Mieszaniny literacko-artystyczne/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny literacko-artystyczne
Podtytuł Część I
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom XLVII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1902
Druk Ludwik Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Daniel Rochat, komedya Wiktoryna Sardou.

Ze sztuki tej dlatego postanowiłem zdać sprawę, że po pierwsze, prędzej-później zobaczymy ją w naszym teatrze, a powtóre, że jest ona tem, co we Francyi nazywają le plus grand évènement du moment. Kronikarz paryski »Niwy«, który nie szczędzi nawet osobistych uwag różnym autorom francuskim, pisał już o zajściach, sykaniach i oklaskach, które się przytrafiły w »Komedyi Francuskiej« przy pierwszem przedstawieniu »Rochata«. Jakoż istotnie utworzyły się dwa obozy: jeden złożony z arystokracyi i ze wszelkich żywiołów konserwatywnych, który sztukę podtrzymuje; drugi postępowy i republikański, który nad nią świszcze. Wobec tego ogólnego zainteresowania i sprzecznych głosów słusznem jest, aby i nasi czytelnicy obznajomili się bliżej z treścią komedyi francuskiego Arystofanesa.
Nazywam Wiktoryna Sardou Arystofanesem, bo widzę między nimi wiele podobieństwa. Stary konserwatysta ateński w każdej komedyi rzucał nowy pamflet w oczy »demosowi«, reformatorom dawnych pojęć i przywódcom ruchu ludowego; Sardou w takich pamfletach, jak Rabagas lub Daniel Rochat, czyni mniej więcej to samo. Czem dla Arystofanesa był Kleon, tem dla Sardou Gambetta. Porównanie można ciągnąć nawet i dalej, bo Ateńczyk dostał wkońcu kije: Francuza wygwizdano. Ale budzić nienawiść dla siebie jest rzeczą równie ponętną dla bardzo wielu piszących, jak budzić miłość. Jeśli Sardou miał ten cel — to do niego doszedł i z zadania wywiązał się prawdziwie mistrzowsko, bo pierwsza to dopiero sztuka tego »wielkiego robotnika«, którą wygwizdano. W swoim czasie wygwizdywano także i »Hernaniego«, ale to była inna sprawa. Wówczas »za błękitami był bój i zwycięstwo«, obecnie w panu Sardou można podziwiać tylko »męstwo«. Więcej tam nawet męstwa, niż artyzmu i talentu w tym »Rochacie«.
Kto on jest? Rodzaj Kleona — w nawiasach czytaj: Gambetta — a więc przywódca demokracyi, człowiek, na którego całe stronnictwo patrzy, jak Żydzi patrzali na słup ognisty. On prowadzi. Jest to lew, »który, gdy zjeży grzywę i ryknie, las milknie«. Jedne oczy spoglądają na niego ze strachem, drugie z podziwem i uwielbieniem. Ma on wszystkie cechy dzisiejszego republikanina francuskiego. Jego zasady i przekonania są, między innemi, wyznaniem wiary, a raczej niewiary całej partyi. Krótko mówiąc, jest według pana Sardou, ateistą. Może zresztą na polu filozofii byłby pozytywistą, to jest, nie przesądzając kwestyi istnienia, lub nieistnienia Istoty Najwyższej, uważałby te pytania jako niemożebne do rozstrzygnięcia i wogóle obojętne. Ale na polu polityki jest zdecydowany i gotów do najzawziętszej walki. Napozór wydaje się to prawie niezrozumiałem, ale tak jest. We Francyi sprawy ułożyły się w ten sposób, iż wszystko, co jest, lub co się ma za religijne, zwróciło się przeciw rzeczypospolitej, więc też poszło i odwrotnie: t. j. radykalni republikanie zwrócili się przeciw wszystkiemu co jest religijnem. Gdzieindziej, dzieje się inaczej. Sam Daniel rozumie to, gdy mówi: »Nie jesteśmy w Ameryce«. Skutkiem jednak takiego stanu rzeczy, widzimy we Francyi zjawisko jeszcze dziwniejsze: oto ateizm nie filozoficzny, ale polityczny. Radykalny doktor Bidache, przyjaciel Rochata, nie tyle nie wierzy w Pana Boga, ile Go nie cierpi, czego jawny dowód daje wykrzykując: »On nam już oddawna zawadza«. (!) Poniekąd myśli tak i Rochat. Zanik pojęć politycznych uważałby on za oswobodzenie się ludzkości z pod jarzma, które na niej ciąży od wieków w straszliwy sposób, dlatego też walczy z Kościołem i ze wszystkiem, co jego jest, a walkę tę, nieustającą, wytrwałą, poczytuje sobie za chlubę i najwyższy cel życia.
