Moja Beatrice/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Moja Beatrice
Wydawca Redakcya „Czasu“
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Zygmunt Krasiński.




MOJA BEATRICE.







W KRAKOWIE,
CZCIONKAMI DRUKARNI „CZASU“
pod zarządem J. Łakocińskiego.

1878.


NAKŁADEM REDAKCYI „CZASU“.






OD WYDAWCY.



Zebrane tu poezye, częściowo umieszczane w „Czasie“, uporządkowane zostały chronologicznie o tyle, o ile przy nich położył poeta datę dnia, roku i miejsca. Jako luźne kartki nie miały one żadnego tytułu; a że odnosiły się do osoby, któréj w „Przedświcie” Autor dał miano Beatrycy, osądziłem więc za stosowne nadać temu zbiorkowi tytuł: „Moja Beatrice“, tém bardziéj, że w pomienionym poemacie poeta powołuje się na Beatrycę i mówi, że ten „Anioł podobnie jak Danta z piekieł i jego wybawił z otchłani”. A daléj opowiadając jakby dzieje téj platonicznéj miłości, odzywa się:

„W jednych my cierniów chadzali koronie,
Krew moich dłoni krwawiła twe dłonie,
I z jednych trucizn piekielnego zdroja
My pili razem, o Beatryx moja!“


Następne wiersze możnaby przypuszczać, że się odnoszą do tych, a w różnych chwilach wyśpiewanych zwrotek, które dziś podaję w jednym zbiorze, o czém poeta zlekka zdaje się natrącać:

„A jednak, jednak mój jęk, twe westchnienia
Zmieszane, zlane, przebrzmiały na pienia!
Z dwóch smutków w duszne spojonych zamęście
Wzbił się głos jeden....”


Dla miłośników wzniosłéj liryki Zygmunta Krasińskiego „głos“ ten powinien być pożądaną nowością, albowiem rzuca na dzieje jego serca i ducha takie same światło, jakie rzucają Sonety, Sirwenty i Kanzony Danta, na tajemniczą postać florenckiego poety.

Lucyan Siemieński.





POEZYE.


Niewymarzona, a cudowna.



Neapol, 1839 r.

Z
Z
nasz co namiętność? czy ty wiesz co piekło?

Gdy myśl jak skorpion w ogniu się przewraca?
Gdy serce kipi żądzą szczęścia wściekłą,
I życie życiem co chwila się skraca!

Czy wiesz co próżnia? czy znasz świat nicości,
Gdzie wszystko zmarło, a żyć jeszcze trzeba,
Żyć bez nadziei i żyć bez miłości,
Patrząc się w niebo, nie wrócić do nieba!

Serce się moje w perzynę rozwiało!
Byłem tak smutny, jak nocy milczenie —
Byłem tak zimny, jak umarłych ciało —
I tak samotny jak umarłych cienie.


Na ustach moich drgał śmiech żartobliwy,
Ludzie go mieli za radości znamię —
Ludzie mówili: „Jaki on szczęśliwy!”
Jam tylko wiedział, że ten śmiech mój kłamie

Tak długom błądził na życia pogrzebie,
Nie znałem duszy, coby mnie pojęła —
Anim jej szukał, aż spotkałem ciebie,
Równie samotną, żądza mnie zdjęła
Jeszcze raz w życiu spojrzeć w twarz anioła:
Jeszcze raz w życiu, nim zamknę powieki,
Nim darń cmentarzy dotknie mego czoła
Wyrzec do ciebie: „Teraz i na wieki.“
Znów czuję węża, który mnie oplata
Znów czuję Boga, który mnie porywa —
Sen śmierci znika, a w obszarach świata,
Hymn wniebowstąpień zewsząd się odzywa!
...............
Jakaż to przestrzeń zielona podemną?
Jakież sklepienie błękitu nademną?
Wszystkiemi marzeń zasiane tęczami,
Wszystkich aniołów zasute skrzydłami..
Słońc, gwiazd, księżyców okryte rojami!
...............
...............

Znów serce bije, to wiosna nadchodzi —
Słyszę śpiew ptaków i czuję woń róży —

Bujam po morzu — gdzieś w skrzydlatej łodzi
Wody tak ciche, ach, nie będzie burzy.

Żagiel mój biały jak sztandar powija,
Przestwór lazuru ciągnie się przedemną,
Ta, którą kocham może płynie zemną,
Może w jéj duchu mój duch się odbija? —

Może, gdy patrzy na te śliczne fale
Głos tajemniczy szepcze jej do ucha
Spowiedź méj duszy, i wszystkie me żale...
— Tylko czyż ona tego głosu słucha?

