Moje życie (Czechow)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.


Kiedy robiłem cokolwiekbądź w ogrodzie, lub na podwórzu, Mojżesz stał przy mnie i założywszy ręce w tył, leniwie i zuchwale patrzał na mnie swojemi maleńkiemi oczami. To mnie do takiego stopnia drażniło, że rzucałem robotę i odchodziłem.
Od Stepana dowiedzieliśmy się, że ów Mojżesz był kochankiem generałowej. Zauważyłem, że gdy przychodzili do niej po pieniądze, zwracała się przede wszystkiem do Mojżesza i raz widziałem, jak jakiś chłop cały czarny, widocznie węglarz z zawodu, kłaniał mu się do nóg; innym razem, po krótkiej i cichej rozmowie wydawał pieniądze sam, nic pani nie mówiąc, z czego wywnioskowałem, że przy okazyi operuje na własny rachunek.
Strzelał w naszym ogrodzie i nawet pod naszemi oknami, kradł produkty z naszej piwnicy, brał, nie pytając, konie, a my złościliśmy się, przestawaliśmy wierzyć, że Dubiecznia jest naszą własnością i Masza mówiła, blednąc:
— Czyż naprawdę jeszcze przez półtora roku żyć musimy z tym motłochem?
Syn generałowej, Jan Czeprakow, służył za konduktora na naszej drodze. Przez zimę schudł bardzo i osłabł, tak że upijał się już jedną szklaneczką. Ubranie konduktorskie nosił ze wstrętem, wstydził go się; ale dogadzało mu to miejsce, gdyż mógł kraść świece i sprzedawać je. Moje nowe stanowisko budziło w nim mieszane uczucie zadziwienia, zazdrości i smutnej nadziei, że i z nim coś podobnego stać się może. Przeprowadzał Maszę zachwyconemi oczami, pytał, co teraz jadam podczas obiadu. Na jego chudej, nieładnej twarzy zjawiał się wyraz smutku i słodyczy, i poruszał palcami, jak gdyby chciał namacalnie przekonać się o mem szczęściu.
— Słuchaj, mały zysku — mówił zmieszany, zaciągając się co chwila; tam, gdzie on stał było zawsze naśmiecone, bo do jednego papierosa zużywał do dziesięciu zapałek. — Słuchaj, prowadzę życie podłe. Przedewszystkiem, pierwszy lepszy chorąży może do mnie mówić: »ty, konduktorze! ty!« Nasłuchałem się ja, bracie, w wagonach najróżniejszych różności i wiesz, zrozumiałem jak przykrem jest życie. Stracony już jestem ze wszystkiem! Przywiodła mnie matka do zguby! Kiedyś powiedział mi jakiś doktor w wagonie: jeśli rodzice są rozpustni, to ich dzieci wychodzą na pijaków, albo na przestępców. Ot co jest.
Pewnego razu przyszedł, zataczając się, na podwórze. Oczy jego bezmyślnie błądziły, oddech miał ciężki: śmiał się, płakał i plótł coś jak w gorączce, a z jego powikłanych zdań mogłem tylko zrozumieć słowa: »Moja matka! Gdzie moja matka?«, które wymawiał z płaczem, jak małe dziecko, gdy w wielkiej ciżbie odłączą je od matki.
Zaprowadziłem go do ogrodu i położyłem go pod drzewem, a potem przez cały dzień i całą noc oboje z Maszą zmienialiśmy się przy nim kolejno. Było mu ciągle niedobrze, Masza patrzała ze wstrętem na jego chudą, mokrą twarz, i mówiła:
— Czyż naprawdę gawiedź ta jeszcze półtora roku w naszem podwórzu mieszkać będzie? To straszne! To straszne!