Jako wódz i głowa stronnictwa, dźwiga on ją na własnych przeważnie ramionach; nic więc dziwnego, że chwilami czuje zmęczenie wielkie i potrzebę spoczynku; wówczas ucieka z kraju, by choć przez kilka tygodni żyć poza polityką życiem prywatnem. W czasie takich wakacyi politycznych, podróżując incognito po Szwajcaryi, spotyka dwie Amerykanki, panny Henderson, z których jedna, imieniem Lea, opanowywa jego serce. Wśród gór, strumieni, jezior i wodospadów, rozkochany lew zapomina o całym świecie, ale obowiązek budzi go ze snu czarownego. Oto w zamku Ferney obchodzą rocznicę Voltaire’a. Tłumy zjeżdżają się ze wszystkich stron, więc Rochat musi tam jechać, by wypowiedzieć mowę, która ma być nowym ciosem dla partyi klerykalnej. Sztuka zaczyna się w zamku Ferney. Tłumy czekają i niecierpliwią się potrosze. Doktor Bidache i jego przyjaciele, urządzający uroczystość, niepokoją się: Rochat nie przybywa. Ruchu i życia w tym akcie pełno. Nakoniec bohater zjawia się. Wszyscy wypytują: co się z nim działo, gdzie był? i co robił? Co robił? — Kochał. Ale Lea jeszcze nie wie, kto on jest, jeszcze go nie zna pod jego prawdziwem nazwiskiem. Gdy się dowie — co to będzie? Bohaterowi serce bije niespokojnie. Czy też ona padnie mu w objęcia i powie: »Wielki człowieku! jam twoja...« — czy odwróci się od niego, jak od wroga religii i Kościoła? I jedno i drugie jest prawdopodobne, bo z jednej strony wielkość i sława mają nieprzeparty urok, z drugiej Lea jest Anglo-Amerykanką, więc zapewne wierzącą, jak wogóle ludzie należący do tej rasy. Sytuacya istotnie przepyszna — proszę sobie wyobrazić: tysiące ludzi i Lea między nimi — w dali trybuna, czekająca na wielkiego człowieka. Tłumy niespokojne i zgorączkowane, ciekawość się wzmaga. Nagle robi się cicho, on wchodzi na trybunę... Lea spogląda na niego i...? — zaledwie może potłumić okrzyk. Ten sławny mówca, ten wódz stronnictwa, ten człowiek trzymający w ręku losy całego narodu, ten Daniel Rochat to Richardet, który ją kocha, który ją przeprowadza przez strumienie alpejskie, który jej oddał na własność swe serce. Następuje mowa, potem grzmoty oklasków, gwar, okrzyki, nieopisany zapał; Rochat przeszedł siebie samego, ale jeszcze niepewny co powie Lea, i zmęczony, z głową schyloną na piersiach myśli tylko o tem i tylko o niej.
Scena XII, wbiega Lea, zgorączkowana, wzruszona:
— Ach, panie! jakże to piękne! — wykrzykuje, nie mogąc opanować uczuć.
Wielki człowiek wstaje rozpromieniony i, chwyciwszy jej obie ręce w dłonie, mówi:
— Ach! miss Lea! Ze wszystkich poklasków, jakie mnie dochodzą, ten jeden idzie mi prosto do serca...
Rochat zwycięża. Reporterowie wysyłają na gwałt depesze do różnych dzienników o jego tryumfie, o jego miłości, o blizkich zaślubinach, i na tem kończy się przewyborny akt pierwszy.