A może teraz, gdy oczy zwróciła,
A jam me czoło pochylił w cierpieniu
Mówić coś chciała — lecz nic nie mówiła —
Rękę jéj tylko ścisnąłem w milczeniu. —

Czyż to nie widmo, które ja stworzyłem?
I w chwili natchnień sam wywiodłem z siebie?
Nie! tej postaci ja nie wymarzyłem!
Ona przez Boga wymarzona w niebie!

I tu na chwilę tak krótką zleciała,
Jak anioł siadła przy mej łodzi sterze;
Ach, gdyby tutaj na wieki została!
Śmiejcie się wiatry, że ja w szczęście wierzę!

Śmiejcie się fale, lecz płyńcie powoli,
Żaglu mój biały nie pędź tak po brzegu.

Ten dzień mi jeszcze nie jest dniem niedoli,
I chciałbym wstrzymać jego chwile w biegu!

Gdy lądu dotkniesz, ona zaraz wstanie
I powie: „Żegnaj, bo wracam wśród ludzi!“
Cóż mi na świecie w tej chwili zostanie?
Niech więc mnie jeszcze ta chwila nie budzi!..

Niech jeszcze marzę, że mi ten dzień bogi
Na zawsze dali — że na wód krzysztale,
Zlały się razem losów naszych drogi
By płynąć w wieczność razem jak te fale!

...............
Jutro dopiero niech będę przeklęty!
Niech gwóźdź jej dłonią z piersi mi wyjęty
Padnie znów ostrzem i piersi przebije!
Niech jędza nudy, która we mnie żyje
Mózg mój wydrąży na otchłań piekielną
Jak śmierć wystygłą — jak czas nieśmiertelną. —

Lecz jutro — jutro, a nie teraz Boże!
Tej reszty życia będę bronił wściekle —
Rozpacz mnie jutro czeka w mojem piekle,
Zostaw mi dzisiaj to błękitne morze!





Boleść rozłączenia.



Neapol 1839 roku.

C
C
zyż z Tobą wtedy raz ostatni byłem?

Smutnem przeczuciem dusza mi się żali,
Bo na tym świecie wszystko co marzyłem
Przeszło jak chmura i znikło w oddali!

I dla mnie rozdział jest godłem kochania
Bom ile razy w życiu nienawidził,
Los ze mnie wtedy połączeniem szydził,
I gdziem przeklinał, nie było rozstania!

Tych tylko wiecznie ze łzami żegnałem,
Których me serce czciło lub kochało —
I teraz, patrzaj, podobnie się stało —
Znać, gdzieś została, tam kochać musiałem.


Gdzież jesteś teraz? czy sama w komnacie
Dumasz nad dniami ubiegłych radości?
Gorżko ci w duszy po anielskiej stracie
I rozpacz matki na Twem czole gości —

A możeś poszła chodzić po nad brzegiem
Wód źwierciadlanych, gdzie fala spieniona
Konając stopy głaskała ci śniegiem —
Ja byłem wtedy przy Tobie — jak ona!

Jak ona, dzisiaj rozbity, daleki,
Nie wiem gdzie jestem, przed ludźmi się kryję —
Ona gdzieś w morzu przepadła na wieki —
W Twojej pamięci czy ja dotąd żyję?

Ona szczęśliwsza, bo poszła w głębiny,
Nie czując żalu, nie znając miłości,
Dla niej nie było uroku godziny
I dla niej nie ma rozstania wieczności!

Ona śpi teraz na koralu łożach —
żaden jej wicher rozbicia nie wróży —
A ja się błąkam po życia bezdrożach,
Miota mną burza i skonam wśród burzy!





Pożegnanie Italii.



Splugen 11 lipca 1840 r.

O
O
 ziemio włoska! dziś mi nie żal ciebie

Za to, że wieczną ty się maisz wiosną,
Że po twych drogach święte mirty rosną,
Że jak Archanioł twe słońce na niebie —
I że jak Anioł bladawszego lica
Świeci twój księżyc, niebios twych dziewica —
Że z każdej w zmierzchu tkniętéj mórz twych fali
Bryzgnięta piana, jak diament się pali —
Że po twych brzegach lecące luciole
Tańczą noc całą w sennych kwiatów kole,
Świecąc w powietrzu skrzydełek iskrami,
Aniołki-stróże nad twych łąk różami!

