Mocny człowiek/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Bielecki wszedł do pokoju. Było zupełnie ciemno.
— Gdzie jesteś? — zapytał.
— Tu — leżę na kanapie.
— Czemuś nie zapaliła lampy?
— Bo mi tak lepiej było spoczywać.
Poszukał w kieszeni zapałek, zaświecił lampę i obejrzał się ku niej.
Leżała nawpół rozebrana na kanapie i patrzyła z szeroko rozwartemi oczyma w sufit.
— Tam na stole leżą dwa telegramy od ciebie — bąknęła niedbale.
Bielecki roztworzył jeden, szybko przeczytał — roztworzył drugi, twarz jego rozpromieniła się.
— No i co? — zapytała przeciągle.
— Obydwa dramaty wzięły nagrodę.
— To znaczy: Górski zwyciężył.
— Kto? — podszedł ku niej blisko, cała twarz mu drgała.
— Jakto? kto? — Przecież to dramaty Górskiego.
— Moje! — krzyknął tłumionym głosem.
— Oszalałeś?
— Jeżeli ci mówię, że moje, to moje — rozumiesz? Nie doprowadzaj mnie do ostateczności.
— Ani mi to przez głowę nie przeszło. Tylko teraz, jak te telegramy nadeszły — wiedziałam, co w nich stoi — i wtedy poczęłam rozważać — całe parę godzin nad tem myślałam... Ty nie możesz twego nazwiska kłaść pod obcą pracę, to — to proste złodziejstwo...
Stanął naprzeciw niej szyderczo, wyzywająco:
— Co ciebie to obchodzi, co ja z mojem nazwiskiem zrobię, lub czy jestem złodziejem, lub nie?
— Nic a nic — ale niestety wiem o wszystkiem i nie chcę, nie mogę być wspólnikiem twego... twego... nie chcę nazwać właściwem mianem tego, co robisz.
— Słuchaj, jak jeszcze raz się odważysz w ten sposób do mnie przemawiać, to, to... — zaciskał pięście.
— To co? — Zerwała się z kanapy. Bosa, w spodniczce, w koszuli, która jej głęboko na piersi spadała.
Gwałtownym ruchem wciągnęła koszulę na ramiona.
— To co? — powtórzyła.
Spojrzał na nią uważnie:
— Rozbroiłaś mnie; dawno cię tak pięknej nie widziałem, taką cię powinien Borsuk namalować: te roziskrzone oczy, płonąca twarz, wspaniałe ramiona, smukła, bajeczna w rysunku ręka, podtrzymująca na piersi białą koszulę, w pasie odcinająca się czarna spodniczka i te maleńkie bose nóżki pod spodem, jak dwa gołąbki, co siadły na mostku gołębnika — o! o! gdybym był malarzem... Jaki w tem wszystkiem styl — różowe stopki, czarna spodniczka, biała koszulka, ogniem płonąca buzia, oczy całe w błyskawicach, a w okół główki wspaniała, wewnętrzną burzą zjeżona grzywa...
Podeszła ku niemu cała drżąca z zaciśniętemi pięściami:
— Jeżeli odważysz się jeszcze dalej ze mnie kpić —
— Ależ ja nie kpię — patrzył na nią zimno i spokojnie — nie wiem tylko, dlaczego wpadłaś nagle w taki furor melancholiacus... Zamało wychodziliśmy w ostatnich czasach — ciężka praca nad uporządkowaniem puścizny Górskiego wyczerpała nasze siły. — Ujął ją silnie za rękę i zmusił z powrotem usiąść na kanapie.
— Ot! widzisz, tylko spokojnie, bez wybuchów, bez tego, co lekarze nerwów »rabies«, czyli po polsku wścieklizną nazywają...
Trzymał ją za rękę i patrzył jej w oczy.
