Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Radź sobie, a Bóg ci dopomoże.

Owóż dnia 21-go maja, w poniedziałek, w owym lesie, na lewo od ulicy Piekielnej na prawo od Wschodniej, wprowadzeni przez węglarza, przewodnika i stróża, któregośmy przeprowadzili przed oczyma naszych czytelników, a którym nie kto inny był tylko przyjaciel nasz Toussaint-Louverture, znajdowali się zamaskowani węglarze w liczbie dwudziestu, to jest loża szczegółowa.
Dla czego i jak loża wybrała sobie to miejsce na zebranie, objaśnić nam łatwo.
Przypominamy sobie tę noc, w której pan Jackal, bujając się na linie w Studni Gadającej, odkrył tajemnice zebrań węglarskich w katakumbach; pamiętamy, że wskutek tego odkrycia pan Jackal napisał do Wiednia, a następnie unicestwił spisek mający na celu uprowadzenie księcia Reichstadt.
Niezręczni agenci rozpletli o tem odkryciu, i odwiedziny pana Jackala przestały być tajemnicą dla sprzysiężonych, wywracając zamiar generała Lebastard-de-Premont tak pracowicie osnuty, nie miały dla sprzysiężonych paryskich tej ważności, jakby się zrazu wydawało.
Gdyby wsadzono do katakumb dziesięć pułków wojska, żołnierze nie ujęliby ani jednego carbonara, bo tysiączne ścieżki podziemia prowadziły do schronień niedostępnych. W kilku wreszcie miejscach katakumby były doskonale podminowane, i dosyć było iskierki, ażeby wysadzić cały brzeg lewy. Prawda, że razem z Paryżem można było wysadzić i siebie; lecz czyliż nie tak samo zginął Samson?
Jednak przed przyjściem do strasznej ostateczności, lepiej było chwilowo opuścić katakumby, zostawiając sobie powrót w razach rozpaczliwych. Miejsc zebrania nie brakło, a jeżeli katakumby nie mogły już wszelako stanowić drogę do przejścia w ciemnościach do jednego z braci, któryby ofiarował swoje mieszkanie.
W trakcie poszukiwań czynionych z tego powodu, jeden ze sprzysiężonych mieszkający na ulicy Piekielnej, spostrzegł nocą, że piwnica, przez którą zazwyczaj przechodził do katakumb, od wschodniej strony, łączyła się z jedną z piwnic opuszczonego domu.
Tylko, że niebezpiecznie było zbierać się w piwnicy bodajby opuszczonego domu, więc przebito ją dla wyjścia w las dziewiczy, i aż do nowego rozkazu postanowiona zbierać się w tej samotni, a strzelić w łeb każdemu coby ją zakłócił.
Wróćmy do naszego nocnego zebrania.
Składało się ono, jak już powiedzieliśmy, ze dwudziestu carbonarów. Celem jego było położenie podstaw tego towarzystwa, które niedługo potem miało przybrać nazwę: „Radź sobie, a Bóg ci dopomoże“; założyciele jego mieli głównie na widoku kierować wyborami, oraz prowadzić i oświecać umysły publiczności.
Dyskusja nad sposobem wyborów przeciągnęła się już do godziny pierwszej, kiedy usłyszano chrzęst liści suchych i spostrzeżono czarny cień ukazujący się na skraju zarośla. W jednej sekundzie każdy z uczestników chwycił za sztylet ukryty na piersiach.
Cień zbliżał się: był to Toussaint, odźwierny pustego domu, sam również carbonaro i umieszczony tu jako stróż nietylko domu, ale i tych, co się zbierali.
— Kto tam? zapytał jeden z zebranych.
— Brat obcy, rzekł Toussaint, który chce być wprowadzony.
— Czy to tylko istotnie brat?
— Dał wszystkie oznaki.
— Zkąd przybywa?
— Z Tryestu.
— Czy sam?
— Sam.
Carbonari zgromadzili się w jedną grupę, po za którą pozostał Toussaint; a po chwili grupa się otworzyła i jeden głos odezwał:
— Wprowadź obcego brata, ale z zachowaniem wszystkich zwyczajnych ostrożności.
Toussaint skłonił się i odszedł.
Po chwili znowu usłyszano chrzęst suchych liści, i ujrzano już nie jeden, ale dwa cienie.
Wszyscy czekali w milczeniu.
Toussaint wprowadził w środek zgromadzonych brata obcego i nieznanego, który zbliżał się z zawiązanymi oczyma, i odszedł.
Koło węglarzy zamknęło się.
Potem tenże sam co poprzednio głos odezwał się do niego:
— Kto jesteś? zkąd przybywasz? czego żądasz?
