głupich i prostych, którzy kupili wieś tylko dlatego, że nie wiedzieli co robić z pieniędzmi. Wyśmiewali się z nas. W naszym lesie i nawet w ogrodzie chłopi paśli swoje bydło, zaganiali do siebie do wsi nasze krowy i konie, a potem przychodzili z żądaniem wynagrodzenia. Przychodzili całemi gromadami na nasze podwórze i oznajmiali, że podczas sianokosu zajęliśmy kawał pola z nienależącej do nas Byszejewki, czy też Siemienichy; a że istotnie nie znaliśmy jeszcze dokładnie granic naszej posiadłości, wierzyliśmy im na słowo i płaciliśmy karę; później okazało się, żeśmy kosili zupełnie prawidłowo. W lesie obdzierali korę z drzew. Jeden z dubieczeńskich chłopów, lichwiarz, handlujący wódką bez patentu, przekupywał naszych robotników i razem z nimi oszukiwał nas w najstraszniejszy sposób; zamieniał nowe koła w wozach na stare, brał nasze chomąta i sprzedawał je nam powtórnie i t. d. Ale najgorszem było to wszystko, co działo się w Kuryłówce przy budowli; tam, po nocach baby kradły deski, cegłę, kafle, żelazo: wójt z kilku świadkami robił u nich rewizyę, brał po dwa ruble kary od każdej kradzieży, a potem te pieniądze wszyscy razem przepijali.
Masza, dowiadując się o tem, mówiła przy mojej siostrze do doktora:
— Co za bydło! To straszne, straszne!
I nieraz słyszałem, jak wyrażała żal, że wzięła się do budowania tej szkoły.
— Ale niechże pani zrozumie — starał się przekonać ją doktór — niech pani zrozumie, że budując tę szkołę i w ogóle czyniąc coś dobrego, nie robi pani tego dla chłopów, tylko w imię kultury, w imię przyszłości. Im ci chłopi są gorsi, tem bardziej potrzebną jest im szkoła. Niechże pani to zrozumie.
W głosie jego słychać jednak było brak wiary we własne słowa i zdawało mi się, że równie, jak Masza nienawidził chłopów.
Masza chodziła często do młyna, brała ze sobą moją siostrę i mówiły ze śmiechem, że idą popatrzeć na Stepana, który tak jest piękny. Jak się okazało, Stepan powolny i małomowny wobec mężczyzn, w towarzystwie kobiet ożywiał się i mówił bez przestanku. Pewnego razu, kąpiąc się w rzece, wysłuchałem mimowoli rozmowy. Masza i Kleopatra, obie w białych sukniach, siedziały na brzegu, pod wierzbą, w cieniu szerokich konarów, a Stepan stał przy nich i założywszy ręce w tył, mówił:
— Alboż chłopi, to ludzie? To nie ludzie, ale, wybaczą panie, to zwierzęta, szarlatany. Jakież życie chłop prowadzi? Tylko się najeść, napić, jakiejkolwiek strawy, byle taniej, a w karczmie krzyczeć na całe gardło; i ani porozmawiać nie umie, ani obrócić się, jak się należy, ani coś załatwić, tak, poprostu, jak gbur! Sam żyje w brudzie, żona jego żyje w brudzie i dzieci żyją tak samo; co miał na sobie, w tem się kładzie, kartofle z zupy palcami wyciąga, kwas pije z robactwem...
— Bieda u nich wielka! — wtrąciła siostra.
— Co tam za bieda! Ano, zapewne, nędza jest, ale cóż robić, proszę pani. Ot, jeżeli ktoś w więzieniu siedzi, lub też, powiedzmy, jest niewidomy, albo kulawy, rzeczywiście, nie daj tego Boże nikomu, ale jeżeli jest wolny, ma zdrowe zmysły, ma ręce i nogi, silny jest i wierzy w Boga, to czegoż mu jeszcze potrzeba? Lenistwo to, proszę pani, prostactwo, a nie bieda. Jeżeli naprzykład, państwo, dobrzy i wykształceni, jak jesteście, z miłości do tych ludzi chcecie im okazać waszą dobroć, to oni pieniądze wasze przepiją, lub też, co gorzej sami założą szynk i za te wasze pieniądze innych okradać będą. Pani mówi, bieda. A czyż zamożny chłop żyje lepiej? Też, przepraszam, jak świnia. Grubianin, krzykacz, łotr, a gęba, jak opuchnięta, czerwona, aż miałoby się ochotę zamierzyć się i lunąć go, nicponia. A przecież Łarion dubienczewski też bogaty, a drze korę z waszych drzew nie gorzej od biednego; i sam wymyśla od ostatnich słów i dzieci jego wymyślają, a gdy zadużo wypije, utknie nosem w kałużę i śpi. Z nimi wszystkimi wytrzymać nie można, wielmożna pani. Pożyje człowiek we wsi przez jakiś czas, a to jak w piekle. Zalazła mi za dziesiątą skórę ta nasza wieś kochana i dzięki Panu Bogu najwyższemu jestem syty, odziany, odsłużyłem w dragonach swoje lata, byłem trzy razy wójtem, a teraz wolny kozak ze mnie: mieszkam gdzie mi się spodoba, robię to, co chcę. We wsi mieszkać nie będę i nikt mnie do tego zmusić nie może. Mówią — żona. Ty, mówią, powinieneś być w chacie z żoną twoją. A to dlaczego? Ja się do niej nie najmowałem.