W akcie drugim następują już zaślubiny. Lea, jej siostra Estera i miss Powers, jej ciotka, należą widocznie do obozu Rochata, widocznie również jak on nienawidzą Kościoła, więc niema przeszkód.
Nadchodzi chwila ślubu. Daje go mer miejscowy. Dziwnie mało ma powagi ten obrządek. Zebrane misses, przyjaciółki Ley, kręcą się po całym pokoju; przypominają sobie, że pan mer śpiewał im jakąś piosneczkę, że ładnie tańczy; oglądają jego szarfę; pytają: czy prawdziwa jedwabna? Daniel podpisuje kontrakt poważny i wzruszony; Lea jest swobodna, tak nawet swobodna, że z całą flegmą zdejmuje pod światło włosek z pióra, by podpisać wyraźniej; wreszcie kładzie pod kontraktem swe nazwisko i — wszystko skończone.
Czy tylko skończone? Oto wchodzi jakiś wygolony dżentelmen, ubrany w długi czarny surdut, z białym kołnierzykiem. Na jego widok twarze kobiece poważnieją, ciotka Powers zaś przedstawia:
— M. Daniel Rochat. Le reverend Septimus Clarke. — Le reverend?... Czegóż on tu chce?
Zaciekły ateusz, przyjaciel Rochata, Bidache, spogląda odrazu na niego jak pies na kota; sam Rochat czuje jakiś niepokój i pyta pocichu żony:
— Lea! kto jest ten jegomość?
— Pan Clarke.
— Tak?...
— Czy ciocia ci nie powiedziała? To jest nasz pastor, który da nam ślub zaraz.
Otóż i kolizya. Otóż i piorun z jasnego nieba. Ach! i Lea, i Estera, i ciocia Powers, były przeciwniczkami Kościoła katolickiego, ale bynajmniej nie ateistkami. Były to nawet fanatyczne religiantki. Należały one do tego rodzaju Angielek, które, podróżując po Europie, rozdają jałmużny, opiekują się dziećmi, ale zarazem rozdają i broszurki w duchu propagandy dla kościoła anglikańskiego. Zaiste, straszne nieporozumienie! Co teraz zrobić? Daniel Rochat jest już najdoskonalej ożeniony, wedle zasad, które sam wyznaje, a na ślub kościelny zgodzić się nie może. Cała jego polityka, zasady, całe życie na to nie pozwala. Gdyby się zgodził, byłoby to zdradą jego najgłębszych przekonań i stronnictwa.
Akt trzeci rozpoczyna się dla niego walką wewnętrzną, ciężką bardzo. Jeden z przyjaciół namawia go do ustępstw, drugi, doktor Bidache, podtrzymuje na drodze oporu. Walka kończy się w Danielu zwycięstwem zasady. Mniejsza, co powiedzą jego stronnicy, ale on dla własnego sumienia nie może zgodzić się na ślub kościelny. Trzeba tylko rozmówić się z Leą.
Przychodzi tedy do rozmowy. Ileż zdziwień i przykrych rozczarowań, tem przykrzejszych, że i Rochat i Lea to dwie prawe i szlachetne dusze. Ileż rozpaczy w wykrzyku młodej żony:
Athéevous?
— Ukochana moja!... — odpowiada Rochat.
— O! Danielu!... czy to możliwe!... Ty, ty także!...
Między dwojgiem rozmiłowanych w sobie ludzi otwiera się przepaść, której nie domyślali się oboje. Ale ona ufa, że go nawróci: — Oh! je vous rammenerai à Dieu, Daniel! — mówi do niego z tą ufnością, jaką jej daje miłość. Ona nie chce go odrazu opuścić, choć w jej pojęciu upadł z wysokiego piedestału i jest grzesznym bardzo; ona pragnie go zbawić. Istotnie, przyszłość byłaby przed niemi; oboje mieliby czas przez całe życie nawracać się wzajemnie, gdyby nie ów fakt nieuchronny, który musi zaraz sprawę rozstrzygnąć, gdyby nie ów ślub kościelny. Tymczasem w kaplicy zapalają już świece. Daniel więc uprzedziwszy Leę, że zażąda od niej ofiary, mówi nieśmiało:
Il s’agit uniquement... ma Lea chérie... de ne pas aller au temple...