— Jestem generał hrabia Lebastard do Premont, odpowiedział nowoprzybyły, przybywam z Tryestu, dokąd odpłynąłem, skoro nie udało się przedsięwzięcie w Wiedniu, a przybywam do Paryża dla ocalenia pana Sarranti, który jest moim przyjacielem i wspólnikiem.
Zrobił się wielki szmer między carbonarami.
Znowu ozwał się tenże sam głos:
— Zdejm zasłonę z oczu, generale, jesteś pomiędzy braćmi.
Generał zdjął zasłonę i ukazało się szlachetne jego oblicze. Natychmiast wszystkie ręce wyciągnęły się do niego. Każdy chciał dotknąć ręki jego. Nareszcie cisza wróciła.
— Bracia, rzekł generał, wiecie kto jestem. W roku 1812 wysłany przez Napoleona do Indji, miałem tam zorganizować jedno królestwo na stopę wojenną, tak ażeby ono mogło wyjść na przeciw nam wtedy, gdyśmy mieli dostać się do Neapolu. Zorganizowałem to królestwo, królestwo Lahory. Po upadku Napoleona, sądziłem że i projekt upadł... Aż pewnego dnia przybył pan Sarranti w imieniu cesarza. Ale nie chodziło już o prowadzenie dalej dzieła Napoleona I-go, lecz o posadzenie na tron Napoleona II. Tyle tylko zastawiłem sobie czasu, ażeby zawiązać stosunki w Europie; wyjechałem w tym samym dniu kiedym się dowiedział, że zostały już zawiązane; udałem się przez Dżeddah, Suez, Aleksandrję; przybyłem do Tryestu, gdziem się porozumiał z naszymi braćmi włoskimi; następnie ruszyłem do Wiednia. Wiecie już jakim sposobem upadł nasz projekt. Wróciwszy do Tryestu, ukryłem się u jednego z naszych braci, i tam dowiedziałem się o skazaniu na śmierć pana Sarranti. Natychmiast wyruszyłem do Francji, bez względu na to coby wyniknąć mogło, i przysiągłem dzielić los przyjaciela, to jest żyć, lub umrzeć z nim razem: wspólnicy jednej zbrodni, winniśmy ponieść jedną karę.
Głębokiem milczeniem przyjęto te słowa.
Generał mówił dalej:
— Jeden z naszych braci włoskich dał mi list do jednego z naszych braci francuskich, do pana de Marande: był to list kredytowy, nie polecenie polityczne. Pan de Marande przyjął mnie, dałem mu się poznać, opowiedziałem cel podróży do Francji, postanowienie powzięte, oraz życzenie wejścia w styczność z głównemi członkami najwyższej loży. Pan de Marande oświadczył mi, że dziś właśnie jest zebranie, wskazał miejsce, oraz sposób jakim dostać się de tego ogrodu i do was. Skorzystałem z tego. Nie wiem czy pan de Marande jest w pośród was; jeżeli jest, dziękuję mu.
Żaden ruch nie zdradził bytności pana de Marande. Generał de Premont uczuł jakby przechodzący dreszcz, mówił jednak dalej:
— Wiem, bracia, że opinie nasze nie są jednakie; wiem, że pomiędzy wami znajdują się republikanie i orleaniści; ale tak republikanie jako i orleaniści, chcą wraz z nami, bonapartystami, oswobodzenia kraju, chwały Francji, czci narodowej; wszak prawda bracia?
Wszystkie głowy skłoniły się, ale żaden głos nie odpowiedział.
— Otóż, mówił dalej generał, ja znam pana Sarrantego od sześciu lat; od sześciu lat nie rozstaliśmy się z sobą ani na minutę: ręczę za jego dzielność, prawość, cnotę; ręczę słowem, jak za samego siebie! Przychodzę więc w imieniu swojem i w imieniu brata, który ma głową zapłacić za poświęcenie, prosić was, ażebyście pomogli uczynić to, czego sam uskutecznić nie jestem w stanie. Wzywam pomocy waszej, by zasłonić jednego z naszych przed śmiercią haniebną, by wydobyć, bądź co bądź pana Sarrantiege z więzienia, w którem jest zamknięty. Jako środek wykonania, podaję nasamprzód dwie dzielne ręce, następnie majątek tak wielki, że wystarczyłby na opłacenie całorocznego żołdu dla całej armji króla francuskiego! Bracia! przyjmijcie moje ręce, rozsypcie moje miljony, zwróćcie mi przyjaciela! Rzekłem i czekam odpowiedzi.
Ale milczenie odpowiadało na gorące wezwanie generała.
Mówca spojrzał na około; w miejscu dreszczu, który czuł przebiegający po żyłach, zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Cóż to znaczy? zapytał.
Nie odpowiedziało ani tchnienie.