O ziemio włoska! dziś mi żal jest ciebie
Za to, żeś smętną przeszłości królową;

Nieszczęsną duchów nieśmiertelnych wdową,
Żyjącą dzisiaj o żebraczym chlebie —
Że z twoich wzgórzów, jak bogi żałoby,
Płaczą nad tobą mężów twoich groby!
Bo myślą tylko, a nie sercem całem
Jam pojął odblask zmarłych twych wielkości
A wyższą piękność od twojej piękności
Jam sercem poznał — i odtąd kochałem!
Nie kuta z głazu, ani malowana
Choćby nadziemskim pendzlem Rafaela —
Lecz dusza żywa, z pośród duchów wiela
W twarz Anielicy od Boga ubrana
I cierpieć — kochać — na świat ten posłana!

O ziemio włoska, gdy w serca żałobie
Rzucam twe błonia, nie płaczę po tobie,
Lecz za tą płaczę, którą zostawiłem
Tam, na twych brzegach, gdzie z nią razem żyłem,
Gdzie w każdej chwili, przez dni błogich wiele
Jam jej powtarzał: „Kocham cię Aniele!“

O ziemio włoska, strzeż tego Anioła —
Gdy wysp łańcuchem zamknięta dokoła,
Patrzy z skał twoich na błękitne fale
I może na mnie łzą tęsknoty woła —
Mów jej północnym wiatrów twych powiewem
Żeś na ostatniej granic twoich skale
Słyszała także mej rozpaczy żale —
I żem cię żegnał miłości westchnieniem!





Do Duchów.
(PRZY ŚWIETLE KSIĘŻYCA).



Sep. 1840.

J
J
a was wyzywam duchy czy anieli,

Co na błękitu gwiazdach królujecie —
Coście na wieki z czoła smutek zdjęli:
Bom dziś szczęśliwszy na tym smutnym świecie,

Niż wy w niebiesiech — nie lękam się wzroków
Waszych tęczanych i skrzydeł z płomienia —
Jak wy dziś płynę wśród światła potoków —
Jak wy, wznieść mogę nieśmiertelne pienia!

Tę, którą kocham, płaczącą widziałem —
Łzą rozrzewnienia powrót mój witała —
Odtąd sam cały na zawsze skonałem!
Bom zlał się z duszą tej, która płakała.


Mówcie wy teraz duchy i anieli
Czy w nierozłącznej z jej sercem jedności
Duch mój niebiaństwa waszego nie dzieli?
Choć pije z ziemskiej trucizny miłości?

Wyście spokojni — trwałem wasze szczęście —
Na ziemi radość — choć nie z ziemi rodem —
Dwa serca spaja w wznioślejsze zamężcie
Bo zagrożone boleści rozwodem!

Są chwile ludzkie, o! wam niedościgłe,
Wy od nas górniej i piękniej mieszkacie;
Lecz serca wasze wśród niebios wystygłe!
Co piorun szczęścia w nieszczęściu — nie znacie!

Co kropla rosy wśród piekielnej spieki,
Co twarz kochana po długim rozdziele!
Co zmartwychwstanie po śmierci na wieki!
Co kwiat w pustyni — co iskra w popiele!

Co wzrok łez pełen — co ściśnienie ręki!
Co wspólna bojaźń — co boleść dzielona!
Nie — wy nie wiecie co na krzyżu męki
Rozkwitająca cierniowa korona!

I ten kwiat głogów, na tej smutnej ziemi
Wszystkie wytrzyma słoty, wichry, burze —
On z trosk wyrasta — on z smutków się plemi —
Świeży i piękny, jak Edeńskie róże!


Stokroć rozdarty, rozszarpany, zmięty,
Na czas upadnie w głąb duszy człowieka,
Tam niewidzialny, ale równie święty
Znów listki puszcza, pory słońca czeka!

Takiego kwiatu duchy i anieli
Wy nie znajdziecie po waszych błękitach,
Bo się odświeża tylko w łez kąpieli,
Bo rośnie w głębi, a nigdy na szczytach!

Patrzcie na wieniec, co krwawi mi skronie —
To znak mój ludzki, to z purpury wstęga!
To kwiat męczarni, co wre w mojém łonie —
I duch mój cierpi — lecz do was dosięga!

A kiedy nagle rozwidni się wkoło,
Gdy blask uniesień uderzy mi czoło,
Gdy noc tak jasna, cicha, nieskończona
Tę krew osrebrzy, co płynie mi z łona —

Wtedy ja silniej od was wszystkich czuję!
Wtedym prawdziwie syn nieskończoności —
I wdzięczniej Bogu za chwilę dziękuję
Niż wy gwiazd pany — za szczęście wieczności!