Lea otwiera szeroko zdziwione oczy.
— Nie rozumiem.
Czego ten człowiek od niej żąda... Czy, iżby nie była jego żoną?
— To już się stało — odpowiada Daniel.
— Co?
— Nasze małżeństwo spełnione.
— Myśmy zaślubieni?
— Bezwarunkowo.
— Kiedy? Jak? przez kogo?
— W tej chwili, przez pana Turlera.
Ona nie rozumie. W Anglii także mer układa i podaje do podpisu kontrakt, ale ślub daje pastor w kościele. Przepaść powiększa się. Daniel i Lea nie tylko już nie zgadzają się, ale co jest tysiąc razy gorsze, przestają się rozumieć. Miłość walczy ze zdziwieniem, z coraz większem rozczarowaniem i z tym obcym jakimś pierwiastkiem, który oddala ich coraz więcej. Oboje są szczerzy. Więc jakże? Ona ze swego stanowiska myśli, że tylko Kościół czyni małżeństwo cnem i błogosławionem — więc jak to? Daniel, ten Daniel, który ją kocha, nie chce jej zaślubić?... skazuje ją na jakąś fałszywą i prawie hańbiącą pozycyę przy sobie? On nie rozumie znowu tej hańby: on jest jej mężem najbardziej legalnym, jak być można; do świątyni zaś pójść nie może. Rozmowa między nimi zaostrza się coraz bardziej. Ustępstwo staje się niepodobne dla obu stron, kolizya zaś dochodzi do zenitu, gdy Lea oświadcza Danielowi, że stanowczo bez ślubu kościelnego nie uważa się za jego żonę i że za nim nie pojedzie.
Ten punkt kulminacyjny, który przypada na koniec trzeciego aktu, wychodzi na niekorzyść sztuki. Następne dwa, mniej już przedstawiają interesu, bo płyną tylko z potrzeby zakończenia komedyi. Daniel jednak nie wyczerpał wszystkich sposobów. Sam kocha, czuje, że jest kochany, liczy więc na to, że miłość i chwilowy poryw zmysłów uczyni to, czego nie mogła uczynić wymowa. W tym celu, on, mąż — wchodzi nocą, jak kochanek, do pokoju Lei. Scena, która następuje między niemi, jest jedną z piękniejszych. Dusze i ciała tych dwojga ludzi rwą się ku sobie z całą siłą namiętnego przywiązania. Oto są sami, wśród nocy: oto są sobie najdrożsi w świecie. — »Pójdź do świątyni, zaraz w tej chwili, tej nocy, a będę twoją, bo kocham! kocham!« — woła Lea, i... pod wpływem tych słów słodkich, twardy duch republikanina ateisty słabnie. Za chwilę powie: — »Dobrze! pójdę!« — bo on kocha również. Liczył, że ją miłość usidli, a sam się schwytał we własne sidła:
— Zrób mi to tylko ustępstwo, by to odbyło się w tajemnicy, by nikt nie widział — mówi do niej.
Na te słowa, dziewica-mężatka wstaje dumna i obrażona. Poczytuje mu to, i słusznie, za małość duszy, a za obelgę dla siebie.
— Jeśli tak, — mówi — więc odwołuję to, com wyrzekła: — nie w tej chwili, nie tej nocy, ale jutro, w biały dzień, albo poślubisz mnie wobec wszystkich swoich i moich przyjaciół, albo nigdy nie będę twoją.
I akt czwarty skończony. W piątym, znowu prawie niespodzianka. Oto Daniel Rochat, wielki mówca, znany, potężny wróg religii, wszelkiego duchowieństwa, przywódca ateizmu, postanawia poślubić Leę w świątyni, wśród jasnego dnia, wobec wszystkich swoich i jej przyjaciół.
