Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Sen Petrusa.

Wróciwszy do domu, Petrus ciekawy był dowiedzieć się, jak gość jego się urządził.
Lekko zapukał do drzwi, nie chcąc kapitana, gdyby spał, wybijać ze snu, ale prawdopodobnie nie spał, lub bardzo lekko, bo zaledwie dotknął drzwi, odezwał się z po za nich silny głos basowy:
— Proszę!
Berthaut był już w łóżku, z głową owiniętą w fular. Środek ten przedsiębrany był zapewne dla nadania włosom i brodzie gładkości. Trzymał w ręku wyjętą z bibijoteczki książkę, którą zdawał się rozkoszować.
Petrus ukradkiem spojrzał na książkę, aby nabrać wyobrażenia o literackich gustach swego chrzestnego ojca i przekonać się w jakiej szkole, nowej czy starej, więcej gustuje.
Piotr Berthaut czytał bajki Lafontainea.
— Aha! już w łóżku? rzekł Petrus.
— O! tak, jak widzisz.
— Czy wygodne łóżko?
— Nie.
— Czemu?
— My, stare wilki morskie, nawykli jesteśmy do sypiania twardo: to znaczy, mój chłopcze, że może mi tu będzie nazbyt puszysto, ale mniejsza o to, przyzwyczaję się. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, nawet do dobrego.
Petrus zauważył w duchu, że jego chrzestny ojciec może zanadto często używa wyrażenia: „my, wilki morskie.“ Lecz ponieważ w rozmowie Piotr Berthaut jak widzieliśmy, był bardzo wstrzemięźliwy pod względem wyrażeń morskich, więc Petrus nie zrobił żadnej uwagi. I miał słuszność, gdyż nawyknienie to okupywał Berthaut tylu przymiotami, że byłoby pedanterją ze strony Petrusa upominać go o wyrażenia.
— Więc nie brakuje ci nic, ojcze? zapytał.
— Zgoła nic! Kabina okrętu admiralskiego ani w połowie nie jest tak zaopatrzona, jak to rzekomo kawalerskie mieszkanie, a to mnie odmładza o dwadzieścia lat.
—— Bodajbyś, drogi ojcze chrzestny, rzekł Petrus, tak odmładzał się w niem do nieskończoności.
— Ha! Teraz, kiedym zapróbował, nie powiadam „ nie;“ chociaż my, stare wilki morskie, lubimy zmianę.
Petrus nie mógł powstrzymać lekkiego skrzywienia.
— A! tak, rzekł kapitan, moje nawyknienie; tak, „my wilki...“ Bądź spokojny, poprawię się.
— O! nie krępuj się, ojcze!
— Nie, nie, znam ja swoje wady, a zresztą nie ty pierwszy wyrzucasz mi to nawyknienie.
— Zważ, ojcze, że ja, przeciwnie, nic ci nie zarzucam.
— Mój chłopcze, człowiek nawykły wyczytywać burzę na niebie na dwadzieścia cztery godzin przed jej wybuchnięciem, zdaje sobie sprawę z najmniejszej chmurki. Bądź więc spokojny; od tej chwili będę czuwał nad sobą, zwłaszcza przy ludziach.
— Ależ doprawdy, przykro mi...
— Czego? że twój ojciec chrzestny, chlubiący się ze swego kapitaństwa, jest tylko nieokrzesanym majtkiem? Ale serce ma dobre, będziesz miał tego dowód, chłopcze, rozumiesz?... Teraz idź spać; jutro będzie dzień, to pomówimy o twoich interesach, przyznaj tylko, że dziś z rana nie spodziewałeś się, żeby tu do ciebie twój chrzestny ojciec wjechał na pirogu.
— Jestem odurzony, w głowie mi się przewraca; wyznaję, ojcze, że gdybym cię nie widział przed sobą z ciałem i kośćmi, myślałbym, że śnię.

— Prawda? rzekł bez cienia pychy kapitan. A spuszczając głowę i zamyślając się, wymówił te słowa z głęboką melancholją: Wierz mi synu jeśli chcesz, że wolałbym mieć jakikolwiek talent, talent jak twój, niżeli posiadać te skarby niewyczerpane. Ilekroć myślę o swoim majątku, zawsze mi się przypomina ten wiersz nieocenionego La-fontaina:

„Wielkość i złoto, choć darzą rozkoszą.