Co mi się marzy?



Splügen, 26 Sierpnia 1840 r.

W
W
starożytnym tym kościele

U stóp smętnych tych ołtarzy,
Ach! pamiętam o aniele!
Tyś klęczała z łzą na twarzy!

I w tym domku wiejskim, małym,
Kiedy nocna cisza była,
Tyś konając sercem całem
Gorżko także się skarżyła!

I tam później na wyżynach
Uwieńczonych ruinami,
Ty, siadając na ruinach
Hymn śpiewała — westchnieniami!


Dziś na brzegu mórz bez końca,
Gdzie świat w wiecznym kwitnie maju,
Tobie jednej nie ma słońca!
Ty samotna w wiosen raju!

Nad twą duszą jest potęga
Niewidzialna, która truje!
W przeszłość, w przyszłość po jad sięga,
Teraźniejszość jadem psuje!

W każdem miejscu, w każdej dobie
Pośród krzyżów świętych, święty
Nad twem sercem — jak na grobie —
Krzyż nieszczęścia — ach! zatknięty!

Boś z niebieskich gwiazd zesłana!
Więc na ziemi, gdzie aniele
Nie świat Boga — lecz szatana,
Łzy masz tylko, łzy w podziele!

Jeżli kochasz, nieszczęśliwa
Wiecznie będziesz — bo kochanie
Wszystkie związki z ludźmi zrywa,
Bolem tylko płaci za nie!

Ale jeżli kochasz święcie,
Choć ci serce w proch się skruszy —
Ty uczujesz — wniebowzięcie —
W każdym bólu twojej duszy!


I ja także już znękany —
Świat ten u mnie w poniewierce,
Odkąd hańbę wziąłem w serce,
I wróg okuł mnie w kajdany!

Gdzie niewola — tam w rozpaczy
Człowiek żyje na swej niwie,
Ciąg dni krótkich buntem znaczy,
I umiera nieszczęśliwie!

Mnie się marzy wśród wspomnienia
Snów przedziemskich, że gdzieś w niebie
Wśród mar błędnych przedstworzenia,
Jam Cię widział, jam znał Ciebie!

Mnie się marzy — żeś w koronie,
Z meteorów tam siedziała
W sukni srebrnej, na chmur tronie,
I żeś harfę w ręku miała —

Mnie się marzy — że księżyce
Pod twą stopą się tam lśniły
I że wszystkie anielice
Nie tak piękne, jak ty były!

Mnie się marzy, żeś twym śpiewem
Gwiazdy w biegu wstrzymywała
I umilkłszy, znów zalewem
W noc błękitną je rzucała!


Mnie się marzy, że w tem niebie
Tyś mnie zwała bratem, droga!
Dziś powraca brat do Ciebie —
Znów Cię woła w imię Boga!

Daj mi rękę, pójdziem razem
W puszcze wielkie, precz od ludzi,
Gdzie nas jednym śmierci głazem
Bóg przywali — nikt nie zbudzi!

Chyba słowik siądzie wiosną,
I konwalie tam porosną —
Chyba w nocy, jak gromnica,
Grób omignie błyskawica!

I znów potem cicho będzie
Nam obojgu — po nad czołem!
Kwiaty — błękit — wieczność wszędzie
Nad człowiekiem i aniołem!





Nie wrócę już!



Monachium, 1840 r.

K
K
iedy kwiaty przyszłą wiosną

Tam na wzgórzu znów porosną,
Tam po wzgórzu zmierzchnią dobą
Ja nie wrócę błądzić z Tobą.

Kiedy księżyc nocą ciemną
Błyśnie srebrem na wód grobie,
Będziesz wołać nadaremno,
Nie odpowiem ja już Tobie!

Więc nie wołaj po imieniu
Tej, co z Tobą nigdy razem
Już nie będzie — lecz w milczeniu
Pójdź do grobu — siądź nad głazem!


Tam wspominaj gorżką dolę
Życia mego — zatrutego!
I nabożnie moje bole
Złóż w pamięci serca Twego!





Gdzie cisza?



Roma, November 1840.

T
T
ak więc ciągle z burz na burze

Wśród błyskawic po otchłani —
Bez wytchnięcia, bez przystani —
Aż się wreszcie w głąb zanurzę!

Ilem razy wśród zawiei
Oczy smutne wzniósł do góry
I gdzieś szukał gwiazd nadziei —
Cóżem ujrzał — tylko chmury!

