Mocny człowiek/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Mimo całego panowania nad sobą, Bielecki w pierwszym czasie chodził, jak zatumaniony.
Cały już tydzień o niczem prawie nie mówiono, jak o nim. Cały tydzień nie mógł wziąść żadnego pisma do ręki, by nie wyczytać jakiejś nowej wzmianki o sobie, nowej legendy, nowej, a sympatycznej ploteczki.
Znany dotychczas w małem kółku kilkunastu sansculotów i oberwańców, którzy z tym większym szacunkiem ku niemu spoglądali, im więcej kieliszków mógł za nich zapłacić, poważany na seryo przez gospodarza kawiarni p. Szotte, który zdołał wymyszkować, że Bielecki jest jedynym spadkobiercą bogatej aczkolwiek niezmiernie skąpej babki, stał się nagle rozgłośnym na cały kraj.
Według swego programu powinien był już dawno o tem zapomnąć, że autorem tych dramatów nie jest on — długo i usilnie nad tem pracował, by w siebie wmówić, że cały materyał Górskiego był niczem więcej, jak tylko prostą reporterską historyjką, jakich tuzinami mógłby w pierwszem lepszem piśmie wyczytać, że on dopiero z tego surowego kruszcu z niezmiernym trudem wyłuszczył złoto, on z tego zdołał żmudną robotą sporządzić te drogocenne, mistrzowskie klejnoty, ale mimo najsilniejszych autosugestyi, nie był w stanie pozbyć się przykrego, wewnętrznego drżenia, ilekroć razy swoje nazwisko w dziennikach wyczytał.
Nie przeczuwał, że to wszystko przybierze tak ogromny rozgłos.
W prawdzie nie ogłosiło jeszcze jury sprawozdania z swej czynności, ale wiedziano już ogólnie, że obydwa dramaty oznaczały się niezwykłą oryginalnością, przedziwnym czarem poezyi i nieskazitelną czystością języka.
W jednym piśmie mógł wyczytać, że od niego dopiero zapoczątkowuje się nowy dramat polski na miarę europejską — w innym zaś przepowiadano młodemu, nieznanemu dotychczas artyście świetną przyszłość, jeżeli już w tak młodym wieku zdołał stworzyć tak kapitalne dzieła. — Gdzieindziej zastanawiano się nad dojrzałością i samokrytycyzmem autora, który nie roztrwaniał swoich sił na drobne utwory, nie gonił za popularnością i rozgłosem, nie ogłaszał jednodniowych bagatelek, ale odrazu w pełnym rynsztunku na literackiej arenie się zjawił.
Dowiedział się przy tej sposobności, że bliższe, aczkolwiek szczupłe kółko znajomych jego, dawno już umiało ocenić niezwykłe zdolności pisarskie młodego autora, chociaż sam był bardzo skromny i niezmiernie rzadko o sobie, lub też o tworze swoim wspominał.
Ale wystarczało słuchać jego świetnych i wytrawnych wywodów na temat sztuki, jego głębokich pojęć o jej istocie i zadaniu, by módz odrazu wywnioskować, iż ma się z istotnie twórczym artystą do czynienia, To też to bliższe kółko całkiem nie zostało zaskoczone jednogłośnym wynikiem jury.
— O psia krew! mruczał Bielecki w trakcie czytania — ach! jakie to nieprzyjemne — ach! jak mu ta sława dokuczać poczynała — a to ostatnie — to o tem bliższem kółku, to już chyba na kpiny zakrawa. On je widział to kółko, tak groteskowo śmiesznie zaskoczone, patrzące na niego z rozdziawioną gębą, wybałuszonemi ślepiami, podejrzliwie mrugające, przecierające oczy ze zdumienia, co się stało.
Był istotnie za skromny, za rzadko o swoim tworze wspominał, by ich to zaskoczyć nie miało.
Znali go jako birbanta, cynika, mistrza w uwodzeniu kobiet i urządzaniu bibek, podziwiano jego silną głowę, bo nikt go jeszcze nawet zamroczonym nie widział; ale tego, by mógł nagle wziąść aż dwie pierwsze nagrody na bardzo poważnym konkursie, tego nikt nie przeczuwał.
