Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Rozmowa stryja z synowcem.

Petrus ukazał się w przedsionku.
— A chodż-że, odezwał się generał. Przybywasz w porę.
— Zdaje mi się jednak, że pan generał nie potrzebowałeś posiłków, rzekła margrabina. Gdybyś pan był przybył przed pięciu minutami, panie Petrusie, byłby ci stryj dał piękną naukę uprzejmości względem kobiet.
I margrabina dodała do tych słów ukłon, wskazujący pewną poufałość względem młodzieńca.
— Pani margrabina zna mojego synowca? zapytał generał.
— A znam! Rozgłos jego powodzeń doszedł aż do nas, bratanka chciała mieć portret jego pędzla. Powinieneś pysznić się, panie generale, dodała poważna jejmość tonem półpogardliwym, półdrwiącym, że masz w rodzie swym tak utalentowanego artystę.
— Dumny jestem z niego, rzeczywiście, bo synowiec mój jest jednym z najuczciwszych chłopców, jakich znam. Mam zaszczyt pożegnać panią margrabinę.
— Żegnam cię, panie generale, pamiętaj o celu moich odwiedzin i rozstańmy się dobremi przyjaciółmi.
— Chcę, ażebyśmy się rozstali, margrabino, ale czy dobremi przyjaciółmi, to inna rzecz.
— O! niech cię nie znam, żandarmie! mruknęła margrabina, odchodząc.
Zaledwie wyszła z salonu, zaledwie drzwi zamknęły się za nią, a już generał, nie odpowiadając synowcowi, który pytał go o zdrowie, porwał za sznurek i zadzwonił gwałtownie.
Przybiegł Franz.
Nie miał on już ani krzyża, ani galonów, takim był ścisłym wykonawcą wszelkiego nakazu wojskowego.
— Pan generał dzwonił?
— Dzwoniłem. Ruszaj do okna durniu!
Franz skierował się do wskazanego miejsca.
— Jestem, rzekł.
— Otwórz je, ośle.
Franz otworzył okno.
— Patrz na ulicę.
Franz wychylił się.
— Patrzę, generale.
— Co tam widzisz?
— Nic, generale, na ulicy ciemno jak w tornistrze.
— Patrz ciągle.
— A! teraz widzę powóz, generale.
— A dalej?
— Damę, która wsiada do powozu, to ta sama, co tu była.
— Więc znasz tę damę?
— Na moje nieszczęście, generale!
Franz czynił aluzję do swej degradacji.
— Otóż, Franz, skoro przyjdzie do mnie powiedz jej, że jestem na Marsowem Polu.
— Dobrze, generale.
— A teraz zamknij okno i idź precz.
— Pan generał nie ma już nic do rozkazania?
— Przeciwnie, mam ci do rozkazania, ażebyś dał kułaka w bok kucharzowi.
— Idę natychmiast, generale. Ale zatrzymując się przed wyjściem: A jeżeli mnie zapyta, za co ten kułak, rzekł, co mu mam powiedzieć?
— Powiesz mu, że już pięć minut po szóstej, a obiad nie stoi na stole.
— To nie wina Jana, że obiad nie stoi na stole, proszę generała.
— A więc twoja. Idź więc powiedz Janowi żeby dał tobie kułaka.
— To także nie moja.
— Więc czyja?
— To wina stangreta pani margrabiny.
— Tego tylko brakowało, żeby mnie z nią pogodzić.
— Wszedł do kuchni, a ponieważ miał pod pachą psa pani margrabiny, którego czuć było piżmem, więc zapach piżma zepsuł sosy.
— Czy słyszysz, Petrusie? odezwał się generał z tragiczną miną do synowca.
— Słyszę, stryju.
— Nie zapomnij nigdy, że przez margrabinę stryj twój jadł obiad o kwadrans na siódmą! Ruszaj, panie Franz, a nie nakładaj krzyża i galonów, aż za kwartał.
