Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Co można i czego nie można zrobić za pieniądze.

Salvator, oparty o pień drzewa, patrzał przez chwilę na generała.
Oblicze pana Sarranti, kiedy usłyszał swój wyrok śmierci, nie wyglądało tak znękane i blade, jak oblicze generała, kiedy usłyszał ów okrutny wyrok z ust przyjaciół, do których z narażeniem życia przybył z prośbą o pomoc.
Salvator zbliżył się się. Generał podał mu rękę.
— Panie, odezwał się, znam cię tylko z imienia; imię to twoi przyjaciele wymówili głośno i wydaje mi się dobrą wróżbą. Kto twe imię wymawia, to jakby rzekł, wybawca.
— Rzeczywiście, panie generale, odrzekł z uśmiechem Salvator, jest to imię predestynowane.
— Czy znasz pana Andrzeja Sarranti?
— Nie, panie; ale jestem poświęconym i wdzięcznym przyjacielem jego syna. Dosyć powiedzieć, generale, że czuję całą boleść twoją i że możesz na korzyść swego przyjaciela rozrządzać ciałem moim i duszą.
— Więc nie dzielisz pan zdania naszych braci? zapytał generał.
— Posłuchaj generale, rzekł Salvator, ruch mas, zawsze niemal trafny jako instynktowy, częstokroć jest także ślepym. Każdy z tych ludzi co ratyfikowali skazanie pana Sarranti, zapytany pojedynczo, inny wydałby był wyrok, to jest taki, jaki ja sam wydaję. Nie, w głębi mego sumienia nie wierzę, ażeby pan Sarranti był winnym. Ten kto od lat trzydziestu nadstawia głowę w krwawych przygodach wojny, w śmiertelnych walkach stronnictw, ten nie mógłby być nędznym złodziejem, pospolitym łotrem; moralnie więc zaręczam za niewinność pana Sarranti.
Generał uścisnął rękę Salvatora.
— Dziękuję za te słowa, rzekł.
— Ale, mówił dalej Salvator, od chwili gdym ci, generale, ofiarował swą pomoc, oddałem się jednocześnie do rozporządzenia twego.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? Słucham.
— Chcę powiedzieć, że w obecnem położeniu, nie dosyć jest zaręczać za niewinność naszego przyjaciela, trzeba jej dowieść. W walkach prowadzonych wzajemnie, pomiędzy władzą a jej przeciwnikami, wszelka broń jest dobrą, a tę, którą dwaj ludzie prawi odrzucili przy pojedynku, chciwie chwytają stronnictwa.
— Wytłómacz się pan.
— Władza chce śmierci pana Sarranti, chce, ażeby ta śmierć była hańbiącą, gdyż hańba ta spadnie na ich przeciwników, i powiedzą, że wszyscy ci przeciwnicy muszą być nędznikami, skoro za przywódzcę swego wzięli człowieka, który był złodziejem i zbójcą.
— O! zawołał generał, dlatego to prokurator usunął wszelkie dochodzenia polityczne.
— I dla tego pan Sarranti tak mocno obstawał za jego wprowadzeniem.
— I cóż dalej? podjął generał.
— Władza ustąpi zaledwie przed dowodami, które będą widoczne, dotykalne. Niedosyć powiedzieć: „Sarranti nie jest winien zbrodni, o którą go oskarżacie,“ potrzeba nadto dodać: „Oto jest prawdziwy sprawca zbrodni, o którą oskarżacie Sarrantego“.
— Czy pan możesz mieć te dowody? wykrzyknął generał, czy możesz wskazać istotnego winowajcę?
— Tych dowodów nie mam, winowajcy nie znam, odpowiedział Salvator, lecz...
— Lecz?...
— Jestem na tropie.
— Mów tedy, mów, na Boga! a będziesz stokrotnie godnym swego imienia!
— A więc, rzekł Salvator zbliżając się do generała, posłuchaj pan tego, czego jeszcze nie mówiłem nikomu.
— O! słucham! wyrzekł generał, podchodząc bliżej do Salvatora.
— W tym domu, do którego wszedł pan Sarranti jako nauczyciel, a który należał do pana Gerarda; w tym domu, z którego uciekł w dniu 19 lub 20 sierpnia 1820 roku, gdyż cała rzecz polegać może na ścisłej dacie ucieczki; w parku Viry słowem, znalazłem dowód, że jedno przynajmniej z dzieci zostało zabite.
— O! odezwał się pan de Fremont, czy sądzisz pan, że dowód ten nie będzie raczej obciążał naszego przyjaciela?
