Przejdź do zawartości

Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Jako Maciek ciężko pokutuje za swoją chciwość.

W głowie Maćka wielkie dzieło, którego z mistrzem dokonał, stało się powodem długich rozmyślań. Dumał on nad tem, jak się to stało, jakimi sposoby, jakimi przybory, przypominał sobie najmniejsze okoliczności, i nieraz przychodziła mu do głowy myśl szalona, czyby nie godziło się spróbować, ażali nie potrafi sam doświadczenia powtórzyć.
— Doskonale wszystko pamiętam — myślał, powtarzając każde niemal słowo mistrza. — Znam zioła, czas ich zbioru, sposób urządzenia; czemużbym to i ja nie miał spróbować tej sztuki? Toby mi dało okrutnych pieniędzy, za te pieniądze kupiłbym sobie wieś pod Krakowem, byłbym panem jak drudzy, pojechałbym z pocztem na dwór królewski, ożeniłbym się z panną krakowską, którą widziałem ongi u Panny Maryi, a potem jadącą kolasą do zamku.
— Dlaczegoż — mówił do siebie — nie miałoby mi się to udać, kiedy się to mistrzowi udało? Wszystko, co on zrobił, i ja zrobię łatwo. — Przypominając więc sobie zaklęcia, słowa, formuły magiczne — powtarzał Maciek w duchu:
— I ja to zrobię łatwo! zrobię pewnie!
Dziwił się tylko sam sobie, że chociaż pamiętał wszystko, nie wiele jednak rozumiał, co go wszakże mało obchodziło, był bowiem z tych ludzi, którzy słowa i formy za samą rzecz i jej istotę mają, nie patrząc reszty. Gdy tak siedząc na przyzbie rozmyśla, zatrzymał się jeździec u wrót domostwa i, przywiązawszy konia do kółka, szedł ku niemu.
Był to widocznie dworzanin jakiegoś pana, suknie jego były barwiane widocznie, za nim jechało tylko pacholę. Ubranie okazywało, że odbył kawał drogi, okryty był kurzawą, parę pistoletów miał u pasa, lekką szablę u boku, głowę okrytą mycką z wyszarzanem piórkiem, u butów ogromne żelazne ostrogi.
— Bóg z wami — rzekł do Maćka — mówiono mi w mieście, że to gospoda sławnego mistrza Twardowskiego z Krakowa.
— Nie zwiedziono was, ona to jest właśnie.
— Niech im Bóg da zdrowie za dobre ukazanie — rzekł dworzanin, wyjmując list z zanadrza. — A jest w domu?
— Dawno go już niema.
— Niema? ależ powróci?
— Nie prędko — odpowiedział Maciek. — Czegoż to od niego żądacie?
— Jest tu do niego ważna sprawa od mego pana, starosty... jest i pisanie do Twardowskiego. Ale cóż to pomoże, kiedy go niema w domu i nie prędko pewnie powróci.
— Może też ja co na to mogę — rzekł Maciek drżącym głosem, podnosząc się. — Bom ci ja uczeń jego i zastępca. — A potem dodał cicho: Co on może, to i ja mogę uczynić.
— Doprawdy? — przebąknął z niedowierzaniem dworzanin — doprawdy? a przeczytajcież to pismo.
Pismo było otwarte i Maciek tyle się tylko z niego dowiedział, że żądano pomocy mistrza w sprawie ważnej, którą miał opowiedzieć zaufany dworzanin, oddawca pisma.
Schował więc list za nadrę i spytał go śmielej:
— Powiedzże mi waszmość, o co tu chodzi — pisanie to na waszmości kładnie, że o wszystkiem wiesz i opowiesz dokładnie.
— Jest to tak tajemna sprawa, że waham się ją komukolwiek wyjawić. Jednakże jeśli jesteś uczniem i zastępcą mistrza...
— Każdy ci to poświadczy, jeśli chcesz — odpowiedział Maciek, wskazując ręką na miasto.
— Wierzę, iż tak być musi — rzekł po chwili dworzanin i począł:
— Trzeba waszmości wiedzieć, że nasz pan starosta od lat kilku zachorzał gorzej, niż kiedy. Nogi mu nie służą, oczy mgłą zachodzą, ręce się i głowa trzęsą, zęby lecą do ostatka, ledwie że nieborak duszy z kaszlem nie odda.
Jużeśmy nie wiedzieli spełna, co z tem począć i jak temu poradzić, gdy się tu wieść rozeszła o panu burmistrzu Słomce, co to go pan Twardowski odmłodził. Powiedziano to i panu staroście. Zrazu nie wierzył, posłał potem po burmistrza, bo go kiedyś znał, a obaczywszy i usłyszawszy rzecz wszystką z ust jego, uwierzył z wielkiem podziwieniem. Aż w niego zaraz inny duch wstąpił i rzekł:
— Choćby mnie to cały mój skarbiec kosztować miało, dokażę ja i na sobie tej sztuki.