Franz wyszedł z pokoju w stanie blizkim rozpaczy.
— Wizyta margrabiny musiała ci, zdaje się, sprawić jakąś przykrość, stryju?
— Zdawało mi się, że ty ją znasz?
— Tak, trochę.
— Otóż trzeba ci wiedzieć, że wszędzie, którędy przejdzie ta stara dewotka, to tak jakby przejechał sam najstarszy djabeł z piekła.
— Przepraszam cię, stryju, rzeki Petrus z uśmiechem, ale pomawiają cię w świecie, że ty sam miałeś dużo dewocji do tej starej dewotki.
— Cóż robić... Ja mam tylu nieprzyjaciół!... Ale mówmy o czem innem, do djabła! Czy masz jakie wiadomości od twego korsarza ojca?
— Otrzymałem list, będzie temu trzy dni.
— Jakże się ma ten stary korsarz?
— Bardzo dobrze, stryju, ściska cię z całego serca.
— Dlatego, żeby mnie udusić, stary jakobin! Ale, powiedz-no mi, czy to tak dla swego stryja wystroiłeś się?
— Trochę dla stryja, trochę dla lady Grey.
— Czy od niej idziesz?
— Chodziłem jej podziękować.
— A za co? Za to, że jej brat admirał, ilekroć mnie spotka, zawsze mi winszuje, że mam takiego dzielnego brata marynarza, jak ten twój zbrodniarz ojciec?
— Nie stryju, ale za to, że chciała mi nastręczyć nabywcę na mojego „Korjolana.“
— Myślałem, że już sprzedany.
— Odemnie tylko zależało sprzedać go.
— Więc?
— Nie chciałem.
— Czy cena zdawała ci się niewłaściwą?
— Dawano mi dwa razy tyle, ile wart.
— Czemuż odmówiłeś?
— Bo mi się nabywca zdawał niewłaściwym.
— To ty pozwalasz sobie robić różnicę między pieniądzmi i pieniądzmi?
— Tak, stryju, a to z powodu, że zdaniem mojem, nic bardziej się nie różni od siebie, jak pieniądze od pieniędzy.
— To ty, wiatrogłowie, po zrujnowaniu jegomość pana swego ojca, co nie jest jeszcze tak wielkiem nieszczęściom, bo maleparta do czarta, może miałbyś chęć z kolei i mnie ogołocić?
— Nie, stryjaszku, bądź spokojny, odpowiedział, śmiejąc się Petrus.
— A któż to jest ten nabywca, który tak ci się niepodobał, panie wybredny?
— Minister spraw wewnętrznych, stryju.
— Więc to minister spraw wewnętrznych chciał kupić twój obraz? Czyż on zna się na malarstwie?
— Powiedziałem ci stryju, że to na zalecenie lady Grey.
— A! prawda. I odmówiłeś?
— Odmówiłem stryju.
— A czy można wiedzieć o przyczynie tej odmowy?
— Twoje opozycyjne stanowisko w izbie, stryju.
— A cóż ma wspólnego z twojemi obrazami moja opozycja?
— Zdawało mi się, że kupno obrazu od synowca jest pochlebstwem wymierzonem przeciw stryjowi... Są w izbie ludzie nieskażeni sami przez się, którzy jednak mają w rodzinach swych za sto tysięcy franków posad!
Generał podumał chwilę i uśmiech zadowolenia przebiegł po jego twarzy.
— Posłuchaj, Petrusie, rzekł tonem jaknajbardziej ojcowskim, ja nie mam pretensji narzucać ci moich opinji, kochany chłopcze, i chociaż jestem zaciętym wrogiem ministerstwa w ogólności, nie chcę jednak, ażebyś ze względu na mnie, odrzucał słuszne zachęty, jakie rząd uważa za właściwe dawać ludziom zasłużonym. Ja nie podzielam głupiego mniemania tych, którzy myślą, że artysta nie powinien przyjmować ani krzyża, ani pracy urzędowej dlatego, że jakieś ministerstwo nie przedstawia jego opinji. Ponieważ ministerstwo, w każdym razie, przedstawia kraj, więc artysta otrzymuje od kraju a nie od ministerstwa, minister zamawia obrazy, ale Francja je płaci.