Bynajmniej ludziom szczęścia nie przynoszą.“

— Hm, hm! odezwał się Petrus usposobiony walczyć przeciw opinji kapitana.
— Hm! hm! powtórzył tenże tym samym tonem, to jest że gdybym ciebie nie był znalazł, toby mnie dusiła cała ta fortuna. Nie wiedziałbym, co z nią robić; byłbym pewnie założył jaką pobożną instytucję, jaki dom schronienia dla niedołężnych żeglarzy. Ale znalazłem ciebie i mogę powiedzieć, jak Orestes: „Dola ma inne przybierze oblicze.“ Teraz zaś idź spać.
— Słucham cię ojcze, chętnie, bo jutro będę musiał wstać bardzo rano: sprzedaż ogłoszona na pojutrze, muszę więc uprzedzić taksatora; inaczej jutro przyszedłby wszystko pozabierać.
— Co pozabierać?
— A no sprzęty.
— Sprzęty! powtórzył kapitan.
— O! bądź spokojny, ojcze, rzekł śmiejąc się Petrus, twoje mieszkanie jest wyłączone.
— Mniejsza o to! Ale pozabierać twoje sprzęty, mój chłopcze! rzekł kapitan, marszcząc energicznie brwi. Chciałbym widzieć, żeby tu przyszedł kto, choćby majtek taksatorski, zabierać cobądź bez mojego pozwolenia! Kroćset chmur piorunowych! o toćbym jego skórę przerobił na piękne płótno żaglowe.
— Nie będziesz miał tego kłopotu, ojcze.
— Nie byłby to kłopot, ale przyjemność. No, dobranoc i do jutra! Przygotuj się wreszcie na to, że przyjdę cię zbudzić, bo my, wilki... ot znowu wpadam w moją nawyczkę!.., bo my, żeglarze, wstajemy z pierwszym brzaskiem jutrzenki. Uściskaj mnie i idź spać.
Petrus na ten raz usłuchał. Gorąco ucałował kapitana i poszedł do siebie.
Rozumie się, że przez całą noc śnił o Golkondzie, Potozie, Eldorado. Kapitan we śnie ukazał mu się w iskrzącym obłoku, jak genjusz kopalń djamentów. Pierwszą część nocy przebył w marzeniu rozkosznem, czarodziejskiem, pełnem przygód, jak w powieści arabskiej, ale ad całą tą fantazją panowała gwiazda promieniejąca, Regina.
Nazajutrz po dniu szczęśliwym, o brzasku jutrzenki, tak jak to było zapowiedziane, kapitan Monte-Hauban otworzył oczy równo z rannym promieniem, przedzierającym się przez żaluzje i spojrzał na swój chronometr.
Miał snać skrupuł budzić chrześniaka o tej godzinie i postanowił walczyć przeciw promieniom słońca, wkraczającym do pokoju bez oznajmienia, odwrócił się do ściany, zamknął oczy z postanowieniem spania jeszcze kilka godzin.
Ale czy to zwyczaj wkorzeniony, czy, że kapitan nie miał czystego sumienia, nie mógł zasnąć, i po dziesięciu minutach, z przekleństwem dosadnie akcentowanem, zerwał się z łóżka.
Ubranie się zajęło mu najpierw dosyć czasu. Zaczesał włosy, ułożył brodę; potem ustroił się od stóp do głów. Było wpół do piątej, kiedy skończył się ubierać. Po ubraniu zamyślił się.
Co robić, ażeby doczekać godziny późniejszej? Przejść się. Chodził tedy kapitan z kwadrans po pokoju, a znużony tem ćwiczeniem, otworzył okno wychodzące na bulwar Montparnasse i odetchnął świeżem powietrzem rannem, słuchając świergotu ptaków. Ale niebawem nasycił się powietrzem poranku i świergotom ptaków. Znowu chodził po pokoju, lecz niebawem i to mu się sprzykrzyło.
Zasiadł konno na krześle i zaczął gwizdać jednę z piosnek żeglarskich, które pewnie zachwycały załogę jego komety; to też ptaki z bulwaru, jak ptaki oceanu, umilkły, by go posłuchać. Po wyczerpaniu tej rozrywki, kapitan mlasnął językiem, tak, jak gdyby mu zaschło podniebienie. A powtórzywszy to z pięć czy sześć razy z rzędu, wymówił tonem melancholijnym:
— Bardzo sucho w gardle!
