Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Jako król przysyłał do mistrza.

Co to jest sława? Jaki jej początek? Taki jak bryły śniegu, która toczy się z gór w dolinę, z początku mała, potem większa coraz, przybierająca do siebie łatwo lgnące śniegi, rosnąca, większa, wielka, ogromna, straszna, leci, nie bryłą, lecz obłokiem, lecz skałą potężną, leci, zsuwa się, i zasypuje sioła, albo padłszy gdzie w pustą dolinę. — Tak powstaje, tak rośnie, tak się kończy sława. Czasem przychodzi ona człowiekowi, równie niespodziana, jak niezasłużona. Kładnie się bez niej spać człowiek, a budząc się znajduje ją nad głową, jak złotą koronę, która więcej cięży niż stroi. Częstokroć jedno nic ją daje i jedno nic odbiera. — Bo co to jest nareszcie sława? Czcze wyobrażenie czegoś nieistniejącego, urojenie. Każdy ją dać może, każdy odebrać, a nikt nie wie, jak, z kogo i za czyją się sprawą rodzi.
Sława mistrza Twardowskiego, była jedną z tych, które spiącemu przychodzą. Po zaprzedaniu duszy djabłu, znalazł ją rano pod poduszką, i przypadła mu do głowy, jakby do niej była zrobiona umyślnie. Zdało mu się, że się jej był dawno spodziewał, że jej czekał, że ją sobie miał od początku przyrzeczoną, nic się jej nie dziwił, i przyjął ją jak dług prosty od świata, wypłacony w porze.
A jednak była to sława potężna, bez zaprzeczających, niedowiarków, bez zazdrośnych: bo mistrza Twardowskiego uważano za tak dalece wyższego od wszystkich, że nikt nie śmiał o nim wątpić, nikt nie pomyślał zazdrościć. Całe miasto z uszanowaniem schylało przed nim głowę; krążyły najcudowniejsze wieści, o jego lekach nadzwyczajnych, o radach i sposobach jakie podawał, o zaklęciach, które było w mocy jego czynić. Połowę przynajmniej owych dziwacznych odgłosów zrodziło samo ich powtarzanie. Lud zalegał drzwi mistrza, możni przysyłali swoje złocone kolasy i obsypywali pieniędzmi Twardowskiego za każde odwiedzenie chorego, za przepisane leki, za jedno częstokroć słówko. Jemu zaś tak się szczęśliwie wiodło, że każdy krok powiększał jeszcze sławę, za każdym następowały coraz dziwniejsze wieści, każdy dzień miał swoje cuda i wkrótce wszechmocności mistrza nie zakreślano już granic.
A on był rad, bo dumie jego i żądzy sławy stało się zadość aż po brzegi, pełen był tego, czego pożądał, nasycał się czem pragnął. Lecz czy był przeto szczęśliwym, że był tak sławnym? Tego nikt nie wie.
Jednego wieczora, a było tu już późno, Twardowski siedział nad wielką księgą, w której nic jednak nie czytał, przed nim paliła się lampa, Maciek spał w kącie izby oparty na ręku. Cichość do koła była wielka, nie przerwana, bo miasto właśnie sposobiąc się do snu, mówiło pacierze. Przed mistrzem na wielkim stole okrytym suknem grubem, stały i leżały różne przedmioty, których byś w owym czasie, gdzieindziej jak u uczonego z profesji nie ujrzał. Była tam trupia głowa, szczęki i żebra tak zwanych wielkoludów, wypchany krokodyl u połapu, w kącie stała mumja egipska spowinięta w hieroglifami zapisane pieluchy, do snu dłuższego niźli było życie, w słojach mokły potwory różne, cały skielet człowieka bielał na czarnem tle ściany, nietoperz rozpięty był nad oknem. Niegdyś mistrz w tych szczątkach umarłej a niegdyś ożywionej natury, szukał jej tajemnic, badał i śledził ubiegłego życia, dziś był to dla niego sprzęt nieużyteczny i wzgardzony, porzucony jak niedogryzek owocu, z którego wszystką słodycz wyssano.