— Czyż ja nieświadomie, mówił dalej, uczyniłem przełożenie niewłaściwe, zaofiarowałem się nieprzyzwoicie? Czy przypisujecie prośbie mej zamiar czysto osobisty, i czy sądzicie, że to przyjaciel tylko żąda pomocy waszej na rzecz przyjaciela? Bracia moi, ja zrobiłem kilkaset mil, ażeby przybyć tutaj, nie znam was; wiem, że mamy jednaką miłość dobra, jednaką nienawiść zła. Znamy się więc w rzeczywistości, chociażeśmy się nie widzieli nigdy, i chociaż ja do was mówię raz pierwszy. Ale, w imię sprawiedliwości wiekuistej wzywam was, ażebyście wydarli sądowi nieprawemu i hańbiącemu, śmierci straszliwej, jednego z najsprawiedliwszych jakich znałem! Odpowiedzcie więc, bracia, albo milczenie wasze wezmę za odmowę, a waszą odmowę, za ratyfikację wyroku najniesprawiedliwszego, jaki kiedykolwiek przeszedł przez usta ludzkie!
Tak wyraźnie wezwani do wyjaśnienia, uczestnicy zmuszeni byli odpowiedzieć.
Ten, który już mówił, podniósł do góry rękę na znak, że chce przemówić, i rzekł.
— Bracia, każde żądanie brata jest świętem, i według naszych ustaw, winno być wzięte pod rozwagę, a następnie przyjęte lub odrzucone większością głosów. Rozważmy.
Generał obeznany był z temi surowemi formalnościami, skłonił się, a gromada otaczająca go odłączyła się i zebrała cokolwiek dalej.
Po kilku minutach mówca zgromadzenia zbliżył się na kilka kroków do generała, i rzekł tonem, jaki przybiera zwierzchnik sądu przysięgłych wyrzekający wyrok.
— Generale, nie jestem ja tłómaczem mojej tylko myśli, mówię w imieniu większości członków i oświadczam w imieniu ich i mojem: Cezar mawiał, że małżonka Cezara nie może być nawet podejrzewaną. Swoboda jest matroną, która powinna zostawać nierównie czystszą, nierównie niepokalańszą, niż małżonka Cezara! Owóż, bracie, z przykrością to wypowiedzieć mi przychodzi, w braku jawnych, niezbitych, niezaprzeczonych, jasnych jak słońce dowodów niewinności pana Sarranti, zdaniem większości jest, że nie możemy przykładać się do przedsięwzięcia mającego na celu wydrzeć prawu tego, którego ono skazało słusznie; powiadam „słusznie“, chciej mnie dobrze zrozumieć, generale, aż dopóki niezaprzeczą temu dowody... Wierzaj, że najgorętsze życzenia nasze towarzyszyły Sarrantem u przez cały czas trwania bolesnego procesu... Teraz generale dowiedź nam niewinności Sarrantego, a już nie dwie ręce, ani dziesięć mieć będziesz na zawołanie, ale sto tysięcy rąk stowarzyszenia! Następnie, posuwając się jeszcze krokiem ku generałowi de Premont: Generale, dodał, czy przynosisz nam dowód niewinności Sarrantego?
— Niestety, odrzekł generał spuszczając głowę, nie mam żadnego dowodu prócz mojego własnego przekonania.
— W takim razie, odparł naczelnik carbonarów, zdanie pozostanie w całej swej mocy.
I skłoniwszy się generałowi, odszedł do gromady innych uczestników, którzy także gotowali się do odejścia.
Podnosząc głowę i wyciągając ręce, jakby w ostatniem wysileniu.
— Bracia! zawołał generał, jest to odpowiedź większości, ja się poddaję; lecz pozwólcie teraz żebym się odwołał do jednostek. Bracia! czy jest pośród was serce przekonane tak jak ja o niewinności mojego przyjaciela? Niechże to serce połączy się z mojem, a spróbuję spełnić to, co byłbym szczęśliwy, gdybym mógł był spełnić przy pomocy was wszystkich.
Mówca zwrócił się do towarzyszów.
— Bracia, rzekł, jeżeli jest pośród was człowiek przekonany o niewinności pana Sarranti, wolno mu połączyć się z generałem i próbować wypadków dobrego lub złego losu.
Jeden człowiek odłączył się, położył rękę lewą na ramieniu hrabiego de Premont, a prawą zdejmując maskę:
— Ja! rzekł.
Salvator! zawołało innych dziewiętnastu.
Był to istotnie Salvator, który przekonawszy się o niewinności pana Sarranti, ofiarował pomoc swą generałowi.
Inni węglarze zagłębili się jeden za drugim w aleję wiązową prowadzącą do podziemnego wejścia i znikli w ciemności.
Salvator pozostał sam z hrabią de Premont.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.