— Ja to wszystko rozumiem — w tobie się obudził taki staroświecki instynkt zaścianku... Burzysz się na myśl, że te szpargały, któreby prawdopodobnie dziś na rynku służyły do owijania kiełbasek, albo brudna łapa owocarki robiłaby w nich tutki i odważała w nich owoc dla sztubaków — mogły się na co innego zdać — pomyśl tylko, że to dziecinny przesąd; czy dzieła, na których wypisane imię i nazwisko Mickiewicza straciłyby coś z swej wartości, gdyby na nich figurowało nazwisko jakiegoś Onufrego Rozdziewgęby? — Co nazwisko ma z dziełem twórczem do czynienia?... To zaściankowy przesąd, moja dziecino, brak kultury — to kult nazwiska, a nie tworu... Czyli to nie jedno, kto napisał. Iliadę — Homer, czy też kto inny — albo, co kogo może obchodzić, czy twórcą Hamleta był Szekspir, czy Hamlet — albo czy dwa, laurami uwieńczone, dwutysiącami rubli nagrodzone dramaty napisał jakiś tam Górski, czy też jakiś tam Bielecki. Gdyby Górski żył, owszem — cieszyłbym się z całego serca, że go takie słuszne wyróżnienie z całej masy konkurentów spotkało — radość z tej majówki możeby nawet jego życie przedłużyła, ale ponieważ umarł, więc się chyba nie gniewa, że ktoś inny zbiera plon jego pracy...
Czybyś mi brała za złe, gdybym nie miał odzienia i chodził po jego śmierci w jego surducie? Dajmy na to, że w danym wypadku surdut jego byłby mi oddał większą przysługę, aniżeli jego dramaty — wołałabyś wówczas na mnie: zrzuć ten surdut, aczkolwiek bez niego zmarzniesz, i oddaj go — widzisz, w tem sęk — komu ja ten surdut oddam? jeżeli jedynym spadkobiercą tego surduta jestem ja?...
A teraz tak ci to wszystko jasno i logicznie wyłożyłem, że — oczy jego błysnęły złowrogo — że dasz mi już raz na zawsze spokój. Na razie ja kładę nazwisko moje na to wszystko, co Górski pozostawił — raz, że to Górskiego teraz ani ziębi, ani parzy — po drugie, że ja uratowałem jego pracę od zatracenia — po trzecie, że uporządkowanie jego papierów kosztowało mnie więcej pracy i dni, ani, jeżelibym sam to wszystko stworzył, a po czwarte, że spełniam życzenie zmarłego, który mnie po swojemu kochał, i zostawiając mi swój surdut, widocznie pragnął, by mi się dobrze działo... bym nie marznął — bym się mógł między ludźmi pokazać — by mnie ludzie szanowali i ja nawzajem mógł im moją życzliwość okazać, dając im kilka godzin rozrywki...
Patrzyła na niego oniemiała, dawno już rękę swoją z jego żelaznego uścisku wyrywała, nie mówiła słowa, tylko jej oczy zdawały się krzyczeć: Łotr! a łotr!
— Twoje oczęta jeszcze niespokojne — mówił cicho, dławiąc się, kaszląc złym śmiechem... Czekaj, nadjadę z całą kolunbryną argumentów: Otóż weźmy naprzykład jakiegoś wspaniałego wirtuoza — gra Szopena cudownie — przebajecznie — wszystko się przed nim korzy — na kolanach się przed nim czołga... Bierzesz takiemu wirtuozie za złe, że odważył się grać Szopena, myślisz, że to publiczności nie obojętne, czy to Szopen, czy Mozart, czy też Czajkowski: podziwia grę mistrza. — Więc, abyś wszystkie skrupuły ostatecznie w sobie zdusiła, wystaw sobie, że Górski jest Szopenem, a ja go gram — a przecież to zupełnie obojętne przy dobrej grze, czy kompozytora nazwisko na afiszu figuruje, czy też nie...
Z oczu jej nie spuszczał.
Miał wrażenie, że całkiem nie słuchała tego, co mówił, że myślała głęboko nad czemś innem...
Zamilkł.
Podniosła po chwili głowę...