Miłość zwyciężyła go. Tymczasem usłużny doktor Bidache, pragnąc ratować przyjaciela, wyrobił już rozwód. Należy tylko podpisać, ale Daniel nie chce o tem ani słyszeć. Za chwilę Lea przybędzie podpisać rozwód, ale wówczas on złoży u jej nóg swe przekonania i zażąda ręki. Lea przychodzi. Więc zdecydowała się podpisać? Tak. W sercu kobiety został zatruty pocisk po nocnej rozmowie. Ona nie może mu zapomnieć tego, że chciał ją poślubić w tajemnicy... Ona go sobie inaczej wyobrażała, innego widziała w nim człowieka, i nakoniec przestała wierzyć, by mogli być razem szczęśliwi. Zmęczyła ją walka. To samo już, że przychodzi podpisać rozwód, okazuje, że coś tam w jej sercu pękło. Na twarzy jej widać tylko rezygnacyę i smutek. Nie dlatego przyszła, że myślała, iż to Daniel żądał rozwodu. Nie! wiedziała, iż to nie on, a pomimo tego przyszła. Na jego prośby odpowiada mu już refleksyą... rozumowaniem i przewidywaniami, które tam tylko i zjawiają się, gdzie znika miłość. Mówi mu, że nie posądzała go, by to on przygotowywał rozwód.
— Nie, Danielu... Teraz mówi przeze mnie rozsądek... (Rochat spogląda na nią ze zdumieniem).
— Zastanawiałam się nad tem wszystkiem bardzo mocno, od wczoraj... Czy wiesz, czego się obawiam? Oto, czyśmy się nie omylili na sobie. Czy ja jestem taką, o jakiej ty myślałeś? — i nawzajem: czy ty nie jesteś inny, niżem cię mieć pragnęła?
Gdy jej oświadcza, że pójdzie z nią do świątyni i gdzie sama zechce, ona odpowiada:
— Będziesz żałował tego jutro.
Kobieta, gdy przestaje kochać, bywa smutną. Mniejsza czego jej żal — miłości czy człowieka; ale to pewna, że na przeraźliwe i okrwawione rany kładzie ze współczuciem taki plaster zdrowego rozsądku, tyle wypowiada słusznych uwag; tyle daje poczciwych dowodów, że wprawdzie ranny wije się pod nimi z większego jeszcze bólu, ale ona ma we własnem sumieniu słuszność. Próżnoby, gryząc palce, krzyczeć jej: »Nie chcę twoich racyi, twego rozsądku, twych dowodów — ja chcę ciebie!« — Ona ma jakąś tragiczną słuszność. Próżnoby krzyczeć: »Źle robisz, wydając mnie na mękę«. — Ona robi to ze smutkiem, ale Boga może wziąć za świadka, że... dobrze robi. Lea znajduje nieprzeparte argumenty, że Daniel będzie z nią nieszczęśliwy, a gdyby jej odpowiedział, że sam lepiej wie co jego szczęściem, że bez niej będzie jeszcze nieszczęśliwszy: ona dowiedzie mu jak na dłoni, że się myli, i że ona, odrzucając jego rękę, czyni właśnie dla niego poświęcenie. Na to niema już rady ani na ziemi, ani w niebie. Następna rozmowa charakteryzuje sytuacyę:
Lea. — Tego ranka, w chwili mego smutnego przebudzenia się, szukałam w mem sercu słodkiego twego obrazu takiego, jakim cię sobie wyobrażałam... Daniela... (płacząc)... i nie znalazłam go...
Daniel (osuwając się przed nią na kolana). — Ale twój jest tu, zawsze... w sercu, ubóstwiony jak nigdy.
Lea (smutnie). — Wypędź go więc z serca, skoro nas wszystko dzieli...
Daniel. — Nie! skoro jeszcze płaczesz...
Lea. — Płaczę za mą miłością... za mym snem straconym...
Tak jest. Ona już płacze nad sobą, nie nad nim. Dla niego ma tylko argumenty, że nie będą szczęśliwi... Jest tyle rozsądna i przewidująca, ile smutna. Wyrazy jej układają się we frazesy bardzo wymowne. Czy od tej wymowy, od tych argumentów, od tego rozsądku nie więcej jest warte proste bardzo, wierne i kochające serce? — to inna kwestya. Zresztą Lea tak już weszła w rolę męczennicy, że oświadcza Danielowi, iż gdyby zażądał, to ponieważ mu przyrzekła, więc zostanie jego żoną, ale i t. d... W tem ale mieści się dla niego tyle nieszczęścia, ile w języku ludzkim zmieścić się może. Ona tymczasem siedzi z piórem w ręku, gotowa podpisać rozwód, lub nie podpisać... zrezygnowana, bierna, nieczuła... obojętna... Wreszcie pyta:
Daniel... que voulez vous que je fasse?