„Oto cisza, wiatr już kona“
Ile razy rzekłem sobie,
Głos mi odgrzmiał z burzy łona:
„Ciszy niema, jedno w grobie.“


I tak daléj i tak wszędzie,
Od kolebki urodzenia,
Aż do trumny zapomnienia,
Wir trosk sercem miotać będzie!

Aż przepadnie wszystko razem,
Wszystko zginie — a na skale
Drzymać będą tylko fale
Wieczności obrazem!





Błękit duszy.



1 Stycznia 1841 roku.

M
M
yślałem nieraz — przez znak dotykalny

Wyrazić Tobie ten świat idealny,
Cudowny, skryty, własny twego ducha,
Zkąd życie twoje co chwila wybucha —
W którym twa dusza łamiąc się na dwoje,
Jakiemś podziemnem i wewnętrznem okiem
Patrzy przed sobą w własne myśli swoje,
Wiecznym z jej głębi rwące się potokiem!
A choć się w przepaść sama rozstępuje,
Zawsze się jedną, zawsze całą czuje.

Tak Eter niebios choć tylko promieniem
Gwiazd swoich widny — gwiazdy owe rodzi
Przedziela, łączy i wszystkie obwodzi
Rozbłękitniony wieczności pierścieniem!
Każda w nim żyje, kołuje, umiera —
One są jego myślami na niebie —

On ich rodzicem, a jednak sam siebie
W ich barwy stroi, w ich ognie ubiera —
Dopiero niemi roziskrzony cały
Zowie się niebem i drży w blaskach chwały!

Jak Eter w świecie, tak jest w twojej duszy
Błękit odwieczny, niebieski, kryjomy;
Co wtedy tylko staje się widomy,
Gdy się na poprzek rozedrze i wzruszy —
Gdy się w wir myśli rozbije, rozłamie,
I w myślach własnych, jakby w gwiazd szeregu
Ujrzy odwieczne światła swego znamie,
Sam siebie porwie do życia i biegu!
Lecz twój ten błękit, co wszystko kojarzy,
Co raz jest źródłem — to znowu łańcuchem,
Co razem z Tobą i nad Tobą marzy,
Wieszli ten błękit jak się zowie? Duchem!
Duch Twój na wieki Boskiego odnoga
Dzieli się w Trójcę, jak wielki Duch Boga
Nawzajem patrzy, i sam jest patrzony
I w każdej chwili życia ma trzy strony,
Z których się jedna na myśli rozkraja,
A druga patrzy — Trzecia wszystko spaja!
Lecz ciebie godząc połączeń miłością
I myśli Twoje odnosząc do Ciebie
Czyż duch ten trzeci nie jest Twą całością?
Gwiazd i błękitu zlaniem się na niebie!
...............





Zdarte maski.



I
I
m dalej idę, tem się okolica

Młodości mojej bardziej rozsmętniwa!
Z jej pogrzebnego wyczytam już lica
Jaki się koniec w losach mych ukrywa!

A zewsząd tłoczy się stek ludzi, zdarzeń,
Co rwie mnie silnie w dalszą przestrzeń bytu!
Lecz we mnie samym wymiera świat marzeń!
Schną łzy miłości, gasną skry zachwytu.

Bo gdzie tknę ręką, płazy napotykam
Ruchawe, chłodne — moich bliźnich dłonie,
Gdzie wzrokiem sięgnę, głąb dusz ich przenikam
A tam fałsz czyha, lub żar złości płonie!


Wszyscy szlachetni! tak brzydzą się złotem!
Tacy gotowi poledz w świętej walce —
A każden miota na drugiego błotem
I każden równy wiotką duszą — lalce!

Myślą, że maskę wdziawszy karnawału,
Miedziane czoło cofną mi z przed oka —
O! jest szał święty, co pada z wysoka —
Lecz wyście tylko arlekiny szału!

Nos bohatyrski z papieru lepiony,
Głos grzmiący męztwem, dopóki w przyłbicy,
Płaszcz wzorem togi przez pierś przerzucony
Oczy jarzące z dwóch dziur jak knot świécy!

Lub bladość smętna pędzlem bielmowana,
Niewieścia słodycz na lepkim kartonie —
Myśl jakaś wzniosła — szkoda, że udana
O cierniach ziemi i o wczesnym zgonie!

Skrzydła anielskie z dwóch złotych arkuszy,
Do ramion spięte szpilkami — wiszące —
Wszystko co pany i panie, mnie wzruszy
Tyle, co mucha brzęcząca na łące!