Uczuł zaniepokojenie. Zdawało mu się, że wszyscy na ucho sobie szepczą, iż Górskiego okradł, że jest to już głośną tajemnicą, że te wszystkie pochwalne hymny; to na jego cześć wrzody, nabrane jadowitym plugiem: lada chwila pęknąć mogą, a wtedy wszystko wyjdzie na jaw... Śledził podstępnie Łucyę na każdym kroku, zamykał ją prawie w domu, stronił, jak mógł od ludzi; reporterów, którzy się gwałtem do niego cisnęli, zbywał półgębkiem, albo szorstką odprawą, żeby mu raz wreszcie do stokroć tysięcy dyabłów dali spokój; w kółku swych nieodłącznych trabantów całkiem się nie pokazywał; do kawiarni chodził ukradkiem, wycinał sumiennie wszystko, co o nim pisano i przynosił Łucyi.
Wtedy siadał naprzeciw niej i z natężoną uwagą śledził jej twarz. Ale ani jednym ruchem nie zdradziła, co się w niej dzieje. Żeby jedno drgnięcie, jeden figlarny błysk ironicznego śmiechu w oczach, jedno chociaż zacięcie kącików ust, ale nic, zgoła nic. Tylko kamienna skupiona uwaga.
Cóżby u dyabła miało to znaczyć? Czyżby istotnie miała uwierzyć, że te dwa nagrodzone dramaty są istotnie jego własnością? Czasami zdawało mu się, że rzeczywiście dokonał się w jej duszy ten niepojęty cud, iż zdołał ją do tego stopnia zhypnotyzować, że całkiem o jego »transakcyi« zapomniała i szczerze cieszy się jego tryumfem.
Tryumfem! aż zgrzytnął zębami — Tryumf trawiącego niepokoju i lęku, tryumf czapki, co na złodzieju gore.
A może ona w tej chwili o Górskim myślała — może wszędzie kreśliła jego, Bieleckiego nazwisko i rehabilitowała Górskiego?
Drżał wtedy z wściekłości. Chodził naokoło pokoju, pastwił się nad zmarłym, wykpiwał z brutalnym cynizmem, na jaki się tylko mógł zdobyć — jego twór, pienił się na głupotę tych sędziów, krytyków, którzy te brednie niesłychane mogli uwieńczyć. Z bystrością zaciekłej nienawiści jął wywłóczyć słabe strony dramatów, wyolbrzymiać je do potwornych, karykaturalnych rozmiarów; zacietrzewiał się coraz gwałtowniej, rozpędził wszystkie koła swego mózgu, nadludzkim prawie wysiłkiem puszczał je w coraz szybszy bieg: tysiące jemu samemu nieznanych kółek poczęło się w siebie wzębiać i wówczas, jakby w jakimś transie, jął jej wykładać szybko, bezładnie, namiętnie, jakby to on, gdyby był miał czas, gdyby nie ten gwałtowny, przeklęty termin konkursu, gdyby nie ten idyota Górski był przynajmniej miesiąc przedtem się otruł, — otóż, jakby on był te same tematy, same w sobie niezłe, odrobił — coby on był wtedy istotnie stworzył! Nie pozostałoby śladu z Górskiego — niedołężna fabuła co najwięcej — fabuła, jakich tysiące codziennie w gazetach, albo w rozprawach sądowych mógłby znaleść.
Przysłuchiwała mu się uważnie, raz po raz spojrzała na niego z ciekawością — zdawało mu się, że w jej oczach widzi wyraz radosnego zdumienia — wtedy więcej jeszcze się podniecał, uczuwał coś nieznanego, bijącego światłem, co się przez mgłę przedzierało, wzdłuż krzyża pacierzowego przebiegało zimnym dreszczem. Sam sobie wbijał ostrogi, podcinał batem — daleko już odbiegł od pierwotnego tematu, rozsnuwał szerokie plany, narzucał cały scenaryusz, stawiał ludzi na scenie, kazał im żyć, poruszać się, uplastyczniał ich głosem i gestem, rzucał ich na siebie, kazał im się kochać i nienawidzić, rozbudzał namiętności i kiełznał je, podjudzał, aż wreszcie jakimś niesłychanym wysiłkiem woli wprawił się w stan artysty w chwili najwyższego naprężenia twórczego.
Wyczerpywało go to niepomiernie. Mózg jego zdawał się rozszczepiać na dwie połowy. Jedną wprawiał w stan takiego podniecenia, że drżał na całem ciele, potniał, miał wrażenie, że coś się w nim rozsprzęga, zrywa z zbyt silnego napięcia, a drugą śledził czujną, zimną uwagą wrażenie, jakie na Łucyi wywiera.