Nagle zdało się mistrzowi że słyszy szmer jakiś, jakby cichą rozmowę, uśmiechając się przymrużył oczy, i wśród uroczystego milczenia, uszu jego doszły wyraźnie następne reszcie świata niezrozumiałe wyrazy:
Skielet. O co za nuda stać u tego szaleńca jakby na straży, a stać bez użytku, bo on nawet nigdy mi kości, jak dawny mój pan, nie liczy. Myszy tylko ogryzają mi u nóg palce. Lepiej by było w ziemi! bo tam się spi spokojnie noce bezsenne w życiu, a tu stojąc tak wyprostowanym, ani zasnąć nie można. Jeszcze mi poczepiali, jakby na urągowisko, te sprężynki, w miejscu muszkułów, twardo spinające kości, które za życia, tak swobodnie pod skórą i ciałem się obracały. Bodajbyś kiedyś, mędrcze, jak ja służył ludziom za postrach lub urągowisko. Po cóż mnie nieużytecznego tu trzymasz?
Ręka wielkoluda. Milczałbyś wróblu, kiedy ja się nie skarzę. A mnież tu dobrze? mnie com był przecie za życia, czemś więcej niż ty robaku mizerny? A mnież to miło słuchać, jak te łyse głowy, włożywszy na nosy po dwie pary szkieł, wyrokują o mnie, żem nie był człowiekiem, lecz jakiemś innem podlejszem stworzeniem? A mnież to dobrze! mnie olbrzymowi przedpotopowemu! mnie, com był tak wielki.
Skielet. Byłeś tylko wielką kością i większym głupcem!
Poczwara w słoju. Aj! aj! I jaż cierpię! i ja cierpię, choć niby to nie mam i nie miałem duszy i nie widziałem świata! Ale miłoż to tego świata, któren obiecywali mi tak pięknym, widzieć tylko kawałeczek ze słoika, na brudną izbę i łysą głowę.
Mumja. Cóż ten obrzydły motłoch tam paple? Co to za jedni? Ludzież to czy niewolnicy? Cicho! Ja jestem królowa!
Wszyscy. Cha! cha! cha! Królowa? ty jesteś królowa? ty jesteś królowa? Witaj królowo —?—
Mumja. Nie widzicież na tych zwitkach napisu! Ja jestem wielka królowa, nie wiem tylko co za szalony waży się krajać mnie po kawałku i dawać chorym za lekarstwo! Biada mu skoro się zechcę zemścić!
Wszyscy. O! biada mu sławna królowo, wielka królowo, która się mimowoli udzielasz tak wszystkim kogo kolki zakolą, komu głowa zacięży, lub wątroba przegnije!!
Mumja. Nie było w grobach naszych młodszej i piękniejszej nademie. —
Wszyscy. O! wielka królowa! O śliczna królowa! Co za szkoda że cię tak nadpiłował nasz stary! Znać żeś królowa bez dworu, bo się sama chwalisz.
Niedoperz. Czy już noc? Ach! jak mi się chce zlecieć z tego okna, do którego mnie przybito! Po co? za co? co ciekawego w moich skrzydłach. Jestem prosta mysz ze skrzydłami, jak mój ojciec, jak moja matka, jak cała moja rodzina. Jak tam braciszkom i siostrzyczkom roskosznie być musi na świecie! Ile to tam światełek błyszczy po oknach, jakie chłodne i wygodne gniazda po lochach i piwnicach. O! czemuż ulecieć nie mogę!
Krokodyl. Wisieć i zawsze wisieć w tej zimnej dziurze jakiejś. Przecież się to kiedyś skończy, jak ten łysy stróż zdechnie! Zjadłbym go, gdybym mógł.