O znam się na was! wiem komu siedzi
Pod lewą piersią, gdy o czuciu gada!
Lub nad ojczyzną umarłą łzy cedzi,
I z swych przedemną spisków się spowiada!


Gdyby w tej chwili, w tym samym pokoju,
Gdzie tak rozprawiasz drzwi się otworzyły,
I wszedł duch: „powstań wołając: do boju!”
Padłbyś na krzesło blady i bez siły!
Lub też znienacka, gdyby straż więzienia
Przyszła cię pojmać i okuć w kajdany,
Tybyś przysięgał na Chrystusa rany
Żeś syn niewoli — dziedzic poniżenia —
I w sto tysiączne gnąc się tłomaczenia
Sto razy wrogów nazwał twymi pany!
— I nie to jeszcze — gdyby tylko trzeba
Dla grobu tego nad którym tak płaczesz,
Zżymasz się, krzyczysz, sejmikujesz, skaczesz,
Mnie łez umarłym, tylko trochę chleba
Dać ich sierotom, by, porosłszy w siłę,
W gmach życia ojców zmienili mogiłę,
I nad nią sztandar zmartwychwstań zatknęli —
Ja ci powiadam, ty z Pergamu rodem
Żebyś ty zemknął w łóżko do pościeli,
Okrył się cały malowanym wrzodem,
Jęczał bez zmysłów, a trzos pełen srebra
Złożył tymczasem pod poduszką, w głowach
I strzegł go lepiej, niż strzegł Adam żebra,
Bobyś w malignie wciąż śpiewał o wdowach,
Dzieciach, kalekach — a sam Bóg wszechmocny
Nie mógłby spuścić na ciebie sen nocny
Tak twardy, głuchy, by ktokolwiek z świata
Z pod głów ci wyjął dla wdów tych dukata!
Choćbyś i skonał — to jeszcze twa mara
Trzosby ten z sobą uniosła do trumny,

Braciom jednego nie dawszy talara!
Widzisz — znam ciebie — tyś człowiek rozumny —
Napis ci nawet wyryją na grobie:
„Cny obywatel — dobry mąż — nie sobie —
Co mógł z dóbr zebrać, poświęcał krajowi —
Choćby swój nawet ostatni grosz wdowi!
Po nim Ojczyzna i rodzina płaczą —
Niech ty przechodnie pacierz zmówić raczą!“

— Zwódź ich za życia i zwódź ich po śmierci —
Lecz mnie nie przychodź omamiać kłamstwami —
Jam twoją duszę rozebrał na ćwierci —
Nikt nas nie słyszy — jesteśmy tu sami —
Słuchaj więc mojej o tobie spowiedzi,
Gdyś mnie tak długo spowiadał się z siebie —
Możesz być cudem — dla głupiej gawiedzi —
Możesz być gwiazdą na studentów niebie —
Lecz ty nie złudzisz równego mi ducha,
Gdziekolwiek ciebie spotka i wysłucha —
Bo z twoich oczu dla mnie podłość bucha
I poetyckich odgadnień spojrzeniem
Strasznem przeczuciem — z gwiazd spadłem natchnieniem —
Kiedy się wdzieram w jamę twego serca,
Widzę żeś skąpiec, matacz i oszczerca!
— Zedrzeć twej maski nie myślę przed światem,
Bom się nie rodził mordercą, ni katem!
Wolno cię puszczam, lecz na mojej drodze
Ile cię razy spotkam — zbledniesz w trwodze!

A twojej pustej, samochwalnej mowy
Oszczędź mym uszom — bo mnie twój fałsz parzy —
Bo mnie twe oko rani wzrokiem sowy!
I gardzę ogniem kłamanym twej twarzy!
Nie taki płomień idzie z serca ludzi,
Gdy ich myśl wielka do czynu pobudzi!
Inny koloryt wdziewa dumne czoło,
Gdy miłość w sercu — a śmierć naokoło!
Spojrzyj w źwierciadło — samo szkło ci powie,
Że wawrzyn takiej nie przychylny głowie!
Komikiem jesteś — wróć cicho do domu
Ja mej pogardy nie powiem nikomu!
Chybabyś dusze ufne, mdłe, dziecinne
Chciał wieść do zguby przez chętkę próżności,
I na łup wrogom wydawszy niewinne,
Po nich wziąść w zysku blask popularności!
Chybabyś znowu ze strachu sprosnego
Z trwogi o pieniądz, lub z bojaźni kary,
Gdy długo skryte dojrzeją zamiary,
Gdy zacznie wołać głos grzmotu boskiego,
I blisko będzie już tej wielkiej chwili,
W której grób pęknie a złe się przesili —
Chciał wstrzymać fale rwące się potoku —
Jednych przerazić — drugim w krzyż spleść dłonie
Jak duch doradczy stanąć przy ich boku —
Zawrócić w lochy puszczonych na błonie,
Hasła w pół łamać i szable odbierać —
I nigdy — nigdy w polu nie umierać!..
Wtedy cię znajdę i takiem imieniem
Przywitam wobec zgromadzonych ludzi,