— Jakto? przestałeś już? Śmigi wiatraku przestały się już obracać?
Zaśmiała się sucho.
— Trzeba zagrać z innej tonacyi, pomyślał.
— Doskonale to powiedziałaś, pytlowałem rzeczywiście słomę. Teraz pogadamy z sobą uczciwie.
Wpatrzyła się w niego z ciężkim wysiłkiem, by pochwycić w jego słowach chociaż odrobinę prawdy.
Nie spieszył się.
Wstał poszedł do stołu, przeczytał raz jeszcze uważnie telegramy, zapalił papierosa i chodził wzdłuż pokoju, chwycił wreszcie stołek, i siadł naprzeciw niej.
— Jest mi niezmiernie przykro, że z pozaświatowego, metafizycznego sporu, czy nazwisko ma z tworem coś wspólnego, czy też nie, ściągnąć cię muszę na bardzo mizerny padół płaczu.
Dotychczas unikałem rozmowy na ten temat, bo mnie wstyd było — teraz mnie zmusiłaś i...
Uciął.
Odgarnęła włosy, zdało jej się, że teraz poczynał być szczerym, że przestał grać komedyę. — Twarz jego prawie spopielała, a ręce błądziły niespokojnie po kolanach.
— Mów, mi wszystko.
— Będziesz wierzył w to, co ci powiem?
Milczała, tylko oczy jej łagodniały, widział, że go teraz rzeczywiście słucha.
— Trudniej ci to powiedzieć, aniżeli myślałem... no! za bardzo cię kocham, bym dłużej mógł znieść pogardę, szyderstwo, wstręt, jakim mnie darzysz od chwili, gdym tam z pokoju Górskiego wyszedł z torbą pełną papierów...
Zamyślił się — czekała cierpliwie...
— Tyś dzieciak... tobie się zdaje, żeś mnie już nawskroś przeniknęła... a zaledwie zewnętrznej skóry się domacałaś... Byłbym cię mógł w paru dniach wyssać, jak cytrynę, i potem na śmiecie wyrzucić — no! no! nie oburzaj się: tak zwykle robią mężczyźni, gdy im kobieta staje się niewygodną... Widziałaś Palucha, jak szybko się załatwił z Hortenzyą — nie oburzałaś się na Cynarę, gdy Pawliszankę na bruku zostawił, a sam nogi za pas — szukaj wiatru w polu... Coraz trudniej mi mówić, ale zmusiłaś mnie do tego... Wziąłem cię do siebie, bom cię kochał. —
— Nie kłam!
— Jeżeli w dalszym ciągu myślisz oburzać się i przerywać mi, to powiedz odrazu, bym niepotrzebnie sobie gęby nie psuł — rozumiesz? — Powiedział to umyślnie brutalnie, ale z takim szczerym rozdrażnieniem, że umilkła.
— Kiedym cię wziął do siebie — może być, że popełniłem ciężki błąd — dałem ci złudzenie, że jestem bogaty... Czerpałaś z pełnego — proszę cię tylko bądź spokojna — ty nie masz najmniejszej winy — ja cię okłamywałem do samego końca... wstydziłem ci się przyznać, że resztkami gonię... pokazać ci, ile mam zapozwów sądowych, ile weksli protestowanych? Stałem nad przepaścią, jednego słowa ci nie powiedziałem — wszak do dziś dnia nawet ci przez głowę nie przeszło, że tonę... Ujrzałem brzytwę — dziwisz się, żem się jej chwycił? Patrzysz na mnie, jakbyś z nieba spadła — tak! tak! Górskiego papiery były dla mnie brzytwą, alem się musiał jej uczepić, od ciebie zależy, czy sobie nią gardło poderznę, czy nie...
Patrzyła na niego z głuchym przerażeniem.
— Przez całe trzy miesiące znoszę od ciebie upokorzenia, przygniatasz mnie do ziemi szyderstwem, wyniosłem spojrzeniem, oczy twoje krzyczą: złodzieju! łotrze! A ja to wszystko znosiłem, milczałem...