— Otóż, mój stryju, ja nic nie przyjmuję od Francji, ona za uboga.
— Powiedz raczej, za oszczędna.
— A przy tem, jaki jest los tych nieszczęśliwych płócien, zamawianych przez dwa lub trzy pokolenia dyrektorów sztuk pięknych, które widzieliśmy kwitnące? Niewiadomo. Jeżeli obrazy nie są podpisane wielkiem nazwiskiem, to tkają je po muzeach powiatowych lub gminnych; może nawet wyskrobują farby, by sprzedać ramę i płótno! Doprawdy, stryju, ja nie dlatego malowałem obraz, ażeby umeblować refektarz lub salę licytacyjną.
— Gdyby wszyscy malarze tak myśleli jak ty, mój kochany, ciekawym coby zrobiły galerje prowincjonalne?
— Przeistoczonoby je na cieplarnie, mój stryju, z donicami pomarańcz, granatów, bananów, palm, co więcej byłoby warte, wierzaj mi, niż krajobrazy kilku znajomych mi malarzy. Ja wreszcie nie sam tylko odmawiam, i poszedełem poprostu za przykładem, jaki dał mi daleko wyższy odemnie.
— Jakiż to przykład, powiedz mi, może przez to cierpliwiej czekać będę na rosół. Nasamprzód, któż to jest ten wyższy od ciebie?
— Abel Hardy.
— Syn członka Konwencji?
— Ten sam.
— Cóż on zrobił?
— Odmówił krzyża i malowania czterech fresków u św. Magdaleny.
— Doprawdy?
— Tak, stryju.
— Ile ty masz lat, Petrusie?
— Dwadzieścia sześć.
— To ja cię, mój kochany, uważam za młodszego od swego wieku. Nie jest to złe nieuleczalne, dzięki Bogu! bo człowiek i tak starzeje się dosyć prędko.
— Co to znaczy?
— Że dobrze byś zrobił, kochany Petrusie, gdybyś się strzegł tych nierozmyślnych sądów, jakie wydajesz, lub jakie gotowe już przyjmujesz o ludziach i rzeczach. Jak sobie kim głowę nabijesz, co zdarza ci się dosyć często,, to widzisz w nim nieboraku, całą prostotę, jaka jest w tobie. Tak naprzykład, w tej chwili przyjaźń twoja dla Abla Hardy dała ci pochop do wyrzeczenia jednego z tych głupstw, za które rumieniłbym się za ciebie, gdybyśmy mieli świadka, choćby tym świadkiem był Franz, mój pokojowy, alba Croupette, szpic margrabiny, który psuje sosy mojego kucharza, dlatego, że wonieje piżmem.
— Nie rozumiem cię, stryju.
— Nie rozumiesz. Wiedz tedy nasamprzód, kochany chłopcze, że nikt krzyża nie odmawia, a to ze względu, iż nasz rząd tym tylko artystom udziela krzyże, co sobie tego życzą. Jak zapragniesz orderu, to zażądasz go przez kochankę dyrektora sztuk pięknych, albo przez zakrystjana z Saint-Acheul, a będziesz go miał.
— Stryj wątpi o wszystkiem.
— Przyznasz, mój kochany, że kto widział Rewolucję, Dyrektorjat, Konsulat, Cesarstwo, Restaurację, Sto-dni i Waterloo, ten ma prawo wątpić o wielu rzeczach. W moim wieku, jak będziesz widział tyle co ja, to będziesz takim samym sceptykiem jak i ja.
— Zgoda na krzyż, ależ freski, mój stryju... Widziałem zamówienie na piśmie!