Zdawał się namyślać i szukać sposobu zaradzenia tej nieprzyjemności. Nagle uderzył się w czoło:
— Ale, rzekł, jakimże ja głupi! Jakto, kapitanie, od godziny jesteś na pokładzie a zapomniałeś, że skład z winem, inaczej mówiąc piwniczka, jest tuż pod tobą!
Otworzył lekko drzwi i na palcach zszedł po kilku schodkach prowadzących do piwniczki.
Jak na kawalerską, była wcale ładna i dobrze zaopatrzona. Było tam bordeau i burgundzkie najdelikatniejsze. Przy pomocy latarki, którą wyjął z kieszeni, łatwo było kapitanowi rzucić okiem na stos butelek i po długich szyjkach poznać wybór win bordeau. Wyciągnął delikatnie jedną butelkę, podniósł ją do oczu, i poznał wino białe.
— Dobre na zabicie robaka, rzekł.
Potem wyciągnąwszy drugą tegoż samego gatunku, zamknął drzwi od piwnicy i pocichutko wrócił do pokoju.
— Jeżeli wino dobre, rzeki zamykając drzwi i z wielką ostrożnością stawiając butelki na stole, to będę mógł cierpliwiej czekać aż się mój chrześniak zbudzi.
Wziął z toalety szklankę od wody, wypłukał ją z największą starannością, ażeby woń wody nie zobojętniła zapachu bordeau, i przysunąwszy krzesło, usiadł przed stołem. Potem, sięgając do kieszeni obszernych spodni i dobywając nóż o rękojeści rogowej, z rozmaitemi przydatkami:
— Inny, rzekł, mając przed sobą dwie butelki, byłby w położeniu starożytnego Tantala zanim by zakosztował wina, a to dla braku korkociągu, ale my, „stare wilki morskie“, dodał uśmiechając się chytrze, nie kłopoczemy się niczem, bo mamy zwyczaj wyprawiać się z bronią i przy borami.
To mówiąc, troskliwie i z wielkiem poszanowaniem wyciągnął korek z butelki, a przykładając nos do otworu:
— Aha! do kroćset! zawołał, pachnie, dalibóg pachnie. Jeżeli jego głos podobny do pierza, to będziemy mieli rozmowę niepozbawioną wdzięku. Nalał sobie pół szklanki i wąchał jeszcze chwilę, nim poniósł do ust. Zapach wytworny! mówił połykając. Potem stawiając szklankę na stole, dodał: Doprawdy, przedni gatunek!... Ho! ho! Jeżeli czerwone, podobne do białego, to ja tedy mam chrzestnego syna, za którego nie będę się potrzebował wstydzić. Powiem mu, skoro się obudzi, ażeby kazał w stawię kilka koszyków tego wina do mojego pokoju, tym sposobem będę mógł niem uraczyć kładąc się i wstając; boć nareszcie, skoro wino białe zabija robaka zrana, nie widzę przyczyny czemuby go nie miało pogrzebać wieczorem.
I tak oto kapitan, nie myśląc o tem, w godzinę wysączył dwie butelki bordeau, nie wypoczywając, chyba dla wygłaszania trafnych sentencyj.
Monolog ten doprowadził kapitana do godziny szóstej. O szóstej zdjęła go znów niecierpliwość, i zaczął chodzić po pokoju. Spojrzał na zegarek. Pokazywał wpół do siódmej.
Właśnie w tej chwili na szpitalu Val-de-Grace uderzyła godzina szósta. Kapitan potrząsnął głową.
— Jest wpół do siódmej, rzekł, zegar na Val-de-Grace musi iść źle. Potem dodał filozoficznie: Czegóż wreszcie dobrego spodziewać się można po zegarze szpitalnym? W końcu po chwili oczekiwania: Mój chrześniak oświadczył, rzekł, że chce wstać wcześnie, więc wejść do jego pokoju zgodnie będzie z jego zamiarem. Zbudzę go zapewne ze snu złotego; ale cóż robić?
To rzekłszy, ruszył na schody, pogwizdując jakąś piosenkę. Klucze były we drzwiach pracowni i pokoju.
— Oho! odezwał się widząc tę nieopatrzność, młodości, nieroztropna młodości!
Potem, otworzył po cichu najpierw drzwi od pracowni, wsunął głowę i patrzył.