— Wstydź się! krzyknął nagle, uniesiony ciężkim żalem — chciałabyś, bym ja nędzarz — bo już tylko ciężkim kunsztem żyłem, i to takim, który mnie lada dzień mógł był z więzieniem zapoznać — bym się ciebie pozbył, powiedział sobie: wyrzucić balast, a statek uratowany? Miałem być Paluchem, albo Cynadrą?
Skryła twarz w dłoniach, a poprzez jej wpół nagie ciało przebiegały dreszcze.
— Mów, mów — uspokój mnie! daj mi wiarę w siebie!
— Śmierć Górskiego była mojem wybawieniem, byłem pewny, że jego dramaty — ja je już dawno znałem...
Urwał, zląkł się, czy nie za dużo powiedział...
— Ciebiem ratował, ciebie!
Podrzuciła nagle głowę.
— Co? co?
— Sambym sobie radę dał — to brzmi brutalnie, ale tak jest... Byłbym cię musiał na opiece Boskiej zostawić — a coby się wtedy z tobą stało?
Teraz już mu wierzyła — wyciągnęła rękę — siadł obok niej i objął ją.
— Te telegramy — szepnął cicho — to nasze wybawienie... Przed tygodniem sfałszowałem weksel...
— Jezus Marya!
— Tak! zrobiłem to spokojnie i zimno — postawiłem wszystko na jedną kartę. Tonąłem w długach — sfałszowałem podpis mej babki, która nic o mnie wiedzieć nie chce i dawno się mnie wyparła, a z rozkoszą widziałaby mnie tam, gdziebyś nawet ty z całą nienawiścią twoją, widzieć mnie nie chciała...
Łucya patrzyła na niego przerażona.
— Jezus Marya! Weksel sfałszowałeś?
— Już drugi raz wzywasz na pomoc Jezusa i Maryę — wybacz, ale po dziś dzień cuda się nie dzieją. Bądź szczęśliwa, że teraz mogę go wykupić — i to czemprędzej — za miesiąc mógłbym się dostać do niezbyt wygodnej ubikacyi.
Wprawdzie jest tam okno, ale zakratowane, widok musi być z niego wspaniały, ale tak wysoko ulokowane, że trzebaby się porządnie za łeb w górę podciągnąć, by módz przez nie spojrzeć...
Ho, ho! gdybyś taką ubikacyę znała, radowałabyś się razem z moją babcią, że ją zamieszkuję, ale jakoś Bóg mnie wziął pod swoją opiekę... Zresztą z przerażenia, jakie w twoich »Jezus i Marya« tkwiło, gdym ci się, chcąc nie chcąc, spowiadał, wymiarkowałem, że dobrze rozumiesz nasz zaobopólny interes, to znaczy: że i tobie nie byłoby miło na łasce boskiej pozostać.
Ulica cię wtedy czeka — ulica! Tego nie rozumiesz? Na ulicę patrzyłaś z okien kawiarni — zajmuje cię nawet przypatrywać się z okien tego, bądź co bądź milusiego mieszkanka, jak poza naszemi oknami przechadza się tam i powrotem, o głodzie i chłodzie chmara pocieszycielek, czychających na jakiegoś zbłąkanego wędrownika, zgłodniałego tułacza — ale samej się znaleźć na ulicy, to mniej przyjemnie.
Czuła się upokorzoną i pokonaną.
— Zresztą, jak chcesz, mówił zimno i obojętnie i ziewnął — mogę dziś jeszcze napisać list do komitetu konkursowego, oświadczyć, że Bielecki, to pseudonim niedawno zmarłego Górskiego, któremu się podobało w przystępie dobrego humoru użyć mego nazwiska, zamiast własnego — mogę wyrazić moje głębokie oburzenie — no! to nie wypada wobec jego śmierci — ale delikatne zdziwienie, że zmarły, znany skądinąd z swej prawości, ośmielił się w ten niegodny sposób nadużyć mego nazwiska... no itd. A potem pójdę na policyę i powiem: weksel sfałszowałem. Zyskuję na tem tyle, że uczciwe i pełne godności przyznanie się do winy, wyjedna łagodzące okoliczności, zwłaszcza, jeżeli przyparty do muru, będę zmuszony wyznać, że temi pieniądzmi chciałem ratować ofiarę mej młodocianej lekkomyślności od takiej ostateczności, do której chłód i głód uwiedzioną kobietę zmusza.