— Panie, kiedy kto poszukuje prawdy, a my prawdy poszukujemy... bo, gdyby pan Sarranti był winnym, opuścilibyśmy go równie, jak tamci, kiedy więc kto poszukuje prawdy, musi chwytać każdy dowód, choćby napozór występował przeciwko osobie, której chcemy uzasadnić niewinność. Prawda ma światło sama w sobie, dojdziemy do prawdy, a przez nią dojdziemy do światła.
— Zgoda... A jakim sposobem-zyskałeś pan ten dowód?
— Pewnej nocy, kiedym się z psem moim błąkał po parku Viry, z przyczyn całkiem niezależnych od sprawy obecnie nas zajmującej, w głębi zarośla, u stóp dębu, w otworze, który mój pies zacięcie wygrzebywał, znalazłem szkielet dziecka pochowanego w postawie stojącej.
— I mniemasz pan, że to był szkielet jednego z dzieci zniknionych?
— To więcej jak pewne.
— Ależ drugie dziecko? bo była dziewczynka i chłopczyk.
— I drugie dziecko, zdaje mi się, znalazłem.
— Zawsze dzięki psu.
— Tak.
— Żywe, czy umarłe?
— Żywe, jest to dziewczynka.
— I cóż?
— Z tego podwójnego wypadku wnoszę, że gdybym mógł działać swobodnie, doszedłbym może do zupełnej świadomości zbrodni, a ta świadomość doprowadziłaby mnie niezawodnie do wykrycia zbrodniarza.
— Czy rzeczywiście, pan tę dziewczynkę znalazłeś żyjącą! zawołał generał.
— Żyjącą rzeczywiście.
— To ona musiała mieć sześć do siedm lat w chwili wykonania zbrodni?
— Miała sześć lat.
— Mogłaby więc przypomnieć sobie...
— Pamięta...
— A więc...
— Tylko, że pamięta zanadto.
— Nierozumiem.
— Kiedy kto wspomni biednej dziecinie o tej strasznej katastrofie, umysł jej się miesza; wpada w przesilenia nerwowe, które mogą ją pozbawić rozumu. Cóż ważyć będzie zeznanie dziecka posądzonego o pomieszanie zmysłów zważyłem ja dobrze wszystko, bądź pan pewny.
— To przejdźmy do umarłego... Jeżeli żyjący milczy, czyżby nie mógł przemówić umarły!
— Owszem; gdybym mógł działać swobodnie...
— A co panu przeszkadza? Udaj się do prokuratora, opowiedz wszystko, skłoń sprawiedliwość, ażeby znalazła to światło, którego wzywasz, i...
— Tak, i policja przez jednę noc zatrze ślady tego, czego szukać sprawiedliwość przyjdzie nazajutrz. Czyż nie powiedziałem panu, że policji na tem zależy, ażeby usunąć dowody, i ażeby utopić pana Sarrantego w błotnistej sprawie kradzieży i zabójstwa?
— Więc prowadź sprawę sam. Poprowadźmy ją we dwóch. Powiadasz, że doszedłbyś do prawdy, gdybyś mógł działać swobodnie, co ci przeszkadza?
— O! jest to znowu całkiem inna sprawa, niemniej ważna, niemniej haniebna, jak sprawa pana Sarranti.
— Niech i tak będzie, ale działajmy.
— Działajmy! i owszem, lecz nasamprzód...
— Co?
— Znajdźmy sposób swobodnego dostępu do domu i do parku, w którym zbrodnia, a raczej w której zbrodnie zostały spełnione.
— A czy można ten sposób znaleźć?
— Można.
— Za jakę cenę?
— Za pieniądze.
— Mówiłem panu, że mam ogromny majątek.
— Tak, generale, ale to niedosyć.
— Czegóż jeszcze potrzeba?
— Nieco śmiałości i wiele wytrwania.
— Powiedziałem panu, że dla dojścia do celu, ofiaruję cały majątek i nietylko majątek, ale życie.
— Zdaje mi się generale, że w ten sposób łatwo się porozumiemy. A widząc że światło księżyca oblewa obydwóch jasnością, rzekł do swego towarzysza: Chodźmy w cień, ponieważ mówić będziemy o rzeczach, które zaprowadzić nas mogą na rusztowanie, a nawet i tu grożą śmiercią.
Usunęli się po za drzewa a Salvator rzucił jeszcze okiem dokoła.
— Mów teraz, pierwszy odezwał się generał.
— Otóż generale, potrzeba nam najpierw stać się panami zamku i parku Viry.