Że mi się staniesz pyłem, mgłą, tchem, cieniem —
I jak trup padniesz i nikt cię nie zbudzi!
....Teraz cię żegnam, bo mi inne mary
W rzeczywistego życia okręg wchodzą —
Innego kroju upiory, poczwary,
Na drodze mojej tłumami się rodzą!
...............





Miłość ideału.



Nizza 1855 r. na wiosnę.

Z
Z
iemskości cień

To ducha noc!
Skra Bożych tchnień
To ducha moc!
I natchnienie
Jak zbawienie
Zsyła Pan!
Niem ochrzczon duch
Świat wprawia w ruch,
W niebieski tan!
Sam się łączy
Z Wiecznym w Niebie —
Światło sączy
Niebo z siebie!

Kto z natchnienia
Śpiewa, szlocha,
Ziemię kocha,
Ziemię zmienia!

Siostro moja, coś w żałobie,
Niechaj serce twoje słucha!
Błogosławię Tobie,
Zwiastowaniem ducha!
Niech twa dusza smutek zmoże!
Niech ci w piersiach wznijdzie zorze,
Którem życia męty
Otęcza Duch Święty!
Wszystko dotąd co westchnieniem,
Płaczem, męką i żałobą,
Stań się w Tobie pieniem,
A to pienie — Tobą!
Tworzyć będziesz — kochaj tylko
Ideału święte włości!
Wszystko nikłą chwilką
Prócz wiecznej miłości!
A gdzie ona — tam i siła
Co świat z Boga wydobyła!
Ta sama w iskierce
Spadnie ci w serce!
Krańce światów się odcieśnią
Znieskończeni się głąb duszy —
I z życia katuszy
Ty wypłyniesz pieśnią!

Jak w przestrzeni nieskończonej
Nowe słońca — nowe światy,
W piersi przepieśnionej
Błysną natchnień kwiaty.
I ty sypać będziesz niemi,
Ty, coś tyle tu bolała,
Zbolałbym na ziemi
Sama zmartwychstała!





Postanowienie.



24 czerwca (bez miejsca).

N
N
iech moja dusza będzie cicha — czysta

Jak ta noc letnia — spokojna — przejrzysta!
Niech gwiazd tych złotych oblany pokojem
Idę w świat — z światem walczyć wstępnym bojem;
Choć w głębi serca żar się palić będzie
Niechaj powagi oblecze mnie szata!
Niechaj się stanę na zawsze i wszędzie
Niewzruszon w ruchu — jak ten krąg wszechświata!
Niechaj podobny będę do tej nocy,
W której śpią wrzkomo ciała — duchy — mocy —
I każda skała na ziemi jest cieniem,
I każda fala na wodach — milczeniem,
A jednak wszystko skrytych sił tysiącem
Rwie się ku zorzy i stąpa za słońcem! —
Takim być pragnę — lecz nie na to Panie,
Bym świat uwodził i władał bliźniemi!

Niech rząd dusz ludzkich innym się dostanie!
Ja jedną tylko chcę zbawić na ziemi —
Tę jedną tylko — co gdy skonam — skona
A gdy żyć będę, ze mną zmartwychwstanie —
Bo mi na wieki dana, powierzona
Boś Ty mą siostrą uczynił ją Panie!

Więc mnie wysłuchaj miłosierny Boże!
Idę w świat straszny, gdzie miłości niema —
Daj mi spokojność i siłę olbrzyma
A duch mój wtedy tej duszy pomoże!
Niech wśród męczarni stanę się aniołem,
By cień mych skrzydeł pływał nad jej czołem —
I wiecznie — wszędzie ochładzał jej skronie,
I niósł ją lekko po nad życia tonie,
Choć sam z nadziei i z szczęścia wyzuty
Choć sam rozdarty — przebity, przekłuty —
Niech będę dla niej, jak żywa opieka
Czemsiś na ziemi — z bliska czy daleka —
Jak duch świętego i serca człowieka!
Wszelkiego bólu pociechą, osłodą!
Nadzieją przyszłą i przeszłem wspomnieniem!
Gdy zechce płakać — ach! płaczu swobodą!
Gdy śpiewać zechce — ach! jej duszy pieniem!
Na to niech żyję — na to mi daj siłę,
Bobym inaczej prosił o mogiłę!