— Wróćmy więc do czterech fresków... Twój przyjaciel roboty tej odmówił?
— Odmówił.
— Albowiem?... Przecież musi być jakaś przyczyna?
— Zapewne... Bo nie chce nic robić dla rządu, który nie pozwala panu Horacemu Vernetowi, naszemu malarzowi narodowemu, złożyć na wystawie takich prac, jak bitwy pod Montmirail, pod Hanau, pod Jemappes i pod Valmy.
— Kochany mój Petrusie, twój przyjaciel Abel Hardy odmówił fresków św. Magdalenie dlatego, że obcy ktoś zamówił u niego obraz przedstawiający „Powrót Francuzów z Rosji“, i za ten obraz obiecał mu trzydzieści tysięcy franków, kiedy nasza dyrekcja sztuk pięknych za freski u św. Magdaleny chce zapłacić tylko dziesięć tysięcy. Powiedz, mój drogi, czy to jest patrjotyzm, czy buchałterja?
— O! kochany stryju, ja znam Abla, i życiem bym za niego mógł odpowiadać.
— Chociaż ty jesteś synem twego ojca, to jest niegodziwego burzyciela morskiej piany, życie twoje jest mi zbyt drogie, kochany Petrusie, ażebym ci pozwalał narażać je tak lekkomyślnie.
— Stryj ma wyschłe serce, w nic nie wierzy!
— Mylisz się: wierzę w twoje przywiązanie, a przywiązanie twoje tem jest bezinteresowniejsze, że ci nigdy nie dałem nic i za życia nie dam, prócz obiadu, jeżeli łaskaw jesteś przyjść; i to jaszcze dzisiejszy obiad wydaje mi się bardzo zagadkowym! Co większa, wierzę w twoją przyszłość, jeżeli nie roztrwonisz czasu, talentu, życia. Jesteś malarzem, dajesz na wystawę od trzech lat, otrzymałeś przeszłego roku złoty medal, a nie nosisz, ani szpiczastego kapelusza, ani średniowiecznego kołnierzyka, ani oblepionych spodni; ubierasz się, słowem, jak zwyczajny śmiertelnik, tak, że kiedy wychodzisz z domu, nie potrzebujesz pędzić jak kula, ażeby za tobą jak za maską nie biegły wszystkie uliczniki z okolicy, jest to już coś! Owóż, jeżeli z całem swem usposobieniem, moje dziecko, nie zechcesz pogardzać radami starca, który dużo widział...
— Kocham stryja, jak drugiego ojca, a uważam za swego najlepszego przyjaciela!
— Jestem przynajmniej twoim najstarszym przyjacielem i z tego też tytułu chcę, ażebyś mnie wysłucha! przez chwilę, ponieważ nic nam lepszego nie pozostaje, jak tylko gawędzić.
— Słucham cię, stryju.
— Znam ja wszystkie twoje stosunki, chociaż niby nie patrzę, kochany mój Petrusie: znam twego przyjaciela Jana Roberta, znam twego przyjaciela Ludowika, znam wreszcie wszystkich twoich przyjaciół.
— Czy stryj ma co przeciwko nim?
— Ja? Zgoła nic! Ale pocóż się wiązać z poetami i felczerami.
— Bo jestem malarzem, stryju.
— Jeżeli tedy chcesz koniecznie widywać poetów, to postaraj się być przedstawionym u pana hrabiego Marcellusa.
— Ależ, stryju, on nic innego nie zrobił, tylko „Odę do Czosnku!“
— Jest on parem Francji... wreszcie u pana Briffaut.
— Napisał tylko tragedję!
— On jest członkiem Akademji... Zanadto łączysz się z młodzieżą, mój kochany.
— I tyż to, stryju, co kochasz młodzież i sam młodzieńcem jesteś, ty co przez próżność nosisz siwą perukę, tyż to możesz czynić mi podobny zarzut?