— To najłatwiejsze.
— Jakim sposobem?
— Kupić je na własność.
— Niestety, nie są na sprzedanie...
— Czyż jest na świecie rzecz, którejby nie można kupić.
— Tak generale, ten zamek i park właśnie.
— Dla czegóż to?
— Dla tego, że służą na ukrycie występku przed ludźmi, prawie tak strasznego, jak ten, którego śladów poszukujemy.
— Dom ten zatem jest zamieszkały?
— Przez człowieka bardzo wpływowego.
— Mającego znaczenie polityczne?
— Nie, lecz mającego poparcie kongregacji religijnej, co jest poważniejsze!...
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Hrabia Loredan de Valgeneuse.
— Poczekaj pan, zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— Bardzo być może, ponieważ jest to nazwisko bardzo arystokratyczne.
— Lecz o ile pamiętam, to margrabia de Valgeneuse był człowiekiem wysoko honorowym.
— O tak, margrabia, zawołał Salvator, było to najszlachetniejsze serce i dusza najbardziej prawa, jakie znałem!
— Więc pan go także znałeś?
— Znałem, odrzekł Salvator z prostotą, lecz nie o nim mieliśmy mówić.
— Więc to o hrabi... O nim nie mógłbym tak się wyrazić jak o bracie jego.
Salvator milczał, jak gdyby nie chciał dawać opinji o Loredanie de Valgeneuse.
— Co się stało z margrabią? ciągnął generał.
— Nie żyje, odparł Salvator, spuściwszy głowę, zabił go nagły atak apopleksji.
— Lecz on miał, zdaje mi się, syna naturalnego.
— Tak generale.
— Co się z nim stało?
— Umarł w rok po śmierci ojca.
— Znałem go maleńkim... Było to dziecko nad wiek inteligentne i nadzwyczajnej stałości charakteru... Na co umarł?
— Zabił się wystrzałem z pistoletu.
— Zapewne wskutek jakiej strasznej boleści?
— Prawdopodobnie.
— Więc to brat margrabiego kupił ten zamek?
— Syn tego brata, hrabia Loredan, który właściwie wynajął tylko zamek z parkiem.
— Pragnąłbym, żeby nie był podobnym do swego ojca.
— Ojciec jest wzorem honoru i uczciwości w porównaniu z synem.
— Na jaki użytek obrócił hrabia Loredan ten dom?
— Czyż nie powiedziałem, że na ukrycie zbrodni!
— Otóż dla tego właśnie pytam!...
— Obrócił go na więzienie biednego dziecka, gwałtem porwanego. Zamknął tam młodą szesnastoletnią dziewczynę.—
Szesnaście lat!... tyleby właśnie miała moja córka! rzekł generał półgłosem. A potem dodał żywo: Dla czego znając zbrodnię, nie odkryjesz jej przed sprawiedliwością?
— Ponieważ w czasach, w których żyjemy, są zbrodnie nie zwracające uwagi sprawiedliwości, a nawet są takie, które też sprawiedliwość bierze w opiekę.
— O! rzekł generał, i cała Francja nie oburza się przeciw takiemu postępowaniu!
— Francja oczekuje sposobności, generale!
— Lecz powróćmy do tego co pilniejsze. Jeżeli dom nie jest na sprzedanie, jakim więc sposobem myślisz nim zawładnąć?
— Przedewszystkiem generale, pozwól, żebym cię obznaimił z położeniem.
— Słucham z uwagą.
— Jeden z moich znajomych przygarnął przed dziewięciu laty małą dziewczynkę, opuszczoną, wychował ją i wykształcił; dziecię stało się uroczem i doszło właśnie szesnastu lat. Miał pojąć ją za żonę, gdy nagle porwaną została z pensjonatu w Wersalu. Mówiłem ci generale, jak śledząc inną zupełnie zbrodnię, traf dał mi odnaleźć, za pomocą psa mojego, trup dziecięcia. Podczas gdy klęcząc przy dole, z przerażeniem dotykałem właśnie ofiary, usłyszałem szmer jakiś i ujrzałem białą postać zbliżającą się, w której poznałem narzeczoną przyjaciela mojego. Dałem się poznać dziewczęciu i zapytałem, dla czego znosi niewolę bez najmniejszego oporu. Wtedy opowiedziała mi, że zagroziła swemu dręczycielowi ucieczką, lecz że on uzyskał wyrok, mocą którego miał uwięzić Justyna także.
— Kto jest tym Justynem? zapytał generał.