Pracownia była pusta. Odetchnął, zamknął drzwi tak cicho, jak je otworzył. Ale jednak zawiasy skrzypnęły.
— Te drzwi potrzeba wysmarować oliwą, wyrzekł.
Podszedł więc ku drzwiom od pokoju Petrusa i otworzył je z równą ostrożnością. Nie czyniły one żadnego szelestu, ani otwierając się, ani zamykając, a ponieważ podłoga wyłożona była kobiercem smyrneńskim, grubym i miękkim, przeto „stary wilk morski“ mógł przejść do sypialni i dojść do łóżka Petrusa.
Petrus spał z rękami i nogami wystającemi na zewnątrz łóżka, jak gdyby w dręczącym śnie usiłował był wstać. W tem położeniu podobny był niezaprzeczenie do dziecka z bajki śpiącego nad przepaścią.
Kapitan, który w pewnych chwilach uczonym był aż do pedantyzmu, skorzystał z okoliczności, i potrząsając ramieniem chrześniaka, tak jakby był dzieckiem z bajki, a on losem:

„Chłopczyku, rzekł doń, ratuję ci życie,
Pomnij się, odtąd bawić przyzwoicie!
Gdybyś tam upadł, mnieby oskarżono...“

Byłby może dalej pociągnął cytatę, ale Petrus zbudzony raptownie, otworzył oczy, a widząc stojącego przed sobą kapitana, wyciągnął rękę ku broni tworzącej w głębi jego łóżka ozdobę i obronę, porwał jatagan, i byłby niezawodnie pchnął nim marynarza, gdyby ten nie był mu powstrzymał ręki.
— Zwolna, chłopcze, zwolna. Co też ty wyrabiasz, kiedy cię zmora dusi; bo niezawodnie dusiła cię zmora, wyznaj.
— A! ojcze, zawołał Petrus, jakżem rad, żeś mnie obudził!
— Doprawdy?
— Tak, jak powiedziałeś, dusiła mnie zmora i to straszliwa!
— Cóż ci się śniło?
— A! to niedorzeczność.
— Pewnie żem ja z powrotem odjechał do Indyj?
— Nie, gdyby tylko to, to owszem byłbym wielce rad.
— Jakto, wielce rad? Czy wiesz, że to wcale uprzejmem nie jest, co powiedziałeś?
— Bo gdybyś ojcze wiedział, co mi się śniło! mówił Petrus, wciąż ocierając pot z czoła.
— Opowiedz-że mi, ubierając się, rzekł kapitan, to mnie zabawi.
— O! nie, mój sen jest zbyt głupi.
— Cóż to, myślisz chłopcze, że my, „stare wilki morskie“, nie możemy wszystkiego słyszeć?
— Aj! wyrzekł Petrus z cicha, znowu powraca ten djabelski „wilk morski“. Potem głośno: Chcesz, ojcze?
— Naturalnie, że chcę, kiedy cię o to proszę.
— Zgoda, ale wolałbym to zostawić dla siebie.
— Pewny jestem, iż ci się śniło, że jadłem ludzkie mięso, rzekł śmiejąc się marynarz.
— Gdyby tylko to...
— Grzmoty i pioruny! ależ i to już byłby wcale ładny sen.
— Gorzej...
— Słucham więc...
— Otóż, kiedy mnie zbudziłeś, ojcze...
— Kiedy cię zbudziłem?...
— Śniło mi się, żeś mnie zabijał.
— Śniło ci się, żem cię zabijał?
— Literalnie.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru!
— No, to możesz powiedzieć, że masz znakomitą szansę!
— Jakto?
— „Sen o śmierci, sen złoty“, powiadają Indjanie, którzy znają się i na śmierci i nazłocie.Jesteś istotnie chłopcem uprzywilejowanym, Petrusie.
— Doprawdy?
— Mnie także raz się to śniło, a wiesz co się stało nazajutrz?
— Nie.
— Otóż, nazajutrz, a zabijał mnie twój ojciec, widzisz więc, co to są sny!... pomogłem twojemu ojcu do zabrania „Sebastjana“, okrętu portugalskiego, idącego z Sumatry, a pełnego rupij. Sam twój ojciec na swój udział otrzymał sześć kroć sto tysięcy franków, a ja trzykroć. Oto, co zdarza się trzy razy na cztery, kiedy komu się śni, że go zabijają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.