Zaczem wezwał mnie do siebie i posłał z informacyą do mistrza, ofiarując łatwo dużą sumę, byleby mu to uczynił.
— Wieleż, naprzykład? — zapytał ciekawie Maciek.
— Tysiąc złotych węgierskich — odpowiedział dworzanin. — Mam je nawet w pasie i u siodła częściami, jeśliby je zostawić wypadło mistrzowi, kazano mi je oddać pod jego oblig.
— Ha! ha! — rzekł Maciek, kiwając głową — mogę ja tego bardzo dokazać sam i bez mistrza, bo i burmistrza nie kto młodził, tylko ja.
Te nieszczęsne tysiąc złotych spokusiły go tak bardzo, że się już nawet odważył głośno przyrzekać.
— Jeśli chcecie — dodał — pora po temu, mam maście i oleje, zabiorę je i pojedziemy. Postarajcie się tylko waszmość o konia w miasteczku, a ja tymczasem, co potrzeba, przygotuję.
— Ale — ale — bąkał trochę niespokojny dworzanin — jesteś że waszmość pewny, że dokażesz tego, czego się podejmujesz? Idzie tu i o życie znacznego pana i o wasze własne.
— Jestem najpewniejszy — rzekł — jąkając się Maciek, który nie miał już czasu cofać się. — Bądźcie spokojni, w tem moja rzecz. — I dodał, spoglądając z ukosa na trzos u pasa dworzanina: — Nie pierwszy to raz zdarza mi się coś podobnego.
Kiwnął jeszcze głową i, dodając sobie ducha, zawołał wpół do niego, wpół do siebie:
— Nie takie to my rzeczy robili.
— Pamiętajcież dobrze — dodał jeszcze raz dworzanin, że tu i o waszą skórę chodzi.
— No, no, idźcie tylko po konia na miasto.
Stało się, jak chciał Maciek, który w głowie powtarzając nieustannie wszystek porządek ostatniej roboty, niedawnej jeszcze i dobrze mu przytomnej, poszedł po słoiki i po flaszki, a dworzanin pośpieszył po konia. Zabrawszy, co było potrzeba, wsiedli i pojechali.
Nad wieczorem stanęli w zamku pana starosty.
Stał on na wzgórku piaszczystym i wyniosłym, a nad okolicą panującym. Otaczał go mar i głęboka fosa, po rogach sterczały baszty okrągłe, zwane rondele, nakryte śpiczastymi daszkami. Tam i siam przedarte w murze długie okna dla hakownic i śmigownic, inne dla większych dział służyły.
Wśród wałów i murów stały w części czerwone, w części szare zabudowania zamkowe, których tylko nierówne kominy wyżej muru okólnego wznosiły się. Pod zamczyskiem rozpościerało się miasteczko, złożone z chałup mieszczańskich i kilku żydowskich wpół murowanych domostw. Wpośród nich płynęła brudna rzeczułka, nad którą kołysały się biedne, poobcinane wierzby.
W rynku mieściny była drewniana stara cerkiew, osadzona drzewy, czerniejąca zdala, za nią na wzgórku bielał parafialny kościołek. Z poza dachów zaś żydowskich wysoki łamany dach bóżnicy sterczał, zakończony błyszczącą gałką u wierzchu.
Taka to była stolica starostwa, do której po tęgiem błocie wjeżdżali dworzanin z Maćkiem. Na ich przybycie spuszczono most, otwarto wrota i chociaż tego wieczora sam pan się nie ukazał, Maciek był gościnnie przyjęty, czem tylko zażądał. Najadł się tęgo, napił nie gorzej i w osobnej obszernej izbie sklepionej układł się na dobrem łożu na spoczynek. Całą noc jednak spać nie mógł, w głowie swej przewracając i przypominając robotę, do której się gotował, trochę już niespokojny o siebie, że się za śmiało puścił. Skutkiem zapewne tych gwałtownych wysileń umysłu pomieszało mu się i poprzewracało w głowie w najlepszy sposób, jednakże nie stracił jeszcze zupełnie odwagi, a myśl o tysiącu złotych dodawała ubywającej.
Nazajutrz kazał sobie dać drugą izbę, wannę, stoły i wziął się do przygotowań. Starosta jeszcze się nie pokazał. Maciek ucierał maście, zawsze smaczno zajadał, popijał wesoło, ale jak przyszło do snu, sen go nie brał, bo był niespokojny, pragnąc jak najprędzej skończyć rozpoczęte dzieło. Było jednak wiele jeszcze przygotowań przed zaczęciem, które się ledwie we dwa dni ukończyły. Cały ten czas nie widział starosty i ledwie dwa razy, przechodząc się po zamku, słyszał jego kaszel w komnatach.
