Miasto pływające/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.

Saint-John, Dean, Richmond, były najpiękniejszemi parostatkami na rzece. Są to raczéj gmachy niż statki. Mają dwa lub trzy piętra tarasów, galeryj, werend, miejsc na przechadzkę. Myślałbyś, że to jest pływająca posiadłość plantatora. Całość ma nad sobą ze dwadzieścia belek rozpiętych, spojonych okuciami żelaznemi, które umacniają wszystkie szczegóły budowli. Dwa ogromne bębny są malowane alfresko, jak bębenki w kościele świętego Marka w Wenecyi. Z tyłu przy każdem kole wznosi się komin od dwu kotłów, umieszczonych zewnątrz, a nie w bokach parostatku. Dobre-to zabezpieczenie na wypadek pęknięcia. W środku pomiędzy bębnami urządzony jest mechanizm nadzwyczaj prosty: jeden cylinder, wał obracający długie wachadło, które się podnosi i opada jak ogromny młot w kuźni i prosty pręt przenoszący ruch do kół mocno zbudowanych. Już tłum przechodniów zapełniał pokład Saint-John’ a. Ja i Dean Pitferge dostaliśmy pokoik, wychodzący na obszerny salon jak galeryja Dyjany, któréj zaokrąglone sklepienie, wsparte było na szeregu kolumn korynckich. Wszędzie był komfort i zbytek, dywany, sofy, kanapy, przedmioty sztuki, malowidła, lustra i gaz przyrządzony w małym gazometrze na statku. W téj chwili kolosalna machina zatrzęsła się i puściła w drogę. W szedłem na tarasy najwyższe. Na przodzie wznosił się dom świetnie malowany. Był to pokój sterników. Czterech silnych ludzi stało przy sprychach podwójnego koła rudla. Po przechadzce kilkuminutowéj zszedłem na pokład, pomiędzy już czerwone kotły, z których wychodził mały niebieski płomień pod naciskiem powietrza, wpadającego przez wentylatory. Nie mogłem nic widzieć na Hudson’ie. Noc zapadła, a z nocą mgła, „że oczy wykól”. Saint-John rżał w ciemności, jak straszny mastodont. Zaledwie można było dojrzeć, kilka światełek z miast położonych na wybrzeżach, i latarnie statków parowych, które przepływały wody ciemne i ponure z głośnemi gwizdaniami.
O godzinie ósméj wszedłem do salonu. Doktór zaprowadził mnie na kolacyją do wspaniałéj restauracyj, umieszczonéj w przedziale między dwoma pomostami, gdzie usługiwała armija czarnych lokajów. Powiedział mi Dean Pitferge, że liczba podróżnych na statku przewyższa cztery tysiące, a daléj, że pomiędzy niemi jest pięciuset emigrantów, umieszczonych w dolnéj części parostatku. Zjadłszy kolacyją, poszliśmy spać do naszego wygodnego pokoiku.
O godzinie jedenastéj obudziło mię jakieś wstrząśnienie. Saint-John zatrzymał się. Kapitan kazał stanąć, nie mogąc daléj płynąć wśród ogromnéj ciemności. Wielki statek, stanąwszy w odnodze, zasnął spokojnie na swych kotwicach.
O czwartéj z rana Saint-John rozpoczął swój bieg na nowo. Wstałem i poszedłem schronić się pod werandę z przodu statku. Deszcz przestał padać, mgła poszła w górę, okazały się wody rzeki, późniéj jéj brzegi; prawa strona brzegu ożywiona ozdobiona zielonemi drzewami i drzewkami, dającemi jej pozór długiego cmentarza; na ostatnim planie wysokie wzgórza kończące horyzont ozdobną liniją, przeciwnie na lewym brzegu, grunta niskie i bagniste! w łożysku rzeki pomiędzy wyspami, galijoty wyruszające z pierwszym powiewem wiatru i parostatki płynące przeciwko szybkiemu biegowi Hudson’u.
Doktór Pitferge przyszedł do mnie pod werendę.
— Dzień dobry, mój towarzyszu, powiedział mi, odetchnąwszy wpierw z całą swobodą. Wiesz pan, że z łaski téj mgły przeklętéj, za późno przybędziemy do Albany, abyśmy mogli pojechać pierwszym pociągiem! To zmieni mój program.