Trupia głowa. Dobry wieczór braciszkowie — dobry wieczór! Jakżeście spali przez dzień. Już się nasza lampa obudziła i świeci w oczy, czas wstawać. Czas wstawać! Idę na przechadzkę.
I podnosiła się klapiąc zębami, gdy Twardowski stuknął ręką o stół, Maciek się obudził, a gwar ucichnął.
U drzwi też w tej samej chwili dał się słyszeć szelest jakiś i drgnęła klamka, potem uchyliły się drzwi, ktoś wszedł. Twardowski spojrzał tylko i bez podziwienia, bez ciekawości, uśmiechnął się z lekka, ale tak roskosznie, jakby mu się raj otwierał. A jednak przychodzień, niczem się takiem nie odznaczał, coby wielki jakiś wypadek wróżyć mogło. Stała tylko u proga postać jakaś ciemną opończą osłoniona, w kapeluszu z czarnem piórem na głowie, w ciemnych butach z długiemi nosami, a z pod jej okrycia wyglądała pochew szpady. Na piersiach błyskał łańcuch złoty z medaljonem podobnym. Twarz przybyłego młoda jeszcze ale już wybladła, oczy przyćmione i zagasłe, usta ściśnięte, nos ostry i wązki spuszczał się aż na wąs czarny, z pod którego mało co widać warg było, a brodę osłaniała w pół ogolona, paskiem czarnym tylko spływająca, zachodnim obyczajem zarastająca hiszpanka.
Nieznajomy zdjął kapelusz i postąpił.
— Czekałem na was, rzekł Twardowski powstając z krzesła.
— Na mnie? na mnie? zakrzyknął zdziwiony przychodzień.
— Tak, na was, odpowiedział Twardowski, niech was to nie dziwi — ja wiem często wprzódy, co się ma, co się musi stać i jak.
— Waszmość mylicie się, odpowiedział zimno przybyły, jakby go poufałość mistrza nieco obraziła i przybrał minę na wpół pogardliwą, pół szyderską.
— Ja się nigdy nie mylę, rzekł na to spokojnie Twardowski. Czy chcecie, żebym wam powiedział kto jesteście?
— Słucham ciekawie, prędko zawołał nieznajomy, jakby był pewny że się mistrz omyli. Lecz dodał, nim zaczniem rozmowę, niech wprzód ten człowiek — i wskazał na Maćka.
— To mój sługa, odpowiedział mistrz i skinął na sierotę, który się natychmiast małemi drzwiczkami wysunął.
— Teraz słucham.
— Waszmość jesteście dworzaninem Jego Królewskiej Mości, nieprawdaż?
— Tak jest — mogliście mnie kiedy widzieć ze dworem.
— Przysłani jesteście od króla? Król pan nasz przed kilką miesiącami, stracił ukochaną żonę — czy tak jest? Mam-li mówić dalej?
— Nie potrzeba! zawołał nieznajomy zdziwiony zbliżając się, straciwszy zupełnie wyraz dumy i szyderstwa, pomięszany i niespokojny widocznie. — Ależ na Boga, zkądże to wiecie wszystko? Ja jak najtajemniej mówiłem o tem z panem miłościwym. Było nas tylko dwóch w komnacie, zaręczyć mogę, że nikt by się nie odważył słuchać pode drzwiami! Król Jego Mość szeptał mi do ucha! Nikt na świecie nie mógł wiedzieć prócz nas dwóch, o co rzecz idzie.
— Ja wiem trzeci, odpowiedział mistrz zwycięzko, bo ja wiem wiele rzeczy ukrytych i zgaduję przyszłość.
Dworzanin muskał się ręką po głowie zafrasowany, a drugą łańcuch na piersiach wiszący podnosił.
— Nie potrzebuję więc, rzekł, pytać was czyli to zrobić możecie, czego król po was żąda?
— Owszem, jest wątpliwość, czyli to uczynię, ale nie ma wątpliwości, że mógłbym zrobić.