— Podobne związki na nic się nie zdały, Petrusie; ani ztąd fortuna, ani sława.
— Mniejsza o to, jeżeli przyczyniają się do szczęścia.
— Tak, a ty nazywasz szczęściem, siedzieć w pracowni i palić liche cygara, gawędząc trzy po trzy; albo popijać w kawiarni czarną kawę, rozprawiając o sztuce! Kiedy ktoś ma zaszczyt być synem uczciwego rozbójnika morskiego, który sam ledwie ma co do ust włożyć, toż powinien dbać, do djabła, o honor swego imienia! korsarstwo nakłada obowiązki, a my wywodzimy się od cesarzów Carogrodzkich. Zawierz, kochany Petrusie, człowiekowi który znał Richelieugo starcem, a Lauraguaisa młodzieńcem; kobiety to tworzą nam wziętość w towarzystwach, a następnie majątek; musisz ich widywać jaknajczęściej i starać się im, ile możności podobać. Kobieta w dobrem położeniu towarzyskiem, jeśli nami się zajmuje i prawi o nas w swojej koterji, to jest pomyślność prawdziwa, moje dziecko. Nie łącz się przeto w rozmaite związki z taką łatwością; pamiętaj za każdym razem o korzyściach, jakie ztąd wyciągnąć możesz; w tem leży to, co nazywają znajomością świata, doświadczeniem życia. Korzystaj z mojej znajomości i doświadczenia; wciśnij się we wszystkie ministerstwa, zachwyć języka we wszystkich ambasadach: czas ci jeszcze na opozycję, jak będziesz miał pięćdziesiąt lat i pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu. W chwilach straconych zachodź do kilku żon bankierskich, do kilku żon notarjuszów, do kilku, więcej nie trzeba. Zrób kilka pasteli bogatych wdów, to ci da pozycję; jeżeli ich nie znasz, to wynajdź. W zakątkach to swych buduarów, kobiety tworzą i odtwarzają wziętość: chodź do kobiet, chodź do kobiet, moje dziecko. Kobiety stanowią opinię, a koniec końców opinia jest królową świata.
— Ależ mój stryju, przedstawiasz mi społeczeństwo nie do zespolenia się z niem.
— Społeczeństwo, mój kochany, jest to las, w którym każdy przechadza się zbrojne: jednego bronią jest rozum, drugiego majątek. Biada temu, kto polegać będzie tylko na policji i sam nie przedsięweźmie środków ostrożności. Gra życia, kochany Petrusie, jest jak pikieta: niektórzy grają uczciwie i zgrywają się; inni podkładają karty i zdobywają majątek.
— Są jednak, stryju kochany ludzie, którzy dochodzą do majątku bez takich podstępów.
— Tak; ale trzeba coś złożyć na karb przypadku, który czasem się myli i wstępuje do uczciwego człowieka, sądząc, że to łajdak; niektóre drzwi są do siebie podobne.
— Jeżeli takie jest społeczeństwo, jak je określasz stryju, to lepiej rzucić wszystko i pójść sadzić kapustę i rzepę.
— Niezawodnie, i żyć w nadziei, że się je spożyje? Otóż opadnie cię jeszcze jedno złudzenie, będziesz myślał, że je zjesz miękkiemi, a one będą twarde.
— O! ileżeś ty musiał cierpieć, stryju, żeby dojść do takich przekonań!
— Nie... tylko, że umieram z głodu! rzekł generał.
— Waza na stole, wymówił w tej chwili Franz, otwierając drzwi z twarzą o tyle rozjaśnioną, o ile może ją mieć kapral austrjacki bez krzyża i galonów.
— Chodźmy! zawołał generał, biorąc synowca pod rękę, rozmowę poprowadzimy dalej przy obiedzie, a wtedy może widzieć będę świat w innem świetle... Pojmuję do kroćset djabłów tych, co robią rewolucje pod pozorem, że im się jeść chce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.