— Tem gorzej, doktorze, gdyż musimy się z czasem oszczędnie obchodzić.
— Wybornie! skwitujemy się tym sposobem, że zamiast przybyć do spadków Nijagary wieczorem, przybędziemy w nocy.
Nie było to dla mnie dogodnie, lecz musiałem się zgodzić z wolą wypadków.
Rzeczywiście, Saint-John dopiero o godzinie ósméj przywiązał liny do brzegu Albany. Pociąg ranny odszedł. Trzeba więc było koniecznie czekać na pociąg odchodzący o godzinie pierwszéj i minut czterdzieści. Stąd mieliśmy dość czasu do zwiedzenia tego ciekawego miasta, które stanowi centrum prawodawcze stanu Nowy York. Dolne miasto, handlowe i zaludnione, rozciąga się na prawym brzegu Hudson’u; górne zaś ma domy murowane, gmachy publiczne i bardzo znakomite muzeum rzeczy kopalnych. Myślał by kto, że jestto jeden z większych cyrkułów Nowego Yorku, przeniesiony na bok tego wzgórza, na którem się rozciąga w kształcie amfiteatru.
O godzinie pierwszéj po śniadaniu byliśmy w przystani, w przystani wolnéj; bez żadnéj zagrody, bez straży. Pociąg stawał po prostu na środku ulicy jak omnibus na swojem miejscu. Każden siada jak chce do tych długich wagonów, podtrzymywanych z przodu i tyłu za pomocą czopów na czterech kołach. Te wagony łączą z sobą uliczki po których podróżni mogą przechodzić od jednego końca do drugiego. O naznaczonéj godzinie nie widząc naczelnika, ani urzędnika, bez żadnego dzwonienia, bez oznajmienia, żwawa lokomotywa przystrojona jak szkatułka, — cacko złotnicze do postawienia na etażerce, weszła w ruch i uniosła nas z szybkością dwunastu mil na godzinę. Lecz zamiast być ściśnieni jak w wagonach dróg francuskich, byliśmy swobodni, mogliśmy chodzić, kupować dzienniki i książki „bez stempli“. Wyznać muszę, że o ile mnie się zdaje, stempel nie przeniknął do obyczajów amerykańskich, żadna cenzura nie pomyślała sobie w tym szczgólniejszym kraju, że z większem staraniem trzeba czuwać nad czytaniem ludzi siedzących w wagonach, niż tych co czytają w kącie swego ogniska, siedząc na fotelach. To wszystko mogliśmy robić, nie czekając na stacyje i przystanki. Kramiki wędrowne, biblijoteki, wszystko jedzie wraz z podróżnemi. Przez ten czas, pociąg przebiegł pola bez baryjer, lasy świeżo karczowane, rezykując się na potrącenie o pnie ścięte, miasta nowo założone z ulicami szerokiemi, które przerzynały relsy, lecz na których brakowało jeszcze domów; miasta ozdobione najpoetyczniejszemi nazwizkami historyi starożytnéj. Rzym, Syrakuzy, Palmira! W taki to sposób przedstawiła się naszym oczom ta cała dolina Mohawk, ta okolica Fenimora[1] należąca do romanso-pisarza amerykańskiego tak, jak okolica Rob-Roy do Walter-Skotta. Na horyzoncie na chwilę zabłysło jezioro Ontario, gdzie Cooper umieścił sceny swego arcydzieła. Cała ta widownia wielkiéj epopei, okolica dawniéj dzika jest teraz wioską ucywilizowaną. Doktór nie posiadał się z radości. Nie przestawał nazywać mnie Sokolem Okiem, i nie chciał odpowiadać inaczéj niż na imię Chingahook!...
O jedenastéj w nocy zmieniliśmy pociąg w Rochester, i przebywaliśmy szybkie prądy Tennessee, niknące w kaskadach pod naszemi wagonami. O godzinie drugiéj z rana, przejechawszy kilka mil koło Nijagary, nie widząc jéj, przybyliśmy do wsi Niagara-Falls, a doktór zaprowadził mnie do hotelu okazałego, pysznie nazwanego Cataract-House[2].





  1. Coopera.
  2. Dom (hotel) katarakty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.