Wreszcie zatryumfował. Wprawdzie już od kilku dni zauważył w Łucyi coraz większe zajęcie się tem, co mówił. Z coraz większą ciekawością patrzyła na niego, zdawała się brać gorący udział w jego wytężonej, bolesnej niemal pracy. Ale nigdy jednem słowem nie zdradziła się przed nim, co myśli.
Tego wieczoru jednakowoż nie mogła się już dłużej powstrzymać. Bo też nigdy jeszcze nie wytężył tak swego mózgu. Rozbudził wszystkie zapasy jego sił, z ciemni podświadomości przychodziły mu nowe, których jeszcze nie znał, nie przeczuwał nawet, do pomocy. Jęły się tworzyć związki rzeczy najodleglejszych, takich, które na jawie w żadnym z sobą połączeniu nie stoją. Banalna jakaś codzienność nabierała w nowem oświetleniu całkiem innej wartości, drobna na pozór, nikła rzecz — wyrastała do kosmicznych wymiarów, a zwykły, utarty frazes przetwarzał się w głęboki symbol rzeczy wiecznej i niezmiennej.
W rozpaczliwem napięciu woli zdołał przerwać na chwilę gęstą mgłę, która mu zasłaniała dalekie widnokręgi, twórcy tylko znane, i na jedną chwilę stał się tym, co tajemne znaki tłomaczy, kamienie ożywia, a snom i wizyom swoim nadaje potęgę, stokroć silniejszej rzeczywistości, aniżeli ta, którą się na dniu codziennym żyje.
Łucya patrzyła na niego roziskrzonymi oczyma, z zdumieniem i gorącą radością, i nagle wyciągnęła ku niemu ręce.
— Ależ, człowieku, na coś ty potrzebował Górskiego? Przecież w tobie samym tkwi takie ogromne bogactwo, że dla mnie wprost niepojęte, jakeś się mógł pokusić o dorobek obcego człowieka.
Było to, jakby się nad nim całe ogromne niebo wyzwalającej łaski roztworzyło. Gorętszej, więcej zdumionej, najgłębszą wdzięcznością przepełnionej radości nie mógłby odczuć paralityk, któremu cud daje nagle władzę nad obumarłymi członkami.
To go wyzwoliło.
Chwilę miał odruch pragnienia paść jej do nóg, i całować je i płakać w uniesieniu tego wyzwolenia, które mu dała, ale zapanował nad sobą.
— Brak wiary twej we mnie, strasznie mnie gnębił.
— Wierzę ci teraz, wierzę...
— To chyba i to rozumiesz, że to wszystko, co Górski napisał, posłużyło mi tylko za deskę rozpędową — miało dla mnie wartość o tyle, że niejedno sobie uświadomiłem, na cobym dużo czasu był stracił, a porządkując chaotyczną robotę Górskiego, w ciężkim trudzie i znoju, wniknąłem w najskrytsze tajniki techniki literackiej...
Chciał jeszcze dłużej na ten temat mówić, ale przyszła nagła reakcya, szybki upadek sił: mózg na nowo w mgłę się spowijał.
Pozostało tylko wrażenie dumnej, pewnej siebie mocy, wyzwolenia i zwycięstwa.
— Potrzebowałem obcej deski do własnego rozpędu — to mojem prawem, zwłaszcza, że nie byłaby się nikomu na nic zdała... Teraz mnie rozumiesz — co?
Przygarnął Łucyę do siebie.
— Rozumiem, rozumiem! — tuliła się do niego gorącą, spragnioną pieszczotą.
— Teraz o wszystkim zapomnijmy!
— Zapomnijmy! — szepnęła i zawisła mu w ramionach.
Jego dziś i jutro, wytężone nadmierne wysiłki, by znowu nad nią zapanować, wszystkie niepokoje, a nawet tryumf zwycięstwa utonęły w fali dawno już nienasyconego pragnienia, nawpół przytomnej opiłości żądzy.
Poddawała się z chciwą rozkoszą, pijana szczęściem, że się odnaleźli, że mogła w niego wierzyć, że mgły ciężkie się rozwiały, wrota, które ich dzieliły się rozwarły.
I już, już mieli się sprzęgnąć w bezpamiętnej rozkoszy, w pijanem oburzeniu, które daje zapomnienie i ciemne noce rozgwieżdża i najgorętsze żary upalnych dni studzi, obłąkane rozpacze koi, a radość w dziki szał zmaga, gdy nagle — wyprężyła się i osunęła w jego ramionach.