Drugiego dnia, oznajmiwszy, że wszystko gotowe, poszedł obejrzeć zamczysko. Mimowolnie przychodziło mu na myśl, że jeśli się nie uda dzieło, trzebaby sobie zapewnić środki ucieczki; próżno jednak z tą myślą zamek oglądał. Trzeba było mieć skrzydła ptasie, żeby tego dokazać. Maciek się bardzo zmieszał odkryciem, ale się jeszcze nie cofnął.
W wyznaczonej godzinie, wsparty na ramieniu dworzan, wtoczył się starosta. Na widok starca, śmiertelny dreszcz przeszedł po skórze Maćka. Wstyd tylko z jednej, chciwość z drugiej, głupstwo z trzeciej strony utrzymywały go w przedsięwzięciu.
Oddalili się wszyscy i natychmiast Maciek dał starcowi usypiający napój, który wybornie skutkował natychmiast. Gdy jednak już ciało w kocioł miał wrzucać, przypomniał sobie, że z niego wyjąć trzeba było duszę. Uczynił to, ale z pośpiechu zapomniał naczynia, w które ją zamknął, zaszpuntować, i swobodna dusza uleciała.
Wszystko dalej szło pomyślnie, lecz gdy już przyszło nazad duszę w ciało wpuścić, aby odmłodzone ożywiła, Maciek jej nie znalazł. Próżno kręcił się, wołał, szukał, dmuchał i chuchał, byłby dał i swoją, gdyby mógł.
Trup pana starosty leżał odmłodzony i świeży, ale bez duszy. Męczył się ciężko Maciek i biedował dni kilka, aż widząc wreszcie, że nic z tego być nie może, postanowił już uciekać. Poznali wszakże słudzy po skłopotanej minie, po przeciągniętej nad obietnicę i zakreślenie czasu robocie, że licho w niej jakieś być musi. Tak pilna straż ściśle otaczała zamek, że się wymknąć nie było podobna.
Gdy się go dopytywano, kiedy się robota skończy, odpowiadał zawsze: — Jutro — posyłał po nowe zioła, składał zwłokę na to lub owo — nie było już nadziei, chyba w ucieczce.
— Licho mnie spokusiło wdać się nie w swoje — myślał — siedziałbym był lepiej spokojnie. Te tysiąc złotych przyjdzie mi samemu gardłem zapłacić.
Ciężko mu tedy było na sercu i, nie widząc już żadnego ratunku, chybaby się cud nad nim pokazał, sposobił się na śmierć. Jednego wszakże wieczora, gdy się słudzy pospali, wymknął się jakoś z zamku i dopadł bramy, która nie pilnie była na on czas strzeżona, przesunął się przez most, wyleciał w pole; ale nieprzytomny, co się miał ukryć gdzie, w bok uskoczywszy, poszedł drogą. I to go zgubiło.
Wnet obejrzawszy się, słudzy poszli za nim w pogoń i schwytali go na staje ledwie od miasteczka, a związawszy, odprowadzili do zamku i posadzili w wieży.
Dano znać krewnym i urzędowi. Zjechali się prędko kollateralni starosty dziedzice, nie bardzo płacząc i kontentując się westchnieniami, które z lada piersi bez wielkiego mozołu wydobyć łatwo. Sprowadzono księży, a gdy w wielkiej sali odbywały się żałobne wigilie za duszę, która z flaszki uleciała, w drugiej sali zasiadał sąd, który primo impetu, nie wiele myśląc, wydał wyrok na Maćka, jako na czarnoksiężnika, bardzo ostry, który jednak z pewnych przyczyn zmitygowano na stos prosty i leciuchne spalenie bez żadnych innych mąk.
Pogrzeb odbył się wspaniale, na którym za trumną, w łańcuchach, z pochodnią w ręku szedł Maciek, dziwowisko tłumu. Równie wspaniale gotowali się dziedzice pana starosty spalić czarnoksiężnika, jako sprawcę jego śmierci.
Tak Maciek dla tysiąca złotych, na które się połakomił, miał iść na stos. Dzień już nawet był wyznaczony, w rynku nawieźli drew mieszczanie, sprowadzono kata, co go miał palić. Było to w sobotę, w wigilię śmierci, nazajutrz sprawiedliwość ludzka miała go upiec na węgiel.
