Miasto pływające/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajurz, 29 marca Great-Eastern płynął bokiem przy wybrzeżach Irlandzkich. Wybrałem sobie izdebkę na przodzie pierwszego rzędu z brzegu. Był to mały pokoik, dobrze oświetlony dwoma szerokiemi okienkami. Długi rząd izb oddzielał go od pierwszego salonu na przodzie, w ten sposób, że nie było słychać rozmów ani stukotu fortepianów, których nie brakowało na statku. Była to niby chatka odosobniona na końcu przedmieścia. Umeblowanie jego składały kanapa, łóżko, i gotowalnia.
O siódmej z rana przeszedłszy przez dwie sale dostałem się na pokład. Kilku pasażerów już tam było. Wiatr dął wielki, kołysanie było jednak nieznaczne gdyż morze zasłonięte wybrzeżem dosyć spokojnie się zachowywało. Przyszedłszy na najwyższe piętro do smoking-room[1], zobaczyłem tę długą przestrzeń wzgórza ładnie przedstawiającą się z profilu, z wieczną zielonością, która kazała nadać mu nazwę „szmaragdowego wybrzeża.”
Pomiędzy nami a wybrzeżem, morze przedstawiało się z odcieniem brudno zielonym jak blacha siarczanem miedzi nieregularnie poplamiona. Wiatr był jeszcze mroźny, mgły jak kurz tu i owdzie latały; mnóstwo statków chciało się podnieść z ziemi; parowce przechodziły wypluwając dym czarny; Great-Eastern, chociaż nie szedł jeszcze z wielką szybkością, wyprzedzał je bez trudności.
Wkrótce rozpoznaliśmy Queen’s-Town, małą przystań do wypoczynku, przy której kręciła się mała rybacka flotylka. Tam towarzyskie statki płynące z Ameryki i z oceanu południowego, — statki parowe czy żaglowe, zaatlantyckie czy handlowe, — przejeżdżając zostawiają worek z depeszami. Umyślny posłaniec z pośpiechem odnosi je do Dublina w kilka godzin. Sam pakiebot, zawsze z gotowemi machinami, zawsze dymiący, prawdziwe wrzeciono na kołach, idące przeciwko falom, statek podróżny w inny sposób użyteczny niż Gladiator albo Fille de l'air, zabiera te listy i składa je w Liverpoolu, przepływając tę przestrzeń, z szybkością osiemnastu mil na godzinę. Depesze w ten sposób przesyłane zyskują jeden dzień nad najszybszemi zaatlantykami. Około dziewiątej, wyszedłem na pokład, gdzie spotkałem kapitana Mac-Elwin'a. Towarzyszył mu jeden z jego przyjaciół, wysoki na sześć stóp, z brodą blond, z długiemi wąsami które ginęły między faworytami, podług ostatniej mody odsłaniając podbródek.
Ten wysoki mężczyzna przedstawiał typ oficera angielskiego, miał głowę do góry wzniesioną, spojrzenie śmiałe, łatwość i swobodę w ruchach, jednem słowem, wszystkie znamiona tej rzadkiej odwagi, którą nazwać można „odwagą bez gniewu”. Nie omyliłem się co do jego zawodu.
— Mój przyjaciel Archibald Corsicon, rzekł do mnie Fabian, jak ja kapitan 22 pułku armii Indyjskiej.
W ten sposób przedstawieni, kapitan Corsican i ja skłoniliśmy się sobie wzajemnie.
— Tak krótko widzieliśmy się wczoraj kochany Fabianie, — rzekłem do kapitana Mac-Elwin ściskając go za rękę. Byliśmy właśnie w chwili odpłynięcia. Wiem tylko tyle że nie sam przypadek spowodował nasze spotkanie na przestrzeni Great-Eastern'u. Wyznaję, że jeżeli w czemkolwiek wpłynąłem na postanowienie z twej strony....