— Powiedzcie, Stepanie, czyście się z miłości ożenili? — zapytała Masza.
— Co tam u nas na wsi za miłość? — odpowiedział Stepan z uśmiechem. — Właściwie, proszę pani, jeśli o to idzie, to ja już drugi raz żonaty. Ja nie jestem z Kuryłówki, lecz z Zalegoszcza, a tutaj sprowadziła mnie rodzina mojej drugiej żony. Ojciec nie chciał pomiędzy nas pięciu braci dzielić gruntu, więc ja, pokłoniłem mu się i do obcej wsi odszedłem. Pierwsza moja żona bardzo młodo umarła.
— Z czego?
— Z głupoty. Płacze, nieraz, płacze i płacze bez przerwy, aż w końcu suchot dostała. Ciągle jakieś tam trawy piła, żeby być piękną i widocznie jej to zaszkodziło. A druga moja żona, kuryłowska, cóż ona jest? Prosta chłopka i nic więcej. Kiedy nas swatali, pomyślałem sobie: młoda, biała, czysto mieszka. Jej matka też porządna, pije kawę, a co najważniejsze, obie są czyste. Więc ożeniłem się: na drugi dzień siadamy do obiadu, proszę teściową, aby mi podała łyżkę, patrzę, a ona ją palcami wyciera. Masz tobie, myślę, taki to u was porządek. Przemieszkałem z niemi przez rok i odszedłem. Może ja powinienem z miejską dziewczyną się ożenić — mówił dalej po chwili milczenia. — Mówią, że żona jest pomocnicą męża. Na co mnie pomocnica, ja sobie sam dam radę, a ty lepiej porozmawiaj ze mną, ale nie to, żeby było ciągle tie-tie-tie, a rozsądnie, z uczuciem. Cóż to za życie bez dobrej rozmowy!
Stepan umilkł i dało się słyszeć jego nudne i monotonne »u-lu-lu-lu«. Widocznie, zobaczył mnie zdaleka.
Masza często bywała w młynie, lubiła widać towarzystwo Stepana; on z takiem przekonaniem wymyślał na chłopów, to jej się w nim podobało. Kiedy wracała z młyna, wołał za nią za każdym razem głupi chłopak, pilnujący ogrodu:
— Dziewko Pałaszka! Jak się masz, dziewko Pałaszka!
I naśladując psa, krzyczał: Z haw! Haw!
A ona zatrzymywała się i przypatrywała mu się uważnie, jak gdyby w szczekaniu tego chłopca znajdowała odpowiedź na swoje myśli, widocznie przyciągało ją to równie silnie jak wymyślanie Stepana. A w domu czekała ją wiadomość, w rodzaju takiej naprzykład, że chłopskie gęsi zniszczyły naszą kapustę, albo, że Łarion ukradł gwoździe, i wtedy wzruszając ramionami, mówiła ze śmiechem:
— Czegoż wy od tych ludzi chcecie?
Narzekała, do duszy jej napływał żal, a ja tymczasem coraz bardziej przyzwyczajałem się do chłopów i coraz bardziej mnie coś do nich ciągnęło. Byli to przeważnie ludzie nerwowi, rozgoryczeni, rozżaleni; byli to ludzie z przytłumioną wyobraźnią, ciemni, z ubogim, ciasnym widnokręgiem, ciągle z jednemi i temi samemi myślami o szarej ziemi, o ponurych dniach, o czarnym chlebie; ludzie, którzy oszukiwali, ale jak ptaki chowali tylko głowę za drzewo, którzy nie umieli rachować. Oni nie pójdą do ciebie do sianokosu za dwadzieścia rubli, ale pójdą za pół wiadra wódki, chociaż za dwadzieścia rubli mogliby kupić całe cztery wiadra. Istotnie, jest u nich i brud i pijaństwo i głupota, i oszustwo, ale przy tem wszystkiem czuć jednak, że życie chłopskie opiera się na jakimś silnym zdrowym rdzeniu. Jakkolwiekbądź, chłop, idąc za sochą, wydaje się być brudnem tylko zwierzęciem i żeby nie wiem jak ogłupiał się wódką, jednak, gdy mu się lepiej przyjrzymy, poznajemy, że w nim jest coś bardzo ważnego, czego niema naprzykład w Maszy i w doktorze, a mianowicie, chłop wierzy, że główną rzeczą na ziemi jest prawda, że zbawienie tak jego własne, jak i całego narodu leży w prawdzie i dlatego nadewszystko kocha on sprawiedliwość. Mówiłem nieraz żonie, że widzi plamy na szkle, ale nie widzi samego szkła; w odpowiedzi na to, albo milczała, albo zaczynała śpiewać tak, jak Stepan: »u-lu-lu«... Kiedy ta dobra, mądra kobieta bladła z oburzenia i drżącym głosem mówiła z doktorem o pijaństwie i oszustwie, wtedy doprowadzała mnie do rozpaczy ta jej zapamiętałość. Jak ona mogła zapomnieć o tem, że jej ojciec, inżynier, również pił, dużo pił, i że pieniądze, za które była kupiona Dubiecznia zdobyte były przy pomocy całego szeregu bezczelnych, bezwstydnych oszustw? Jak ona mogła zapomnieć?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.