Nowe życie.



C
C
ośmy kochali tak razem

Martwym głazem
I ruiną,
Temu dzisiaj się przyśniwa
Młodość nowa i szczęśliwa —
Dni im życia płyną!
Staremu Rzymowi
Grobom i ludowi!
A nam, cośmy byli
Na tych grobach młodzi,
Namże w piersiach się nie zrodzi
Życie — w grobów życia chwili!..
Dość już mąk —
Niech do dusz

Wrócą już
Nadzieja, miłość i wiara
A żywota czara
Powróci do rąk





Czas i wieczność.



C
C
zas ma nadzwyczaj co gorżkiego w sobie!

Ileż go razy zatrzymać ja chciałem
Gdym dni szczęśliwe przepędzał przy Tobie!
Na klęczkach każdą chwileczkę błagałem
Mówiąc: „chwileczko o zostań na chwilę!
„Tak mi niebiesko — tak domowo-mile!
„Lecz niech raz czuję, że nie znikniesz lotem
„Niech raz się dotknę ciebie — znikniesz potem!“
I nigdy, nigdy żadna z godzin tyla
Wysłuchać prośby nie chciała serdecznéj!
Żadna mi w ręce nie dała się chwila —
Żadnéj godziny nie miałem ja wiecznéj!
O czas jest straszny — o czas jest przeklęty!
O czas nam z siebie nie jest nieszczęśliwy!
Nigdy nie spełnion, nigdy nie dopięty,
Przez przeszłe chwile sam wciąż stąpa żywy!

A jaki pyszny — jaki pan — jak świeży!
Jaka wiośnianość na skrzydłach mu leży —
W niéj skonać pragniesz, w niéj chcesz ukojenia —
Wtém znów się wszystko w mgnieniu chwilki zmienia,
Nie mogłeś umrzeć, odetchnąć — tam zostać
Gdzie śmierć ci życiem — życie co ci zgonem
Rwie się już daléj w inną świata postać —
I tyś jak dzieckiem znów osieroconém!
I płaczesz — płaczesz szlochami krwawemi,
Żeś nie mógł chwili przytulić do siebie,
Żeś nie mógł chwilkę zatrzymać na ziemi,
Żeś widział niebo — lecz nie postał w niebie!
Ach! czas jest gorżki — ach! czas jest okrutny!
I człowiek w czasie żyjąc — żyje smutny.





Do Pani D. P.[1]



M
M
ódl się Ty za mnie — gdy z rozpaczy zginę

Za winę ojców i za własną winę.
Módl Ty się za mnie, by mnie w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po Tobie!
Módl Ty się za mnie, bym u Boga w niebie,
Po wiekach wieków, kiedyś spotkał Ciebie!
I tam przynajmniej odetchnął wraz z Tobą,
Bo mnie już wszystko trudem i żałobą!
Módl Ty się za mnie, jam żył nadaremnie,
Bo serce Twoje odpada odemnie!

Módl Ty się za mnie, jam Cię kochał wiernie,
I tak jak bezmiar bezmierny, bezmiernie!
Módl Ty się za mnie, bom ja nieszczęśliwy:
Serce me proste, ale los mój krzywy!
Módl Ty się za mnie, nie mów do mnie ostro,
Boś Ty mi tylko na tym świecie siostrą!
Módl Ty się za mnie, bo od żadnéj duszy
Modlitwa o mnie serca mi nie wzruszy,
Tylko podwoi gorycz méj katuszy!
Módl Ty się za mnie, ja Ciebie się trzymam,
Bo na téj ziemi prócz Ciebie nic nie mam,
I nie prócz Ciebie nie marzę za światem,
Tylko to marzę, by z mą duszą biedną
Twoja spłynęła w nieśmiertelność jedną;
Więc módl Ty się za mnie, bo ja Twoim bratem!








  1. Wiersz ten zamieszczony w zbiorze pism Zygmunta Krasińskiego, wydanym we Lwowie w r. 1875 nakładem Gubrynowicza i Schmidta — przedrukowany tu został, jako zostający w związku z poezyami zebranemi pod tytułem: „Moja Beatryce”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.