— Justyn jest moim przyjacielem i narzeczonym młodej panienki.
— Jakim sposobem hrabia Loredan wystarał się o wyrok na niego?
— Zrobiono zbrodnię z jego dobrego uczynku. Oskarżono, że porwał dziecko, które znalazł i wychował i że potem gwałtem chciał się z niem ożenić. Posądzono, jakoby dziewczyna należała do możnej rodziny, a ponieważ jest to przewidziane w kodeksie, który karze pięcioletnim pobytem na galerach człowieka, przekonanego o gwałt na małoletniej, przeto biedny mój przyjaciel został uznany winnym.
— To niepodobna! zawołał generał.
— Czyż pan Sarranti nie jest skazany jak złodziej i zabójca? odparł Salvator.
Generał skłonił głowę w milczeniu.
— Trzeba było odłożyć sprawę tę na później, mówił dalej Salvator; a jeżeli w tej chwili waham się, czy mam dochodzić niewinności pana Sarranti, to dla tego jedynie, że sprowadzając śledztwo do tego zamku i parku, obudziłbym czujność hrabiego, który wywarłby zemstę na Justynie.
— Lecz można przecie wedrzeć się do tego parku.
— Można, ponieważ ja tam już byłem, a Justyn od czasu do czasu odwiedza swoją narzeczoną.
— Dla czego Justyn jej nie wykradnie?
— Gdzieżby ją uprowadził?
— Po za granice Francji.
Salvator uśmiechnął się.
— Generale, rzekł, przypuszczasz, że Justyn jest tak bogaty jak pan de Valgeneuse; Justyn, to biedny nauczyciel, który ciężką pracą utrzymuje matkę i siostrę.
— Czyż nie ma przyjaciół?
— Ma dwóch, którzyby życie za niego oddali, to jest mnie i pana Millera. Ja zaś jestem posłańcem publicznym, a pan Miller starym nauczycielem muzyki.
— Lecz jako szef wydziału stowarzyszenia, czyż nie rozrządzasz dużemi kapitałami?
— Mam w rękach przeszło miljon, lecz do mnie on nie należy; gdyby nawet istota ukochana przezemnie umierała, jeszczebym nietknął tego miljona.
Generał wyciągnął rękę do Salvatora.
— Masz rację, rzekł. Lecz ja oddaję sto tysięcy franków do rozporządzenia twojemu przyjacielowi; czy to dostateczne?
— To dwa razy więcej, niż potrzeba, generale; lecz...
— Lecz co?
— Mam jeszcze jeden skrupuł: przyjdzie czas, gdy znajdzie się rodzina młodej dziewczyny.
— Cóż zatem?
— Jeżeli to rodzina można, wysoko postawiona, czy nie wystąpi przeciwko Justynowi?
— Przeciwko człowiekowi co przygarnął ich dziecię, opuszczone, które wychował jak siostrę, uchronił od hańby!...
— Zatem generale, gdybyś był ojcem, gdyby pod nieobecność twoję dziecię twoje narażone było na niebezpieczeństwa, podobnie jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który własnowolnie rozporządziłby losem twojej córki?
— Nietylko przycisnąłbym go do serca jako małżonka mojego dziecka, lecz w dodatku błogosławiłbym go jak zbawcę.
— Nie waham się zatem generale, ostatnie moje powątpiewania rozwiały się, po tem coś powiedział... Za tydzień Justyn z narzeczoną będą po za granicami Francji, a my swobodnie przetrząśniemy park i zamek Viry.
Generał wyszedł na światło, wyjął z kieszeni notatnik, wydarł kartkę, napisał coś na niej ołówkiem i podał Salvatorowi.
— Weź pan to! rzekł.
— Co to jest generale?
— Czek na sto tysięcy franków na dom bankierski pana de Marande.
— Mówiłem, ze pięćdziesiąt tysięcy wystarczy.
— Panie, zdasz mi rachunek z reszty, a tymczasem rozporządzaj całą sumą. A teraz podaj mi pan rękę.
Salvator uchwycił skwapliwie rękę hrabiego de Premont.
— Znam pana zaledwie od godziny, panie Salvatorze, rzekł generał ze wzruszeniem; nie wiem kto jesteś, lecz znam się na ludziach i oświadczam, że jesteś mi najbardziej sympatycznym ze wszystkich, których kiedykolwiek spotkałem.
Dwaj nowi przyjaciele uścisnęli się powtórnie i zagłębiwszy się w aleję, dotarli do piwnicy, po przez którą już wyszło dziewiętnastu spiskowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.