Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Wizja.

Reszta dziejów kapitana Herbel łatwą jest do zrozumienia i do opowiedzenia krótką.
Jak wszyscy co przyjęli udział w powrocie Napoleona z wyspy Elby, Piotr Herbel był prześladowany. Jeżeli go nie rozstrzelano, tak jak Neya i Labedoyera, to dla tego tylko, iż nie przysięgał Bourbonom, i że nie wiedziano istotnie na czem oprzeć proces.
Ale akcje, które mu dał cesarz na kanały w zamian za gotówkę, straciły całą wartość, delegacje na wyrąb lasów nie zostały uznane; „Piękną Teresę“ zabrano, jako statek: defraudacyjny, nareszcie bankier, u którego mieściły się szczątki majątku kapitana, uległszy upadłości skutkiem wypadków politycznych, zmuszony był likwidować i dał dziesięć za sto.
Z całej tej ogromnej fortuny, Herbel zdołał zaledwie uratować jakieś pięćdziesiąt tysięcy franków i mały folwarczek.
Piotr Berthaut szczęśliwszym był lub zręczniejszym: nauczony reakcją roku 1814, nie chciał poddawać się zmianom zachodzącym w roku 1815; odpłynął ze swą korwetą, na której zgromadził wszystko co posiadał.
Ale co się stało z nim i z jego załogą? Nikt nic nie wiedział, i żadna o nim nie nadeszła wiadomość. Domyślano się, że okręt zatonął razem z ludźmi i mieniem. A koniec końców, gdyby i tak było, to Piotr Berthaut skończył śmiercią marynarza; Teresa pomodliła się za niego, Piotr Herbel dał za niego na mszę, oboje opowiadali o nim chrzestnemu synowi, jako o sercu złotem, i o drugim dla niego ojcu na wypadek, gdyby kiedy wrócił, a potem... a potem, jak rzeka chwilowo zmącona, prąd życia wrócił do zwyczajnego biegu i po trzech latach, kiedy wspomniano o Piotrze Berthaut, Herbel wspominał z westchnieniem: „Biedny Piotr!“ Teresa ocierała łzę i szeptała modlitwy a chłopiec, mawiał:
— To był mój chrzestny ojciec, prawda papo? Ja bardzo kocham mojego chrzestnego ojca.
I na tem koniec.
Nadto, Piotr Herbel filozoficznie zniósł swą ruinę osobistą. Ograniczony do udziału w majątku ojcowskim, nie byłby miał i tyle nawet.
Po powrocie brata do Francji, dał mu znać, że chce sprzedać folwark i podzieli się z nim resztę majątku. Generał Herbel odmówił, mianując brata rozbójnikiem morskim. Potem, nawzajem dostał ogromny udział w miljardzie przeznaczonym na wynagrodzenia dla emigrantów, nie zaproponował bratu podziału, czegoby też i Piotr nie był przyjął, i jeden drugiego kochali dalej po swojemu, to jest kapitan całem sercem, generał częścią umysłu.
Co się tyczy chłopca, wiadomo już mniej więcej, jak był chowany. Posłano go do Paryża, umieszczono w jednej z najlepszych szkół stołecznych. Rodzice codzień uszczuplając swego majątku na wychowanie dziecka, opuścili Saint-Malo przez oszczędność, i mieszkali na folwarczku o tysiąc kilkaset frankach dochodu, wychowanie Petrusa wyczerpywało resztę.
W roku 1820, kapitan Herbel, mający dopiero lat pięćdziesiąt i nudzący się widokiem trawy rosnącej około domu, oznajmił pewnego poranku żonie, iż przedsiębiorca z Hawru, zaproponował mu podróż do Indyj Zachodnich. Zdecydowany był pojechać, przyjąć udział w przedsiębiorstwie, ażeby podwoić majątek Piotrusia. Udział ten wynosił trzydzieści tysięcy franków. Ale minęły dni szczęścia! Zaskoczony straszliwą burzą w zatoce Meksykańskiej, jego trzymasztowiec padł na Alakrany, skały podwodne nierównie straszniejsze, niż Scylla; statek się pogrążył; kapitan i najbieglejsi pływacy z załogi wydobyli się na sterty korali wychodzące z wody i dopiero po trzech dniach, znękani głodem i trudem, znaleźli schronienie na przepływającym statku hiszpańskim.
Herbel chciał wracać do domu, to też kapitan hiszpański udający się do Hawany, oddał go na statek francuski, wracający do kraju. I wracał nasz dawny korsarz, ale smutny, z głową zwieszoną, niktby nie sądził, że rozbicie statku mogło tak znękać człowieka, który wyczerpał wszystkie alternatywy złej i dobrej doli. Ale nie to było powodem, on nawet nie śmiał wspomnieć prawdziwego.
Podczas ostatniej nocy, którą przepędził przyczepiony do skały, z głową przerażoną strasznym łoskotem morza rozbijającego się o skały, Herbel miał to co umysł niewierzący nazwałby maligną, a umysł łatwowierny wizją.
Około północy, (kapitan doskonale znał się na tym wielkim zegarze, który zwie się niebem), około północy tedy, księżyc się skrył, potem zdawało się staremu marynarzowi, że jakiś szelest przeszedł mu nad głową, niby skrzydeł, i że głos jakiś powiedział do fal: „Uciszcie się.“
Był to głos duchów morskich.
Potem, niby w fantasmagorji, spostrzega się zdaleka figurę, która zrazu nieznaczna, coraz się powiększa, tak kapitan spostrzegł idącą postać zasłoniętej kobiety, która zatrzymała się przed nim. Dreszcz przeszedł go: w kobiecie tej, jakkolwiek całkiem zasłoniętej, poznał Teresę. Gdyby wreszcie miał jakąkolwiek wątpliwość, to znikłaby niebawem. Kobieta uniosła zasłonę.