— Nie teraz, szeptała gorączkowo — możem cię nigdy nie pragnęła tak, jak dziś, ale pomyśl — ukochany, mocny mój, słodki, wielki — przed nami cała noc nieprzebranych pieszczot — ale teraz — teraz... nie patrz na mnie z takim wyrzutem, ja w tej chwili chciałabym się razem z tobą pokazać ludziom, chciałabym się pochełpić mojem szczęściem... Wybacz mi tę próżność — ale ja czułam, że mnie już za nic miano — że nawet mnie obżałowywano, boś jakiś czas tak opryskliwie się ze mną obchodził... A teraz w tych ostatnich tygodniach poczęłam wierzyć, że mnie kochasz — stroniłeś od ludzi — mnie tylko wszystko mówiłeś — mnie się z wszystkiego zwierzałeś, w najskrytsze zakątki twej duszy pozwoliłeś mi wglądnąć. I... i — nie bierz mi za złe — chciałabym, by nas widziano razem w szczęściu i miłości, chciałabym, by — by... Oni już teraz myślą, że chcesz mnie porzucić, z chwilą, kiedyś się stał sławnym.
Bielecki rozważał, ale szybko doszedł do przeświadczenia, że pomysł Łucyi był doskonały. Jeżeli kiedy, to teraz, to właśnie dziś, w poczuciu swej zwycięskiej pewności i siły, powinien się wreszcie ludziom pokazać: spokojny, panujący nad całym motłochem w książęcej mocy.
— Ależ z prawdziwą przyjemnością. Wiem, że twoje lęki i obawy są bezpodstawne, bo wszyscy wiedzą, jak cię kocham, ale mogliby co innego pomyśleć: że stronię od nich, bo w pierze i w sadło porastam.
Nie zaszkodzi im pokazać, że powodzenie mnie nic nie zmieniło, że — machnął pogardliwie ręką — nie potrzebowałbym się o ich opinię troszczyć, bo to wszystko matołki, ale, ale... masz słuszność, tu o ciebie chodzi — to łajdackie plemię mogłoby istotnie pomyśleć, że nasz stosunek się zmienił, że się ukrywamy...
— Nietylko to, przerwała Łucya — oni gotowi pomyśleć, że ty się lękasz opinii publicznej...
Bielecki rozśmiał się na cały głos.
— Ha, ha, ha — opinia publiczna — wspaniałe! niewypowiedzianie wspaniałe! Zbieraj się, Łusiu... Udało ci się z tą opinią publiczną... chichotał rozbawiony — przypomniało mu się nagle, gdy służył przy wojsku. W tej samej kompanii służył żołnierz, nad którym podoficer, Bóg wie, z jakich powodów ustawicznie w nieludzki sposób się znęcał. Żołnierz poskarżył się, i odwołał do opinii publicznej — Ach! był to bal! Nigdy jeszcze opinia publiczna nie wywracała tak rozkosznych koziołków, jak wtedy pod ciężką pięścią, wcale nie rozjuszonego, przeciwnie: wesoło usposobionego oficera, i nigdy jeszcze nie widział tak sromotnie spuchniętej gęby, mistrzowsko obrabianej przez wroga opinii publicznej...
Bielecki był w niezwykle dobrym humorze, obrzucił Łucyę krytycznym wzrokiem.
— Bluzka i sukienka zgrabna, ale już znoszona — trzeba nową kupić — mam teraz pieniądze...
— A ten — ten weksel?
— Wykupiłem — nie lękaj się, teraz możemy sobie na wszystko pozwolić. — Wpadał w coraz lepszy humor, czuł się swobodnym i wesołym, jak rozbrykany źrebak na łące, a dusza śmiała mu się ku jasno rozświeconym widnokręgom przyszłości.
Całą piersią oddychał. Nie potrzebował myśleć już wstecz, ani się zastanawiać nad tem, czy deska rozpędowa była jego, czy nie — a skokiem, na razie zbytecznym, było by głowę sobie zaprzątać.
— Już jestem gotowa — Łusia nakładała welonkę na kapelusz.
Wyszli na ulicę.
Poraz pierwszy uczuł Bielecki w sobie szeroki gest człowieka, który z wyżyny wieży ratuszowej spogląda na miasto:
— Ile ono kosztuje? W każdej chwili je kupić mogę...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.