Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Symfonia wiosny i róż.

Takim był młody mnich, który ukazał się na progu.
Zatrzymał się, uderzony widokiem, który miał przed oczyma.
— Przyjacielu, rzekł głosem smutnym, któremu umiał w potrzebie nadać ton pociechy, kobieta, która tam leży nie jest, spodziewam się, ani matką twoją, ani siostrą.
— Nie, odrzekł Kolomban, miałam lat piętnaście, gdy straciłem matkę a siostry nie miałem nigdy.
— Niech cię Bóg zachowa na pociechę sędziwych dni twojego ojca, Kolombanie.
I gotował się uklęknąć przed umarłą.
— Zaczekaj Dominiku, rzekł Kolomban, posłałem po ciebie...
Dominik przerwał mu.
— Posłałeś po mnie, rzekł, bo mnie potrzebowałeś. Przybyłem i jestem.
— Posłałem po ciebie, przyjacielu, albowiem ta kobieta, którą widzisz tam leżącą, rażona jakby piorunem przez pęknięcie jednego z większych naczyń serca, jakkolwiek dobra chrześcianka i świętobliwa niewiasta, umarła bez spowiedzi.
— Do Boga, a nie do ludzi należy sąd, w jakiem usposobieniu umarła, rzekł mnich. Módlmy się.
I ukląkł w głowach łóżka.
Kolomban widząc, że jest dozorczyni przy córce a ksiądz przy matce, mógł tedy pomyśleć o pogrzebie.
Przechodząc zapytał się o Karmelitę.
Młoda dziewica, osłabiona, usnęła pod wpływem opium przepisanego przez lekarza.
Kolomban wziął wszystkie pieniądze jakie miał u siebie, aż do ostatniego szeląga i urządził z parafią, z zarządem pogrzebowym i cmentarnym wszystkie szczegóły tego piątego aktu życia. Wrócił o siódmej wieczorem.
Zastał Dominika, na rozmyślaniu przy łóżku zmarłej. Sługa Boży na chwilę nie opuścił grobowej komnaty.
Kolomban nalegał, ażeby poszedł się czem posilić.
Mnich zdawał się nie ulegać zwykłym potrzebom życia, zastosował się jednak do nalegań przyjaciela; lecz w dziesięć minut był już z powrotem i zajął miejsce przy łożu zmarłej.
Co do Karmelity, ta zbudziła się ze zdwojoną maligną. Tyle przynajmniej, że biedna dziewica nie mając świadomości swojego stanu, nie wiedziała, co się działo na około niej.
Mniej dotkliwe są najcięższe boleści ciała, niż głębokie udręczenia duszy.
Sąsiadki zajęły się przygotowaniami do pogrzebu; stolarz przyniósł trumnę; dano śrubki w miejsce gwoździ, ażeby nieszczęsna Karmelita w malignie nie usłyszała zabijania trumny matczynej.
Ponieważ śmierć była nagła, przeto nazajutrz dopiero zaniesiono ciało do kościoła św. Jakóba. Brat Dominik odprawił mszę żałobną w osobnej kaplicy. Następnie ciało odwieziono na cmentarz Zachodni.
Kolomban towarzyszył pogrzebowi wraz z dwoma rzemieślnikami, którzy stracili dzienny zarobek dla spełnienia tego religijnego obowiązku.
Gorączka mózgowa Karmelity odbywała swój przebieg; doskonale traktowana przez lekarza, cofała się krok za krokiem przed umiejętnością. Po tygodniu dziewica wróciła do zmysłów, po dziesięciu dniach lekarz dał zapewnienie zdrowia; po dwu tygodniach Karmelita wstała. Łzy jej popłynęły; była ocaloną! Tak jednak osłabła, że zaledwie mogła parę słów wymówić.
Otworzywszy oczy ujrzała w głowach swego łóżka uczciwą twarz Kolombana, ostatnią twarz, którą widziała zamykając oczy, pierwszą, którą spostrzegła po ich otwarciu. Skinęła lekko głową na znak wdzięczności i podzięki, potem wydobyła z pod kołdry rękę wycieńczoną skutkiem gorączki i podała ją młodzieńcowi, który zamiast uścisnąć, ucałował ją z szacunkiem, tak jak gdyby znamię boleści wyryte na czole dziewicy, było w oczach szlachetnego Bretona, tytułem do czci tak wielkim, jak korona na czole królowej.
Miesiąc Karmelita przychodziła do zdrowia, w początkach marca dopiero wróciła do swego pokoju, a Kolomban zajął swoje mieszkanie.
Od tego dnia, przerwało się zbliżenie między obojgiem. Kolomban zachował w zakątku pamięci swej wspomnienie piękności i dobroci dziewicy. Karmelita zachowała w zakątku serca wdzięczność bez granic i uczucie wysokiego szacunku dla Kolombana.
Ale nie widywali się już inaczej, jak tylko dwoje sąsiadów mieszkających na jednem piętrze, to jest w rzadkich odstępach. Gdy się spotkali, powstawała krótka pogadanka na progu drzwi, i na tem koniec; nigdy jedno drugiego nie odwiedziło.
Nadszedł miesiąc maj, ogródek Kolombana dotykał do ogródka Karmelity; prosty płot z bzów wznosił się między dwoma ogródkami. Byli tedy niejako w tym samym ogrodzie, albowiem, skoro wiatr poruszał bzy, żywopłot roztwierał się jakby dla ułatwienia rozmowy, a kwiatki przechylały się to na jednę to na drugą stronę.
Pewnego wieczora, na żądanie Karmelity, młodzieniec otworzył fortepian i z długo zamkniętego instrumentu, milczącego jak serce jego, dobywał harmonijne tony, które przez otwarte okna, brzmiały w cichem powietrzu wieczornem i kołysały Karmelitę, jak świeże powiewy wiosenne.