— Bez wątpienia, kochany towarzyszu odpowiedział Fabian. Kapitan Corsican i ja przybyliśmy do Liwerpoolu z zamiarem, dostania się na brzeg China na linii Cunard, kiedy tymczasem dowiedzieliśmy się, że Great-Eastern miał przebyć nową podróż z Anglii do Ameryki: zdarzyła się więc sposobność. Dowiedziałem się, że znajdujesz się u brzegu, była to dla mnie wielka radość. Nie widzieliśmy się już od trzech lat, od naszej pięknej podróży do Państw Skandynawskich. Nie namyślałem się ani chwili i oto dla czego tender wysadził nas wczoraj przed tobą.
— Kochany Fabijanie, — odrzekłem — sądzę, że ani kapitan Corsican ani ty nie będziecie żałowali swego postanowienia. Przebycie Atlantyku na tym wielkim statku, jest bardzo interessującem nawet dla was, chociaż nie wielkimi jesteście marynarzami. Warto to widzieć. Lecz mówimy o tobie. Twój ostatni list, pisany przed sześcioma tygodniami, miał pieczęć Bombajską. To mi dało do myślenia, że jesteś jeszcze w swoim pułku.
— Byliśmy tam przed trzema tygodniami, odrzekł Fabijan. Prowadziliśmy tam to pół wojenne pół towarzyskie życie oficerów indyjskich, więcej czasu spędzając na polowaniach niż na wycieczkach przeciwko nieprzyjaciołom. Przedstawiam ci właśnie kapitana Archibalda jako wielkiego pogromcę tygrysów. Jest to postrach Jungtów. A chociaż jesteśmy kawalerami i bez familii, jednak wzięła nas chętka zostawić trochę w spokoju biednych krwiożerców półwyspu, i pojechać odetchnąć nieco powietrzem Europejskiem. Dostaliśmy pozwolenie na rok, i zaraz przez morze Czerwone, Suez przez Francyją, przybyliśmy szybkością umyślnego do naszéj staréj Anglii.
— Nasza stara Anglija, odrzekł z uśmiechem kapitan Corsican — nie jesteśmy już w niéj, Fabijanie. Wprawdzie statek to angielski, co nas wiezie, lecz wynajęty przez towarzystwo francuskie, a ma nas zawieść do Ameryki. Trzy odmienne bandery powiewają nad naszemi głowami i dowodzą, że depczemy nogami ziemię francusko-angielsko-amerykańską.
— Mniejsza o to, odpowiedział Fabijan, na chwilkę marszcząc czoło pod bolesnem wrażeniem, — mniejsza o to, aby tylko dobrze przepędzić czas naszego urlopu! Potrzebujemy ruchu. To mi życie! Miło jest zapomnieć o przeszłości, a zabijać czas obecny nowemi rzeczami, które wokoło siebie napotykamy! W kilka dni będziemy w New-Yorku, gdzie uściskam swoją siostrę i jéj dzieci, których nie widziałem od kilku lat. Późniéj zwiedzimy wielkie jeziora, popłyniemy w dół Mississipi aż do Nowego-Orleanu. Z Ameryki przeskoczymy do Afryki, gdzie lwy i słonie dały sobie rendez-vouz na uczczenie przybycia kapitana Corsican, a ztamtąd powrócimy by narzucić Sypojom wolę metropolii!
Fabijan mówił to z prędkością nerwową, pierś jego wznosiła się westchnieniem. Widocznie miał jakąś przeciwność w swojem życiu, o czem nie wiedziałem, a nawet z jego listów nie mogłem nic przeczuć. Wydało mi się, że Archibald Corsican, wiedział o tych szczegółach. Okazywał on bardzo żywą przyjaźń Fabijanowi, młodszemu od siebie o lat kilka. Tak. Ten wysoki kapitan angielski, którego poświęcenie, przy sposobności mogło się posunąć, aż do heroizmu wydawał się starszym bratem Mac-Elwina.