Wstał, podszedł do biurka, zapalił papierosa, znowu się przeszedł kilka razy po pokoju, a potem przystanął w zamyśleniu.
— Mnie ostatecznie jest wszystko obojętne, co się ze mną stanie. Położyłem wszystko na jedną kartę: wygrałem, co prawda, ale od ciebie zależy, że mogę wygraną odrzucić: będzie to gest wysoce moralny, szlachetny, świadczący w niezwykły sposób, o ile wyżej stoję nad przeciętną etyką ludzką, ale będzie to dla ciebie zgubą — nie jestem w stanie zabezpieczyć cię, jako tako przynajmniej, gdy będę za fałszerstwo weksli rekolekcye odprawiał.
— I zrozum: nie jestem teraz ani złośliwy, ani nie mam najzupełniejszej chęci kpić sobie z twego dla mnie, jak najzupełniej zrozumiałego odruchu oburzenia na myśl, że sobie obcą pracę przyswajam — wszystko ci powiedziałem, powiedziałem ci z najgłębszą powagą.
Wyprężyła się nagle, i z głośnym płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Czemu ty mnie nie kochasz, czemu mnie nie kochasz?
Bielecki w tej chwili zorjentował się w nowej, trochę niespodzianej sytuacji.
— Jakto? Ja ciebie nie kocham? A dla kogo to wszystko robiłem? to, to, za co mną gardzisz, za co wszystkie upokorzenia z twej strony znoszę? Dla ciebie! Ha, ha, ha... Gdybyś mnie chociaż odrobinę znała, to byś sama do rozpuku się śmiała na samą myśl, że mnie się zachciewa sławy literackiej... Brzydzę się nią, jak brudną koszulą, ale to był jedyny sposób, by się wygrzebać — by pieniądze zarobić — by nie pozwolić tobie zmarnieć...
Objął ją i tulił gorąco do siebie — młode, gorączką rozpalone, nawpół nagie ciało poczęło działać na jego zmysły.
— Dla ciebie — wszystko dla ciebie — pluć na sławę, na rozgłos, na cały ten głupi motłoch, bylebym tylko mógł się wyrwać z tego bagienka — wyjechać razem z tobą gdzieś daleko... żyć w spokoju dla naszej miłości — Odetchnę wtedy, tu się zabagniłem. Ja cię więcej jeszcze kocham, aniżeli kiedykolwiek, a jeżeli byłem kiedyśkolwiek zły dla ciebie, to — to było całkiem co innego — tonąłem, rady znaleść nie mogłem — sił mi już nieraz brakowało — nie widziałem żadnego wyjścia...
— Kochaj mnie tylko — kochaj! Rób, co chcesz, niszcz, kradnij, zabijaj, ubóstwiać cię będę, tylko mnie kochaj!
Coraz goręcej i namiętniej tuliła się do niego.
Luźno związana spódniczka opadła z niej, podrzucił ją na siebie, objął ramieniem jej nogi i poniósł na łóżko.
— Rzadko piękne ciało, — pomyślał.
Patrzyła na niego przez łzy, ręce złożyła, jak w bolesnej modlitwie:
— Powiedz mi tylko, — że mnie kochasz, odrobinę chociaż... Powiedz — powiedz...
Trzęsła się cała, uczepiła się jego ramion, oczy jej wdzierały się w jego...
— Jeszcze mi nie wierzysz?
Zamknęła oczy i pociągnęła go ku sobie.
— Wierzę, wierzę...
Zgasił lampę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.