— Jakto? waszmość mogąc, nie uczyniłbyś tego dla króla?
Twardowski się uśmiechnął.
— Ja nie mam króla, rzekł. — Są przyczyny rozliczne, dla których potrzebuję się namyślić.
— Naprzykład?
— Król jest utulony nieco w żalu po stracie drogiej żony — ale pragnie ją jednak, albo ducha jej przynajmniej, widzieć raz jeszcze. Chce żebym go wywołał, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Cóż będzie, gdy król znowu ukochaną ujrzy Barbarę? Otworzą się zgojone rany — zechce widząc ją, poskoczyć ku niej, uścisnąć, przemówić. — Zaleje się łzami nowemi, nową rozpaczą, kto wie czy nie więcej dozna boleści niż roskoszy? Bo dzień za dniem unosi wspomnienie, tak jak grabarze wielką górę taczkują, ale gdy się wspomnienie widzeniem odżywi, będzie nowy ciężar na duszy, jaśniej obraz jej stanie przed oczyma, a żal podwójny serce uciśnie. — Jest to jakby chciał doświadczyć po raz drugi ciężkiej boleści, której doznał przy jej zgonie. Nie prawdaż?
— Bydź to wszystko może, mistrzu, odpowiedział dworzanin pokorniejszy co chwila, i wy to zapewne lepiej wiecie, niż ja, co i jak być może i być musi.
— Ja — ja się tylko tak domyślam i rachuję, rzekł Twardowski. Są rzeczy których nie wiem i nie widzę, bo nie chcę ich widzieć i umyślnie oczy odwracam. Przyszłość Króla Jego Mości jest właśnie jednym z tych podmiotów, których nie chcę i nie śmiem badać.
— Cóż więc będzie?
— Prawdziwie, w tej chwili odpowiedzieć wam nie mogę, potrzebuję namysłu, trzy dni przynajmniej. Po trzech dniach, w tejże co dziś porze, przyjdź do mnie. — Pozwolisz jednak mistrzu, abym nie odkładając, dziś ci powiedział, co król ofiaruje ci, jeśli się podejmiesz, czego żąda.
— Ciekawy jestem bardzo, mimowolnie zawołał mistrz, zaiste nie domyślam się nagrody.
— Król Jego Mość nie sądzi aby wam to potrafił nagrodzić, chce tylko zostawić pamiątkę, a tą będzie łańcuch złoty wagi trzechset florenów, bogaty pierścień i szuba z przednich soboli, jedna z tych, które ostatni poseł cara przywiózł w podarunku, i których piękności wszyscy się na ówczas dziwili. Powtarzam, król nie myśli was nagradzać, lecz pragnie tylko uczcić.
— Dziękuję za łaskę dla mnie ubogiego służebnika, i miłość królewską — odrzekł Twardowski, przyjdźcie jakem wam mówił, za trzy dni.
To mówiąc skłonił głowę, a dworzanin wzajemnie oddawszy mu ukłon, wyszedł i drzwi za sobą zatrzasnął. Mistrz sam zadumany pozostał, lecz zaledwie stąpanie po wschodach ucichło, jęło coś szeleścić w kącie izby i djabeł ziewając szeroko wysunął się z pod wielkiego stosu ksiąg.
— Dobry wieczór!
— Właśniem miał cię wołać.
— Właśniem się tego spodziewał, i nie czekając zawołania stawię się.
— Więc wiesz zapewne o sprawie która mnie w tej chwili zajmuje.
— Nie spełna, odpowiedział djabeł obojętnie.