Miała więc razem woń i melodję. A w gruncie tego wszystkiego, smutek, głęboki smutek!
Biedna Karmelita, była w najgorszem lub najlepszem usposobieniu do kochania, według tego jak chcesz czytelniku kochany, uczynić z miłości boleść lub radość, niedolę lub szczęście.
Zobaczmy teraz, co wyniknie z tego chorobliwego usposobienia duszy.
Powiedzieliśmy w jednym z poprzedzających rozdziałów, że wszystkie domy położone po prawej stronie tej części ulicy Val-de-Grace i ulicy św. Jakóba, doprowadzały do przecudownych ogrodów.
Jakoż, z okien mieszkania Kolombana tudzież Karmelity, z których wychodziło tyle harmonji, a wchodziło tyle woni, śliczna rozwijała się panorama. Z prawej strony od północy, ogromny zagajnik pełen topoli i drzew wielkich. Z lewej, od południa, szereg ogrodów zarosłych akacją, bzem, jaśminem i cytrynami alpejskiemi, których żółte kwiaty zwieszały się w gronach. Od zachodu, niby hamak zieloności, za który zachodziło słońce, szczyty drzew ogrodu Luksemburskiego. Nareszcie, w środku trójkąta utworzonego przez te punkty, jeden z najpiękniejszych widoków, jakie mogą przedstawić się oczom poety lub zakochanego.
Wyobraźmy sobie pole róż, na jakie dwadzieścia kilka prętów, kwitnących około małego grobowca zbudowanego w stylu XVIIgo wieku.
Pewnego dnia, pod koniec miesiąca maja, Karmelita i Kolomban siedzieli przy swych oknach, patrząc i oddychając wonnościami; dziewica była jakby olśniona widokiem, odurzona zapachem.
Cały dzień upał był duszący, potem deszcz padał kilka godzin, a około siódmej godziny Karmelita po otworzeniu okna, zdziwioną została zobaczywszy całe w kwiatach to różane pole, które wczoraj jeszcze widziała w pączkach. Tak samo nie rozumiała tego nagłego rozkwitu roślin, jak w dniu boleści, którego wspomnienie wciąż tkwiło w jej pamięci, nie rozumiała nagłego przejścia z życia do śmierci. Wieczorem też, gdy oboje zeszli do ogrodu i rozdzieleni byli żywopłotem bzów już okwitłych, Karmelita zapytała Kolombana, o tę nagłę przemianę pączków na kwiaty.
Karmelita była bardzo nieświadomą w botanice, gdyż w epoce, w której odbywają się nasze wypadki, nauka ta uważana była za zbyteczną dla kobiety.
Kolomban, który nieraz miał sposobność dostrzedz tę niewiadomość, rozpoczął wtedy, zawsze przez ruchomy mur zieloności, kurs fizjologji roślinnej, ogałacając tę umiejętność z wyrazów niezrozumiałych szczególniej dla kobiet, któremi nastroszyli ją uczeni. Dał jej następnie poznać solidarność istniejącą pomiędzy wszystkiemi państwami natury, jak człowiek nie może się obejść bez rośliny, a roślina bez człowieka, jak wszystko urządzone jest na święcie, w sposób tak harmonijny, że jedno szwankowałoby bez drugiego. Odkrył jej tajemnicę odżywiania roślin, wytłómaczył jej jak czerpią jednocześnie przez korzeń i przez liście, w ziemi i w powietrzu, pierwiastki potrzebne do swego rozwoju, nauczył ją nareszcie, że rośliny śpią, oddychają, mnożą się tak, jak zwierzęta, i młody jej umysł napełnił zdziwieniem oświadczając, że pewne rośliny mają ruchy przyrodzone, sprzeczne ze zwyczajną nieruchomością państwu roślinnemu właściwą. Chciał się kilkakrotnie zatrzymać, z obawy, by jej nie znużyć, albo nie znudzić, ale gdyby mrok i liście nie były mu zasłaniały twarzy Karmelity, byłby na niej wyczytał najgłębsze uniesienie.
Naraz, od fizjologji roślinnej, na widok gwiazdy spadającej, przeszli do astronomji; od wonnych kwiatów zieleni do świetlanych kwiatów nieba; wymienili imiona mitologiczne nadane przez ludzi wszystkim tym światom nieznanym, przedmiotom wiekuistej ciekawości ludzkiej.
Niebo, ziemia, morze, czasy obecne, starożytność, Grecja, Egipt, Indje, te trzy przodownice cywilizacji świata, poruszone zostały, by obchodzić uroczyście pierwsze godziny spoufalenia się dwóch młodych dusz, podczas pięknej nocy wiosennej.
Nie myśleli o ludziach, nie myśleli o sobie; nie odgadywali ani na chwilę, że kwiaty, fale, obłoki, gwiazdy, po których podróżowali od zmroku, miały ich nieodzownie zaprowadzić po maleńku w eteryczne strefy miłości platonicznej.
A jednakże, czem był ten namiętny zapał, z jakim Kolomban opisywał harmonję natury, jeśli nie świetnym objawem najpotężniejszej miłości, jaka kiedykolwiek zakiełkowała w sercu młodego człowieka.
A moc uwagi, uniesienie dziewicy przy owym przeglądzie cudów stworzenia, cóż to było innego, jeżeli nie objaw pierwszej miłości?
Do tych usposobień obojga, z których jedno miało siedmnaście, drugie dwadzieścia dwa lat, dodajmy, że dzień był burzliwy, że powiew był ciepły i wonny i że pod promieniami słońca, pod tchnieniem powiewu, całe pole różane, zrana będące w pączkach, wieczorem zabłysło kwiatami!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.