Maciek pobożny, bo wychowany w Krakowie, gdzie od dzieciństwa wszystko do niego nabożeństwem przemawiało, w ostatniej chwili pomyślał, że jest drugi świat i inny jeszcze ogień, poprosił o księdza. Choć pomagał mistrzowi do szatańskich jego spraw, on sam nie widział nigdy szatana, złości się swoich uczynków przez głupstwo nie domyślał, nie zaparł się był Boga, a skrucha przyszła w ostatniej godzinie.
— Zasłużyłem na to, co mnie czeka — wołał, płacząc — zginę przez głupstwo moje.
Te słowa mruczał właśnie w kątku ciemnicy, gdy drzwi wieży się otwarły i wszedł ksiądz jakiś podróżny, bo proboszcz i wikary miejscowy nie wrócili byli jeszcze z pogrzebu, powiódłszy ciało starosty do rodzinnych grobów u Augustyanów w Brześciu Litewskim.
Ciężko płakał Maciek, klękając do spowiedzi, otworzył wreszcie usta i zawołał, łkając:
— Ojcze! zgrzeszyłem bardzo.
Przerwał mu śmiech, z pod kaptura mniszego wychodzący, a w tej chwili z okienka wieży padający na twarz księdza promień światła ukazał mu oblicze mistrza.
Na ten widok zaląkł się bardziej jeszcze Maciek i padł na ziemię twarzą, bo sądził, że go sroga zemsta czeka i kto wie, co jeszcze, za wmieszanie się w sprawę, która do niego nie należała wcale.
— No, Maćku — rzekł Twardowski — ślicznieś sobie poradził: jesteś o krok od stosu i żadna siła ludzka już cię ocalić nie może. Wpadłeś jak mysz w pułapkę.
— Ach! wiem o tem — zawołał — ale mnie te przeklęte tysiąc złotych skusiły, i głupia moja zarozumiałość, mistrzu.
— Zawsześ był uczciwym chłopcem i dobrym sługą — dodał mistrz — po cóż ci było wdawać się w to, czego nie rozumiesz i rozumieć nie możesz?
— Nie wymawiaj mi już, panie — odpowiedział z płaczem — pójdę na śmierć, ale srożej od blizkiej śmierci gryzie mnie moja niewdzięczność, żem chciał przed tobą, mój dobroczyńco, ubiedz te nędzne tysiąc złotych.
— Cóżbyś ty mi zrobił, czembyś mi zawdzięczył, gdybym cię jeszcze ocalił?
— Co? — rzekł uradowany Maciek, podnosząc się. — Mistrzu! cóż ja ci zrobić mogę? Moja dusza byłaby twoją na wieki, cały byłbym tylko dla ciebie!
— Przysiężesz mi, że będziesz służył wiernie, i że spełnisz każdy mój rozkaz, bodajby najcięższy, do litery?
— O! mistrzu, przysięgnę i dochowam przysięgę — pójdę z tobą choćby do piekieł, wszędzie, zawsze będę twoim, więcej niż sługą, niewolnikiem, psem.
— Pamiętaj, na co przysięgłeś, i chodź za mną — rzekł mistrz — ale jeśli złamiesz przysięgę, śmierć cię nie minie.
— Bodaj spadła na moją głowę pierwszej chwili, kiedy pomyślę cokolwiek przeciw tobie mistrzu.
— Teraz więc chodź, a milcz.
To mówiąc, wziął go za rękę i, otworzywszy drzwi, wyszedł. Dziwił się Maciek, że ich straż puściła, ale bardziej jeszcze zdumiał i osłupiał, gdy po chwili kazał mu z okna kamienicy poglądać w rynek mistrz.
— Spalenie czarnoksiężnika, którym ty jesteś — rzekł — przyśpieszono, patrzaj, co się dziać będzie.
Widział Maciek na własne oczy swoje siebie drugiego, swoją postać, Maćka, wiedzionego na śmierć; czuł się ocalonym i bezpiecznym, nie pojmował tego i płakał nad tamtą swoją postacią, patrząc na smutną jej minę. Chciał pytać o wytłómaczenie mistrza, lecz nie śmiał. Tłum wielki ludu szedł za skazanym, patrzeć na męczeńską śmierć jego. Mistrz także z Maćkiem prawdziwym stał i patrzał. Wwiedziono Maćka na stos, przywiązano do pala, podłożono ogień, aż gdy już buchnął i płomienie objęły stos, postać Maćka zmieniła się nagle w kul słomy. Lud, ujrzawszy to dziwo, uciekać począł, żegnając się. Zerwał się wicher, rozniósł stos po miasteczku, płonąć zaczęły domy, a gdy Twardowski z Maćkiem uciekali, za nimi świeciła czerwona łuna płonącej mieściny i słychać było słabnące coraz krzyki w oddaleniu.
— Pamiętajże, na co przysięgłeś — rzekł mistrz do Maćka — bo teraz znowu powrócimy do Krakowa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.