W tym czasie na pokładzie rozległa się trąbka i nasza rozmowa została przerwaną. Jakiś pucołowaty steward zapowiadał na kwandrans naprzód, przekąskę (lunch) o w pół do pierwszéj. Cztery razy dziennie z wielkiem zadowoleniem pasażerów, odzywał się ten ochrypły rożek, o w pół do dziewiątej na śniadanie, o w pół do pierwszéj na przekąskę, o czwartej na obiad, o w pół do ósmej na herbatę. W krótkim czasie bulwary opustoszały, a wszyscy współbiesiadnicy zasiedli niebawem obszerne stoły, gdzie udało mi się umieścić blisko Fabiana i kapitana Corsicana.
Cztery rzędy stołów było w sali jadalnej. Na nich szklanki, butelki, poustawiane na podstawkach, przedstawiały niewzruszoność i porządek doskonały. Parostatek żadnych poruszeń fali czuć nie dawał. Współbiesiadnicy, mężczyzni, kobiety i dzieci, mogli jeść bez obawy. Potrawy wybornie przyrządzone, krążyły na okół. Wielu stewardów pilnie usługiwało. Na żądanie każdego, wymienione na małéj karcie ad hoc, dostarczali win, likierów, piwa angielskiego, te przedmioty szły na osobny rachunek. Pomiędzy wszystkiemi, mieszkańcy Kalifornii odznaczali się zdolnością picia szampana. Była tam obok swego męża, dawnego celnika, praczka zbogacona praniem bielizny w San-Francisko, która piła wino Cliquot, butelkę po trzy dolary. Dwie czy trzy młode misses, wątłe i błache, pożerały kawałki wołowiny z krwią. Drugie Mistress odpychające swym widokiem wypróżniały z małych kieliszków jaja na miękko. Inne kosztowały z widocznem zadowoleniem torty, rumbarbarum albo sefery na wety. Każden działał z zapałem. Wydawało się, że jesteśmy w jakiéjś restauracyi na bulwarach samego Paryża, nie zaś na Oceanie.
Przekąska się skończyła, pokład zaludnił się na nowo. Ludzie mijając się kłaniali się sobie, lub zbliżali do siebie jak spacerujący w Hyde-Park. Dzieci biegały, bawiły się puszczając balony, popędzając kółka, jakby to robiły na piasku Tuileryjskiem. Większa część mężczyzn przechadzając się palili cygara. Damy siedząc na ławkach pracowały, czytały lub z sobą rozmawiały. Guwernantki i bony malców dozorowały. Kilku grubych opasłych amerykanów baryłów, chuśtało się na krzesłach kołyszących się, oficerowie statków szli i wracali jedni odbywając swą kolej na pomostach i czuwając nad kompasem, inni odpowiadając na zapytania, często śmieszne pasażerów. Słychać było także przy uciszeniu się wiatru głos organu umieszczonego przy dużym maszcie tylnym, dźwięk dwu czy trzech fortepijanów Pleyela, które puściły się na nieznośne wyścigi w salonach dolnych.
Około godziny trzeciej powstały głośne okrzyki. Pasażerowie zajęli najwyższe piętro. Great-Eastern spotkał prawie ręka w rękę okręt pocztowy. Byłto Opropontis płynący do New-Yorku, witał on olbrzyma morskiego przepływając, a ten wzajemnie oddawał powitanie.
O w pół do piątéj widać było jeszcze ziemię na trzy mile od prawego brzegu. Zaledwie ją można było dojrzeć wśród pasm ulewy, która raptownie się puściła. Wkrótce światło się nam pokazało. Była to latarnia z Fasteszota umieszczona na pustej skale; noc się zrobiła, podczas której mieliśmy przepłynąć za przylądek C’Lear, ostatni punkt wybrzeży Irlandyi najbardziéj naprzód wysunięty.





  1. Pokój do palenia tytoniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.