Daniel po ciężkiej walce z sobą, odpowiada głuchym, złamanym głosem:
— Podpisz.
Na tem kończy się sztuka — i, mojem zdaniem, dla celów Wiktoryna Sardou, kończy się niepomyślnie, a to dlatego, że konserwatywny pisarz pragnął wyraźnie wszystkie światła nagromadzić po stronie obozu religijnego, a tymczasem, wobec zakończenia, wszystkie sympatye zwracają się w stronę Daniela. Jest to rezultat dla tendencyi sztuki nader niebezpieczny, bo w teatrze, gdzie się ma do czynienia z uczuciami widzów, powstającemi pod wpływem akcyi niezmiernie żywo, niepodobna uniknąć tego, by publiczność, poślubiając sercem jakąś postać, nie poślubiała poniekąd i jej przekonań. Powtóre, jeszcze jeden wzgląd, dający się także zwrócić przeciw Sardou. Oto ze sztuki możnaby wyprowadzić wniosek, że tak dobrze ateizm, jak i religijność może stanąć na zawadzie ludzkiemu szczęściu i zepsuć życie raz na zawsze. Tego autor nie przewidział. Co większa: w sztuce, ateista, nie kobieta religijna, robi ustępstwo; zatem powodem przyszłej niedoli tych dwojga ludzi jest religijność.
Podobnych tendencyi, podobnych kierunków nie myślał zapewne Sardou popierać, tyle więc chybił celu, ile sztuka w jakikolwiek sposób je popiera.
Te są uwagi co do samej idei komedyi. Pod względem artystycznym wiele jej zarzucić można. Pierwsze akty są wyborne, żywe i kreślone mistrzowsko; ale następne przepełnione rozprawami i często poprostu nudne. Możnaby zgodzić się z panem Bourget, recenzentem Revue des deux mondes, że w sztuce tej teza, t. j. tendencya szkodzi żywiołowi artystycznemu, żywioł zaś artystyczny, t. j. osoby i sprawa ich miłości, tezie. Nawet stronnicy Wiktoryna Sardou zgodzili się na to, że właściwy interes kończy się za prędko, że Lea staje się coraz mniej sympatyczną, a nakoniec, że całość kolizyi, oparta na prostem nieporozumieniu, nie jest godną sztuki, dotykającej kwestyi tak ważnych. To, że Rochat nie poznał dość wcześnie zasad Lei i jej rodziny, jest prostem qui pro quo, a jednak to podstawa wszystkiego, co dzieje się następnie. Zresztą sprawa taka we Francyi powinna być rozstrzygana właściwie na gruncie katolickim.
Streszczając sztukę, pominąłem wszystkie osoby uboczne — a są to postacie może najlepsze. Romans siostry Estery z młodym Kazimierzem Fargis, rozpróżniaczonym złotym młodzieńcem, jest prawdziwą i poetyczną sielanką, nawiniętą jak pnąca się roślinka koło głównego pnia sztuki. Ten Fargis jest zapewne także sceptykiem, ale dla Estery gotów jest iść, jak sam mówi, do pagody, do bóżnicy, do minaretu, do kościoła: słowem gdzie się jej podoba. Jest to wprawdzie indyferentyzm, ale w tym stosunku chodzi o miłość, która zresztą wygląda nader wdzięcznie.
Równie wyborne są postacie ciotki Powers, doktora Bidache’a i reporterów, występujących w pierwszym akcie.
Sztuka ciągle jeszcze utrzymuje się na scenie Komedyi francuskiej: jedni ryczą, świszczą, sykają — drudzy klaszczą. Ogólna jednak krytyka, nawet najbezstronniejsza, nie wypadła na korzyść Sardou.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.