A co przykrości znosić musieliśmy od chłopów! Co ciężkich rozczarowań od samego początku, w wiosennych miesiącach, kiedy tak bardzo pragnęliśmy szczęścia! Żona moja urządzała szkołę. Nakreśliłem plan szkoły na sześćdziesięciu chłopców i zarząd ziemski zatwierdził go, radząc jednakże założenie szkoły w Kuryłówce, w dużej wsi, zaledwie o trzy wiorsty od nas oddalonej, właśnie zaś kuryłowski zakład, w którym uczyły się dzieci z czterech wsi, a w tej liczbie i z naszej Dubieczni, stary był i ciasny i po glinianej podłodze niebezpiecznie było chodzić. W końcu marca wybrano Maszę, na jej żądanie, na opiekunkę szkoły, a w początkach kwietnia trzykrotnie zwołaliśmy zebranie celem przekonania chłopów, że szkoła ich jest za ciasna i że bezwarunkowo trzeba budować drugą. Przyjeżdżał członek ziemskiej komisyi i inspektor szkolny i obaj w tym samym duchu przemawiali. Po każdem zebraniu otaczali nas dokoła i prosili o wiadro wódki; było nam gorąco w tym tłumie, męczyliśmy się prędko i wracaliśmy do domu niezadowoleni i zawstydzeni. Ostatecznie chłopi dali ziemi pod szkołę i obiecali dostawić z miasta cały materyał budowlany własnymi końmi. Skoro tylko załatwili się z jarowem zbożem, w pierwszą zaraz niedzielę wyszły z Kuryłówki i z Dubieczni podwody po cegłę do podmurowania. Wyjechali skoro świt, a wrócili późnym wieczorem; wszyscy byli pijani i twierdzili, że są zamęczeni.
Jakby na złość deszcze i zimno trwały przez cały maj. Drogi były zepsute, błoto nie do przebycia. Podwody, wracając z miasta, zajeżdżały zwykle na nasze podwórze i aż strach co się wtedy działo! Oto w bramie pokazuje się koń, rozstawia przednie nogi, kłania się wjeżdżając; wsuwa się na długim wozie belka, długa na dwanaście arszynów, mokra; przy niej, otulony przed deszczem nie patrząc przed siebie, nie obchodząc kałuż, idzie chłop z połą sukmany zatkniętą za pasem. Ukazuje się druga podwoda — z tarcicą, potem trzecia — z belkami, czwarta... i pomału cała przestrzeń przed domem zapełnia się ludźmi, końmi, belkami, deskami. Chłopi i baby z owiniętemi głowami i podkasanemi sukniami patrzą złowrogo na nasze okna, hałasują, żądają żeby do nich przyszła pani; słychać ordynarne obelgi. A z boku stoi Mojżesz i zdaje nam się, że widok nasz sprawia mu rozkosz wielką.
— Nie będziemy więcej wozili! — krzyczą chłopi. — Jesteśmy zamęczeni! Niechby sama poszła i woziła!
Masza, blada, przestraszona, zdaje jej się, że lada chwila wpadną wszyscy do jej mieszkania, posyła czemprędzej po pół wiadra wódki; wobec czego hałas cichnie i długie belki znikają powoli z podwórza.
Gdy szedłem na miejsce budowli, żona lękała się o mnie i mówiła:
— Chłopi są wściekli. Jeszcze ci zrobią co złego. Nie, poczekaj, pójdę z tobą.
Jechaliśmy razem do Kuryłówki i tam cieśle znów prosili nas o parę złotych na piwo. Wrąb był gotów, można już było zacząć podmurowanie, ale murarze nie przychodzili; nastąpiła zwłoka i cieśle zaczynali szemrać. A gdy nareszcie przyszli i murarze, okazało się, że nie było piasku, zapomnieli o nim zupełnie. Korzystając, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, chłopi zażądali po trzydzieści kopiejek od wozu, chociaż od miejsca budowli do rzeki, gdzie brali piasek nie było i pół wiorsty, a wozów zebrało się do pięciuset. Nie było końca nieporozumieniom, obelgom i natręctwu, a dostawca murarski, Tytus Piotrow, siedemdziesięcioletni staruszek, brał Maszę za rękę i mówił:
— Patrz tutaj. Spójrz tutaj! Dostarcz ty mnie tylko piasku, przypędzę ci odrazu dziesięciu ludzi i w dwa dni wszystko skończymy! Spojrz tylko tutaj!
Przywieźli piasek, przeszły dwa dni i cztery i tydzień, a na miejscu przyszłych podwalin wciąż jeszcze był tylko rów.
— Pomieszania zmysłów dostać można! — rozpaczała żona. — Co za naród! Co za naród!
W czasie tych nieporządków przyjeżdżał do nas inżynier Wiktor Iwanycz. Przywoził ze sobą wino, przekąski, długo jadł, a potem kładł się spać na werandzie i chrapał tak, że robotnicy kiwali głowami i mówili:
— Jednakże!