— Król nasz, rzekł Twardowski po chwilce namysłu do szatana, postradał najukochańszą małżonkę Barbarę (1551). Była mu ona bardzo drogą; bo nie na królowę ją brał, lecz na żonę, i mimo cnót i wdzięków pierwszej, ta druga, którą otwartym bojem pozyskał, pamięć nawet owej niedawno w Wilnie zmarłej zagasiła. Nieutulony w żalu, ciało jej sam prowadził do Wilna, wizerunek jej ciągle na sercu nosi, pamiątki jej łzy mu dotąd wyciskają. Dowiedział się o mnie i pospolita wieść przyznająca mi władzę wywoływania duchów, podała mu myśl użycia mnie do pokazania mu raz jeszcze z za grobu przywołanego cienia ukochanej Barbary. Tylko co wyszedł posłaniec królewski, który przyniósł mi jego żądanie. Powiedz mi, możeżto bydź abym mu ducha pokazał? Czy można go wywołać?
— Prawdziwie nie wiem co się stało z duszą królowej, rzekł djabeł, jeśli poleciała tam wysoko, może być ciężko zwabić ją na ziemię.
— Ale nie niepodobna?
— Tego jeszcze nie wiem. Są zaklęcia na dobre duchy; na złe łatwiejsze jeszcze, i o tych wiesz od dawna. Znajdziesz je w swojej głowie.
— Wiem o tem, odpowiedział mistrz głęboko zamyślając się.
— W każdym razie, mówił dalej szatan, staraj się takim sposobem ukazać mu tego ducha, jeśli go wywoływać będziesz, aby król nie pokochał więcej umarłej, niźli kochał żywą, owszem ażeby, jeźli można, przestraszył się lub zraził. Pamięć i miłość ku zmarłym czyni żywego umarłym z nimi, a wówczas nie grzeszą. Wielu, mówię to z doświadczenia, utrzymało się na drodze cnoty, jedynie przez pamięć zmarłych.
Nam zaś o to chodzi, aby wszyscy grzeszyli, bo na grzechu świat stoi, i wywróciłby się gdyby nie było tego malum necessarium. Ja mianowicie obstaję przy tem i nie bez przyczyny. Powtóre, powinieneś się starać, ażeby król ducha nie dotknął i nie zbliżał się doń, ani nawet zagadał, bo na ówczas jeśli mu duch odpowie, król umrze, a ciebie rozćwiertują, powieszą lub spalą na stosie jak czarnoksiężnika. Zresztą rób sobie co chcesz. Jeden tylko kładę warunek z mojej strony, muszę i ja bowiem coś na tem skorzystać. Odmówić ci potrzeba wszelkiej nagrody. Zasłyszałem coś o łańcuchu, pierścieniu i sobolej szubie, ja ci to od siebie dam jeśli chcesz, a ty natomiast obierz inną nagrodę. Proś tylko aby król oswobodził i ułaskawił pierwszego złoczyńcę, którego nazajutrz na placu u ratusza będą mieli wieszać. Tobie to doda sławy bezinteresowności, ten człowiek jest wielką nadzieją piekieł, oswobodzenie jego powiększy liczbę ofiar nam należnych. Trzeba o sobie pamiętać, primo mihi. Ja za to będę ci pomocnym w tej sprawie. Pomnij więc na dwie rzeczy; dla siebie, aby król w czasie ukazania się ducha nie ruszył się i nie przemówił, dla mnie, aby złoczyńcę uwolnił. Teraz zaś bądź zdrów, bo mi śpieszno w inną stronę. Vale et me ama.
To mówiąc djabeł zniknął w stosie ksiąg, a Twardowski powstawszy, rzucił się na twarde posłanie, w kącie izby przygotowane, nie gasząc lampy, która błyskała mdłym czerwonym płomykiem i oświecała dziwaczne kształty mumij, krokodyla, kościotrupa i poczwar pozamykanych w słojach. Po kilku chwilach mistrz usnął. Naówczas zbliżył się czatujący już Maciek sierota na palcach i przykrył go kołdrą, bo chłód był w izbie, sam zaś położył się w nogach i machinalnie przeżegnawszy się, mrucząc coś pod nosem, zdmuchnąwszy lampę, usnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.