Kapitan chciał krzyknąć i przemówić, ale kobieta położyła koniec palca na swych bladych ustach, jakby nakazując milczenie i szepnęła głosem tak słabym, iż kapitan domyślił się, że to nie jest głos istoty żyjącej.
— Wracaj spiesznie, Piotrze, czekam, ażeby umrzeć!
Następnie, jak gdyby postać, przemówiwszy, utraciła odrazu magiczną moc utrzymującą ją na falach, zanurzyła się zwolna, mając najsamprzód wody do kostek, potem do kolan, potem do pasa, nareszcie do szyi; w końcu zanurzyła się z głową.
Fale podniosły się znowu, mgła opadła na zziębłe ciało kapitana, wszystko wróciło do zwykłego porządku.
Herbel wypytywał towarzyszów, ale zajęci swemi cierpieniami i niebezpieczeństwem, nie widzieli nic z tego co zaszło, a raczej wszystko co zaszło, było tylko dla kapitana samego.
Zjawisko to powróciło mu siły. Zdawało mu się, że nie może umrzeć przed zobaczeniem Teresy.
Powiedzieliśmy, że nazajutrz okręt hiszpański odkrył rozbitków i zabrał, ale powiedzieliśmy także, jak w miarę zbliżania się do brzegów Francji wizja stawała się, nie już dla oczu, ale dla pamięci kapitana coraz wyraźniejszą, dokładniejszą rzeczywistością.
Nareszcie przybił do Saint-Malo, w którym nie był od dwudziestu ośmiu miesięcy.
Pierwszy człowiek znajomy, odwrócił się od niego. Pobiegł za nim.
— Więc Teresa bardzo chora? zapytał.
— A! więc wiesz o tem?
— Wiem, odpowiedział Herbel, ale czy istotnie bardzo chora?
— Posłuchaj, jesteś mężczyzną.
Kapitan zbladł.
— Otóż, wczoraj mówiono, że umarła.
— To niepodobna! wykrzyknął Herbel.
— Jakto! niepodobna?
— Powiedziała, że czeka na mnie.
Znajomy sądził, że kapitan dostał pomięszania zmysłów, ale nie miał czasu wypytywać, gdyż Piotr spostrzegł drugiego przyjaciela jadącego na koniu, pobiegł prosząc, ażeby dał mu konia.
Kapitan popędził cwałem, i w ciągu dwudziestu minut otwierał drzwi od sypialnego pokoju żony.
Biedna Teresa uniosła się na łóżku i zdawała się oczekiwać. Petrus stał przy niej zapłakany. Matka od godziny patrzyła wciąż w stronę Saint-Malo, i mówiła:
— Ojciec wylądowywa... ojciec zapytuje się o nas... ojciec siada na koń... ojciec przybywa.
I rzeczywiście, kiedy umierająca wymawiała te słowa, drzwi otworzyły się, kapitan wszedł.
Dwa te serca tak czule złączone, nie miały sobie nic do powiedzenia, tylko stopie się w ostatnim uścisku.
Uścisk był długi i bolesny, a gdy kapitan roztworzył ramiona, Teresa już nie żyła.
Chłopiec zajął na łonie ojcowskiem miejsce matki.
Potem grób wziął swoje, Paryż wziął chłopca i kapitan pozostał sam.
Od tej chwili Piotr Herbel żył samotny na folwarku, ze wspomnieniami chwały, przygód, cierpień i szczęścia. Z całej przeszłości pozostał mu tylko Petrus.
Petrus, zepsute dziecko w całem znaczeniu tego wyrazu; Petrus, w którym dla kapitana żył syn i matka; Petrus nigdy nie stosował się do swych potrzeb.
Przez trzy lata wreszcie, od 1824 do 1827, nie potrzebował nic od ojca: praca, przychodząc w pomoc sławie, starczyła na jego potrzeby. Ale naraz widnokrąg młodzieńca rozszerzył się o całą miłość dla pięknej i arystokratycznej Reginy; potrzeba zdwoiła się w stosunku odwrotnym, praca zeszczuplała.
Najpierw Petrus wstydził się dawać lekcje; potem zdawało mu się upokarzającem wystawiać obrazy za szybami handlarzy. Zamiast tedy dochodów, wydatki powiększyły się ogromnie.
Widzieliśmy już próbkę życia Petrusa: powóz, koń zaprzęgowy i wierzchowy; lokaj w liberji, rzadkie kwiaty, ptaszarnia, pracownia pełna sprzętów flandryjskich, porcelany chińskiej, szkła czeskiego.
Petrus nie zapomniał o źródle, z którego czerpał przedtem. Źródło było obfite, bo tryskało z ojcowskiego serca.
Od sześciu miesięcy żądał sum coraz większych. Za każdym razem otrzymał to czego żądał. Nareszcie z wyrzutem w sercu, ze wstydem na czole, ale ulegając miłości, udał się znów do ojca. Na ten raz odpowiedź nie przyszła prędko.
Przypominamy sobie, jaką lekcję dał generał swemu bratankowi, w chwili, gdy Piotr Herbel wysadzał drzwi, zrzuciwszy lokaja ze schodów.
Od tej więc chwili poczniemy znów nasze opowiadanie.
Ale jakkolwiek przedłużyliśmy ten rozdział, mówiąc dużo o stronie moralnej Piotra Herbel, zapomnieliśmy przedstawić czytelnikom powierzchowność jego. Pospieszamy więc z dopełnieniem tego braku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.