Masza nie lubiła, gdy on przyjeżdżał, nie wierzyła mu, ale jednocześnie prosiła go o radę; kiedy on, przespawszy się po obiedzie, wstawał źle usposobniony i niepochlebnie mówił o naszem gospodarstwie, lub też wyrażał żal, że kupił Dubiecznię, która już tyle przyniosła mu straty, wtedy na twarzy biednej Maszy ukazywały się łzy; skarżyła się przed nim, on ziewał i powtarzał, że chłopom wymyślać trzeba.
Małżeństwo nasze i całe nasze życie nazywał komedyą, mówił że to kaprys, swawola.
— Z nią bywały już podobne rzeczy — mówił do mnie o Maszy. — Pewnego razu, przywidziało jej się, że jest śpiewaczką operową i uciekła odemnie; szukałem ją przez dwa miesiące i, najmilszy, na same depesze wydałem przeszło tysiąc rubli.
Wiktor Iwanycz nie nazywał mnie już sekciarzem, ani panem malarzem, nie chwalił tak jak dawniej mego życia, lecz mówił:
— Dziwny z pana człowiek! Nienormalny z pana człowiek! Nie chcę być złym prorokiem, ale pan dobrze nie skończy!
A Masza źle po nocach sypiała i zajęta jakiemiś smutnemi myślami siedziała przy oknie naszej sypialni. Nie było już ani śmiechu podczas kolacyi, ani jej rozkosznych minek. Cierpiałem strasznie i kiedy deszcz padał, wszystkie jego krople zapadały się w mem sercu, jak śrócina, gotów byłem paść przed Maszą na kolana i przepraszać ją za brzydką pogodę. I kiedy na podwórzu hałasowali chłopi, również czułem się winnym. Godzinami przesiadywałem na jednem i tem samem miejscu, myśląc wyłącznie o doskonałościach Maszy. Kochałem ją namiętnie i zachwycałem się każdym jej ruchem, każdem jej słowem. Miała pociąg do spokojnych, gabinetowych zajęć, lubiła długo czytać, uczyć się czegoś; ona, znająca gospodarstwo tylko z książek, zadziwiała nas wszystkich swą wiedzą i rady, które dawała, bardzo się przydawały, ani jedna z nich nie była bez pożytku dla naszego gospodarstwa. A przy tem wszystkiem tyle szlachetności, dobrego smaku i łagodności idealnej, jaką miewają tylko ludzie dobrze wychowani!
Dla kobiety tej ze zdrowym, szerszym rozumem, nieporządne życie z drobnymi kłopotami i brudami, wśród których teraz żyliśmy, bardzo było męczącem; widziałem to i sam również nie mogłem sypiać po nocach, myśli moje pracowały i łzy napływały do gardła. Traciłem głowę, nie wiedząc co robić.
Co chwila pędziłem do miasta i przywoziłem dla Maszy książki, dzienniki, cukierki, kwiaty, łowiłem razem ze Stepanem ryby, godzinami całemi brnąłem po szyję w zimnej wodzie pod ulewnym deszczem, żeby złapać miętusa i urozmaicić trochę naszą kuchnię; prosiłem pokornie chłopów, aby nie hałasowali, poiłem ich wódką, przekupywałem ich, dawałem im przeróżne obietnice. I ileż ja jeszcze innych głupstw popełniłem wtedy!
Nareszcie deszcz przestał padać, ziemia obeschła. Wstaniesz rano, o godzinie czwartej, wyjdziesz do ogrodu, rosa błyszczy na kwiatach, ptaki świergoczą, owady brzęczą, a na niebie niema ani jednej chmurki; i ogród i łąka i rzeka, wszystko takie piękne, i gdyby nie wspomnienia o chłopach, o furmankach, o inżynierze! Jeździliśmy oboje z Muszą w pole popatrzeć na owies. Ona powoziła, ja siedziałem z tyłu; ramiona miała wzniesione i wiatr igrał jej włosami.
— Prawej strony się trzymaj... krzyczała do spotykanych ludzi.
— Wyglądasz, jak stangret, rzekłem jej kiedyś.
— A może być! Przecież mój dziad, ojciec inżyniera, był stangretem. Nie wiedziałeś tego? — zapytała, obracając się do mnie i jednocześnie naśladując okrzyki i śpiewy furmanów.
— I dzięki Bogu! — myślałem, patrząc na nią. — Dzięki Bogu!
I znów rozmyślania o chłopach, o podwodach, o inżynierze...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.